miane na pogrzebie ś. p.
"Przyjaciel nasz śpi."
Ew. św. Jana r. XI.
––––––
Rzadko się zdarza, aby czyją trumnę otaczało tak liczne grono przyjaciół, jak tę trumnę ś. p. Maurycego Manna. Ale wśród tych jego przyjaciół jest jeden niewidzialny, górujący ponad wszystkich boską swojej przyjaźni tkliwością, czujący przecież z wszystkimi, a tak od siebie, jak i w imieniu wszystkich mieniący nieboszczyka naszym przyjacielem, i cieszący nas zapewnieniem, że śmierć tego przyjaciela jest tylko snem. Ten jeden, jedyny, to sam Jezus Chrystus!
Jeżeli dla przepełnionych żałobą serc wiernych wielką to było pociechą i nauką, gdy Apostoł z nimi żywo współczujący napisał im w swoim liście: nie chcemy bracia, abyście wiedzieć nie mieli o tych, którzy zasnęli, iżbyście się nie smucili, jako i drudzy, którzy nadziei nie mają... albowiem pomarli, którzy są w Chrystusie powstaną pierwsi (1) – toć jeszcze dużo większa pociecha, gdy z samychże ust Zbawiciela słyszymy, że ukochani nasi umarli tylko śpią, a że dlatego, iż w Nim żyli i umierali, tedy śpią nie tylko jako nasi, ale też i jako Jego przyjaciele.
Wyrzekł wprawdzie P. Jezus te słowa o św. Łazarzu, bracie św. Marii Magdaleny i Marty – ale w onym Łazarzu przyjacielem swoim i swoich nazwał każdego, kto Mu podobnie jak Łazarz służył. Nasz Maurycy właśnie do takich należał, więc też jemu należy się słowo Jezusa: przyjaciel nasz śpi.
W tym stosowaniu nie boję się żadnej przesady. Tytuł przyjaciela Jezusa Chrystusa jest prawda najwyższym dla samychże Jego Apostołów, ale niemniej dlatego jest on tytułem każdego serca poświęconego szczerze Zbawicielowi i Jego świętej sprawie. Wszakże On Łazarza pierwej nazwał przyjacielem niźli samych Apostołów. Kim był ten Łazarz i czym zasłużony, nic o tym nie wspomina Ewangelia. Dlaczego Pan Jezus był tak dziwnie łaskawym na jego siostry, o tym czytamy. Maria obrała Go sobie swą najlepszą cząstką, Marta Mu usługiwała, przyjmowała Go serdecznie w własnym domu swoim. A Łazarz czym się zalecił? Jedyne to słowo nasz rzuca światło na stosunek jego do Chrystusa Pana. O nikim innym nie powiedział On przyjaciel nasz, chociaż tym wyrażeniem wszystkim do podobnego zaszczytu otwarł przystęp. Łazarz widocznie miłował Pana Jezusa i w Jego osobie i w Jego sprawie. Nie mówi też o nim przyjaciel mój, jak rzekł uczniom w wieczerniku już weń wierzącym, już Go tkliwie miłującym, ale jeszcze sprawy Jego dość jasno nie rozumiejącym, jeszcze tej sprawy podjąć niezdolnym. Łazarz tę sprawę rozumiał i miał ją na sercu. To była sprawa Jezusa jako Oblubieńca Kościoła i Kościoła jako Oblubienicy Jezusa. Łazarz miłował Jezusa i Jego uczniów, w których widział Jego Kościół. Tylko jeden św. Jan Chrzciciel w tym go uprzedził, a przecież i o Chrzcicielu nie mówi Pan: przyjaciel nasz, gdy Mu o jego śmierci donieśli, tak jak wyrzekł o Łazarzu, bo Chrzciciel znajdował rozkosz w tym, że Jezusa słyszał jako Oblubieńca Kościoła – ale jeszcze nie słyszał Kościoła – a Łazarz słyszał i kochał. Był on przyjacielem grona Jezusowego, kochał Apostołów i czcił ich i służył im mimo całej ich niedoskonałości, jedynie dlatego, że ich widział oddanych Mistrzowi – i że w nich już widział Kościół Jezusowy.
W tym żałobnym słowie pragnę wam przedstawić, jako ś. p. Maurycy Mann podobnie umiłowawszy Pana Jezusa jak ów Łazarz, podobnie też jak on w przyjaźni dla Zbawiciela stał się i nam przyjacielem. W tym celu pomówimy najprzód o fundamencie i o warunkach przyjaźni Chrystusowej, a potem, jak się ta przyjaźń wyraża przez miłość dla ludzi, przez miłość dla Kościoła i miłość Ojczyzny. To krótkie, ale Boskie słówko: przyjaciel nasz śpi posłuży nam i za punkt wyjścia do tej jak widzicie ważnej i pocieszającej nauki i za temat, który gdy za łaską Bożą rozwiniemy i udowodnimy na tle życia naszego drogiego nieboszczyka, wtedy, tuszę sobie, że i boleść się nasza rozpogodzi i z życia już dokonanego zostanie promień mogący rozjaśnić niejedną ciemność w pielgrzymce, którą jeszcze odprawiać musimy.
Zdrowaś Maryja!
I.
Zobaczymy najprzód, jak ś. p. nasz Maurycy był przyjacielem dla osoby samego Jezusa Chrystusa. Przyjaźń to wzajemność, miłość, mocą której przyjaciele chcą dla siebie nawzajem dobrze i czynią sobie dobrze. Ona szuka odpowiedniego dla tak szlachetnych przeznaczeń wyboru. Jeśli jest między sercem wyżej i niżej położonym, wybór musi wyjść od serca położonego wyżej; tym bardziej gdy jedna z stron zajmuje stanowisko najwyższe, bo jest Bogiem-Człowiekiem. Jezus Chrystus powiedziawszy swym uczniom: nazwałem was przyjaciółmi, zaraz dodaje: nie wyście mnie obrali, ale ja was obrałem (2). Przecież ten wybór musi mieć swój powód. Jakkolwiek bowiem Zbawiciel powody swych działań znajduje najwyższe w świętości swej woli, w boskości swojego serca, to przecież wybierając, niepodobna, aby czegoś aktem swojego wyboru nie szukał. Cóż znalazł w Łazarzu nim go wybrał i ku sobie pociągnął, nim go swoją przyjaźnią zaszczycił i łaską przyjaźni dla siebie obdarzył? Niektórzy znajdują odpowiedź na to zapytanie w słowie Zbawcy, którym pocieszał siostrę umarłego, Martę, i przez które chciał ją natchnąć uczuciem pełnej ufności, że brat jej zmartwychwstanie: Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyw będzie, a wszelki, który żywie a wierzy we mnie, nie umrze na wieki (3). I zaiste te słowa zdają się być nie czym innym, tylko wykładem owych słów, które był wyrzekł do uczniów: przyjaciel nasz śpi. Śmierć przyjaciela Jezusowego nie może być śmiercią na wieki, ale tylko zaśnięciem. Wiara w Niego to grunt przyjaźni dla Niego – bo jeśli sprawiedliwy Jego z wiary żyje (4), to tym bardziej przyjaciel. On też mówi w modlitwie do Ojca: Dałeś mi je... i uwierzyli, żeś ty mnie posłał (5). Tak jest, wszyscy przyjaciele wierzą – ale przecież nie wszyscy, którzy wierzą są już tym samym przyjaciele. Więc którzyż z wierzących są przyjaciółmi?
Ten, który czerpał na wszystko odpowiedź z serca Jezusowego, św. Jan Ewangelista odpowiada i na to zapytanie, gdy mówi: Wielu ich (żydów) uwierzyło w imię Jego, widząc Jego cuda, które czynił; lecz sam Jezus nie zwierzał siebie samego im, dlatego, iż On znał wszystkie; a iż nie trzeba było, aby kto dał świadectwo o człowieku, albowiem wiedział co było w człowieku (6).
Zatem ci tylko z wierzących są zaszczyceni łaską przyjaźni Jezusa, którym On sam siebie zwierzył, znalazłszy w nich czego szukał – wyczytawszy w ich sercu świadectwo na kandydatów przyjaźni. Jakie świadectwo? Prostoty, prawdy, szczerości. To, co znalazł w Natanaelu, którego mu przywiódł Filip, a którego ujrzawszy idącego ku sobie, rzekł o nim: Oto prawdziwy Izraelczyk, w którym nie ma zdrady (7). To więc znalazł i w Łazarzu. Znalazł w nim człowieka wierzącego, Izraelczyka bez zdrady.
To znalazł i w naszym Maurycym i od początku zaraz mu siebie samego zwierzył.
Nie w każdym czasie jednaka łatwość wierzenia i zwierzania się. Po epoce Napoleona I, w którym jedni z przerażeniem upatrywali antychrysta, a drudzy zbawcę świata, wielu z tych ostatnich zwróciło się sercami gorzko zawiedzionymi ku jedynie prawdziwemu Zbawcy. We Francji, w Niemczech, we Włoszech i u nas w wierze Chrystusowej szukali podpory dla resztek z upadłych nadziei. I uwierzyli – ale Jezus nie wszystkim tym wierzącym siebie samego zwierzył i nie zawiązała się przyjaźń. Nawet tym, którzy uwierzywszy, stanęli w obronie Jego sprawy, którzy to zdawali się czynić z wielkim zapałem, nie zawsze się zwierzał. Lamenais przypomniał swymi dziełami i wiarę i zapał apologetów trzeciego wieku, a przecież on nie był nigdy prawdziwym przyjacielem Jezusa Chrystusa. Zbawiciel nie widział w nim prawdziwego Izraelczyka. Nie znalazł go ani w autorze Obrony Chrystianizmu, choć ten autor był biskupem, nigdzie też w tym woluminowym dziele nie trafisz na ślad prawdziwej dla Chrystusa przyjaźni, i czujesz, że obrońcy wcale się broniony nie zwierzył.
W naszej Polsce im bardziej były zbolałe serca, im wyższe upadłe nadzieje, tym się jakoś więcej wyrobiło przyjaciół. Nie pisano Obrony, ale napisaną gdzie indziej bez iskry przyjaźni dla Pana Jezusa, u nas z prawdziwej przyjaźni tłumaczono. Po smutnej epoce pisarzy Stanisławowskich bez serca dla Pana Jezusa choć z złotym krzyżem na piersiach i w mitrach na głowie, nie wiedzieć skąd się brali ludzie i świeccy i duchowni o sercach Jezusowych, nie wiedzieć skąd się wziął taki nasz Adam, który na ton najwyższej poezji, najgorętszego uczucia począł nam śpiewać to o Jasnogórskiej, to o Ostrobramskiej Matce Jezusowej, a przechwalał się z prostotą prawdziwego Izraelczyka, że mu ta Matka Boska już w młodziuchnym wieku cudowny ratunek jednała. Wsłuchaj się w jego strofy, a choćbyś znał wszystkie słabości serca, z którego wyszły te strofy, czujesz przecie, że to człowiek, któremu się Jezus zwierzył.
Nie wszyscy o takich orlich duszach, ale bo też niekoniecznie orle dusze na przyjacioły Jezusa Chrystusa. Orla dusza Jan Ewangelista, Pan go nawet grzmotem nazwał i przytulił do swej piersi, ale brat Marii i Marty człowiek cichy i wcale jakoś nielotny, z słów jego ani jednego nie zapisał Ewangelista, nawet ten, który tyle napisał o miłości Chrystusa dla niego i który o nim zapisał to słowo Jezusa przyjaciel nasz. Był to tylko człowiek szczerego serca, prawy Izraelczyk.
A nasz przyjaciel ś. p. Maurycy z jakiego tytułu mógłby sobie na to zasłużyć, aby do niego stosować dzisiaj to wyrażenie z ust Chrystusowych: przyjaciel nasz śpi? Na czym oprzemy żałosnych serc nadzieje, że on jest naszym w Chrystusie, że przyjaźń jego dla nas i przyjaźń nasza dla niego jest objęta przyjaźnią Chrystusa? Oto na tym, żeśmy go znali człowiekiem bez żadnej zdrady w jego związku z Bogiem; że wedle wskazówki Ewangelii widzieliśmy w nim prawdziwego Izraelczyka. Przyszedł on na świat w epoce co dopiero wspomnianej, i zaraz od młodości wpadł, że tak powiem, w oczy Panu Jezusowi, który mu się wyraźnie powierzył. W całym jego życiu widać ślady przyjaźni Chrystusowej, to jest tej wiary, którą się żyje z Boga i dla Boga. Bywały słabostki i słabości, ale utraty onej wiary i żywej i tkliwej nigdy nie bywało. Jak o Łazarzu donoszono Panu Jezusowi: Oto którego miłujesz choruje (8), tak można było mówić o Maurycym; ale Pan Jezus zdawał się odpowiadać: Choroba ta nie jest na śmierć, ale dla chwały Bożej (9). Gdyż chociaż usterki ludzkie są obrazą Bożą, Bóg je nieraz dla swojej chwały w swych przyjaciołach dopuszcza. Bywało podobno, że w praktyce zasypiał, ale i wtenczas Pan zdawał się mówić: przyjaciel nasz śpi, ale idę, aby go ze snu obudzić. – I przyszedł i obudził – i życie wiary jeszcze bywało silniejsze, prace wiary jeszcze serdeczniejsze.
Pomagały ku temu nawet te zewnętrzne okoliczności, które mimo całego pozoru swej korzystności, zwykle dla wiary i cnoty bywają zabójcze.
Powiadają ci, którzy znali ś. p. Maurycego w dzieciństwie i młodości, że to było dziwnej piękności dziecko, że jaśniał młodzieńcem wśród najnadobniejszych. I piękność przecie od Boga, ale piękność oblicza i postawy rzadko na tej ziemi wdzięczna swemu Twórcy, a często przeciw Niemu w spiskach i w otwartym buncie. Absalon i Adoniasz, synowie Dawida, dziwnej byli piękności młodzieńcy. Ale niestety! piękni jak aniołowie, pyszni jak szatani. Brat ich starszy Amon im piękniejszy, tym sprośniejszy. Dzieje chrześcijańskie wspominają o królu Filipie pięknym, cóż, kiedy ta piękność szła w parze z okropną brzydotą duszy. Powszechna to zresztą piosnka, że piękność ciała tworzy związki i przyjaźni zabójcze dla życia duszy i dla związku z niebem.
W Maurycym ta piękność jakichkolwiek mogła być przyczyną zapomnień – nigdy przecież nie przywiodła do zapomnienia o Tym, którego Psalmista zowie: speciosus prae filiis hominum, najpiękniejszym z Synów ludzkich. Nadobny młodzieniec miłował Pana Jezusa, nie przestał być Jego sprawy zwolennikiem i przyjacielem. Piękność duszy idąca z żywej wiary broniła od pokus, które zły duch wytwarza dla pięknych z samejże piękności.
Wyższa zdolność i dzielność umysłowa zdawałoby się, że powinna być w związku z powodzeniem sprawy Bożej w człowieku. A przecież wiemy, że ruina tej sprawy zaczęła się w chwili, gdy pierwszy człowiek młodzieńczą razem i męską swojego umysłu dzielnością sięgnął po owoc zakazanej wiedzy. Szatan go skusił czarem piękności i pragnieniem wiedzy. Synowie też ludzcy, jak ich zowie Pismo św. przeciwstawieni w epoce przedpotopowej Synom Bożym, to byli olbrzymowie nie tylko ramieniem i goleniem ale też i potęgą umysłu, dzielnością wynalazku w zakresie przemysłu i sztuki. Wobec takich Jubalów i Tubalkainów jaśniejących w poranku dziejów ludzkich podobno by się karłami wydali dzisiejsi przywódcy umysłowego ruchu. A przecież to byli ci sami ludzie na których duch Boży spocząć nie mógł, gdyż popsowali drogi Boże i dla spraw ciała zaparli się życia ducha. W wieku ośmnastym jakże się postawiła dzielność umysłowa wobec sprawy Boga! Jak się stawia dzisiaj! Lecz zdolność umysłowa naszego Maurycego nie była mu nigdy pokusą przeciw religii – a bywała wielką pomocą dla utrzymania i wzmacniania związku jego z Bogiem. Równoważyła ją, owszem posługiwała się nią, inna niezmiernie wiele szacowniejsza zdolność, bo ta zdolność Królestwa Bożego, która nie dopuszcza odjęcia rąk od pługa wiary, jak naucza Boski nasz Zbawiciel (10).
Łatwość stosunków z znakomitościami świata nie bywa szczęśliwszą dla życia z Bogiem – owszem bywa do tego stopnia niebezpieczną, że Bóg człowieka przed nimi swych wiernych ostrzega, mówiąc: Nie dufajcie w Książętach, w których nie ma zbawienia (11) i przeklęty który ufa w ludziach (12). Nie miłujcie świata, bo świat w złem jest położony (13). Tymczasem nasz Maurycy rzucony w wielki świat prawie od dzieciństwa, przeżywszy w nim młodość i wiek męski umiał się uchronić od jego zarazy. Wyszedł jak wszedł cały. Ani Paryż, ani Genewa nie zatruły w nim życia wiary. Ta zimna, ta twarda, ta kalwińska, ta dla Chrystusa bez serca Genewa, która jednak w XVII wieku była polem działania dla takiego przyjaciela Jezusowego jak św. Franciszek Salezy – a w wieku XIX polem poświęceń dla takiego biskupa jak Mermilliod, ta sama Genewa dla garstki polskiej młodzieży wysłanej tam z powodu ówczesnego braku dobrej szkoły w Polsce – samą swą zimnotą dodała bodźca do wiary. Nasz Maurycy właśnie jeden z tej młodzieży, i tam się jeszcze uczył kochać sprawę Chrystusową – a odwiedzając te miejsca na dwa lata przed śmiercią, pod wyraźnym wpływem błogich wspomnień, rozjaśniony, rozrzewniony, podniesiony na duchu rozpowiadał nam o dziwach żarliwości katolickiej idącej w zapasy z herezją, niewiarą i z samą nawet nienawiścią Boga.
Jaką była jego wiara i pobożność wśród wszystkich stosunków z znakomitościami świata, po wszystkich zbliżeniach się do koryfeuszów epoki wśród której żyjemy, świadkiem jest szczególniej nasze miasto. Ani salon, ani gabinety, ani pierwszorzędne redakcyjne biura Europy gdzie bywał chętnie i uprzejmie traktowany, i gdzie zbierał tę praktyczną znajomość spraw świata, którą tak dzielnie spożytkował dla sprawy Bożej wśród swoich, nie wpłynęły nigdy niekorzystnie na jego umysł i serce. Zbierając miód z tych niebezpiecznych kwiatów, aby go znosił do ojczystego ulu, zyskiwał wiele i dla własnej swojej duszy, dla swojego związku z Bogiem. Jakim był przyjacielem Jezusa przez swą pobożność coraz to gorętszą, niech świadczy ta świątynia. Widywaliśmy go tutaj zawsze w tym samym kąciku naprzeciw Cyborium i ołtarza ukrzyżowanego Zbawcy. Pokornie i pobożnie co dzień tu słuchał Mszy św. budował nas wszystkich. Tu go poznał lud krakowski na tych codziennych odwiedzinach Pana Jezusa. Tu nawet czyhali nań interesanci, gdy gdzie indziej widzieć go nie mogli, i stojąc za nim lub klęcząc w oczekiwaniu sami się modlili. Mimo wiedzy napędzał tym sposobem dusze Chrystusowi, a dowiedziawszy się o tym, winszował sobie, że nim z przyjacielskiego jego serca zasięgnęli rady, pierwej dostali nad wszelką radę szacowniejszy promień łaski z serca Zbawiciela. Jak Łazarz bywał jednym z siedzących z Jezusem u stołu (14) tak on tu się cieszył gdy widział wiernych karmiących się chlebem, który z nieba zstąpił na życie świata. Pobożność jego miała to do siebie, że i z pobożności innych korzystać umiała. Szukał tu Pana Jezusa jako razem Jego i nasz przyjaciel. Nikogo tu nie raził, nikomu nie przeszkadzał, a jemu wzajemnie nikt tu nie był przeszkodą ani zanadto. Miał sobie za łaskę i szczęście, że z bliźnimi czcił Boga. Czy to Msza św., czy spowiedź, czy Komunia, czy nabożeństwo, czy jubileusz jak zeszłego roku, wszystko u niego z tą samą cichością, prostotą, pokorą i serdecznością jak u najprostszego z ludu. A jednak wszystko nacechowane pewną wyższą szlachetnością, która i wykształconym dawała wiele do myślenia o boskich wpływach religii.
Przyjaciel osoby Jezusa Chrystusa w nabożeństwie, umiał nim być i w pożyciu z bliźnimi. W miłości ludzi matkę miał na pierwszym miejscu. Matka była dla niego zawsze ideałem doskonałości. Ta matka rzeczywiście osoba zacna, chrześcijanka dobra, nie można powiedzieć żeby była uosobioną doskonałością, ideałem – ale chrześcijańska miłość syna przelała w nią ideał własnego serca, i dlatego tak ją namiętnie miłował. Wielką o tym prawdę napisano, pozwoliłbym sobie tylko w tym poprawki, że to nie była jedyna jego namiętność; znaliśmy i inne równie szlachetne, równie chrześcijańskie w tym bogatym sercu. Ale prawda, że z namiętności w miłowaniu ludzi, ta była najpierwszą i najsilniejszą. Ja mogę o tym coś powiedzieć, bo tej właśnie jego miłości zawdzięczam przyjaźń jaką i mnie obdarzył i do końca dochował. Bywałem u jego Matki w ostatnich czasach jej życia, w chwilach gdy ją Bóg doświadczał bolesnymi krzyżami. Dla ślepej i głuchej, dla pozbawionej prawie użycia wszystkich zmysłów, ś. p. Maurycy był coraz tkliwszy, coraz żywszy w swym przywiązaniu. Jak będąc jeszcze młodzieńcem, lubiał się na nią patrzyć oddaną po nocach pracy ręcznej (bo służących nie było czym płacić) i upatrywał w tym ideał pracowitości, pokory i poświęcenia, tak w owych ostatnich czasach w podobnej już prawie do pnia martwego wielbił ideał cierpliwości. Ukochał we mnie kapłana - pocieszyciela swej Matki. Wielem razy przyszedł do niej, witał we mnie dobroczyńcę i nie miał dość wyrazów na podziękowanie, zwłaszcza, gdym jej przychodził udzielać święte Sakramenta, albo z nią się modlić.
Przyjaciel Pana Jezusa był nim i dla tych, których dla stanu upatrywał bliżej Jezusa, to jest kapłanów. Stan duchowny niewielu ma nawet w tym pobożnym Krakowie takich przyjaciół jak był nasz Maurycy. I w nas przenosił swoje ideały, a ten mu był milszym, kto wedle tego ideału bliższy Pana Jezusa. Rzewną pobożnością, gorliwością i poświęceniem w służbie Bożej mierzył wartość sług Bożych. Nieodżałowany nasz ś. p. X. Julian Żłowodzki jako kapłan był mu najdroższy. Szukać po całym świecie takich synów duchownych jak on był dla niego. Wiem to z ust samego Księdza Juliana, który też Maurycego miłował jak rodzony ojciec i chlubił się nim jako swym najlepszym duchownym synaczkiem.
Przyjaciel Pana Jezusa był przyjacielem serdecznym ubogich. Sam niebogaty i ciężko w zawodzie dziennikarskim na chleb pracujący, był przecież jak wielki jaki pan bogaty i szczodrobliwy dla tych, którzy u niego pomocy szukali i do jego miłosierdzia apelowali. Wyznaczał i miesięczne pensje, które z wielką akuratnością wypłacał, posyłał chorych do wód, zwłaszcza swego duchownego ojca, a w ostatnim roku bardzo nad tym ubolewał, że zajętego odprawianiem jubileuszu z krakowskimi wiernymi, nie mógł namówić, aby jechał do wód ratować zdrowie już bardzo pracami ustawicznymi strawione. Śmierć też Księdza Juliana zadała sercu Maurycego jedną z najboleśniejszych ran.
Cechą wszystkich jego uczuć, sympatyj, przywiązań i związków była zawsze prostota i szczerość. Nigdy się sztucznie nie starał o ludzkie względy i o ludzkie serca i dlatego je właśnie zdobywał. Kochany od swych kolegów i rówienników miał już jako młodzieniec przyjaciół w sferze najpoważniejszych osób. I dziwna rzecz, gwiazda przyjaźni nigdy nie zgasła nad jego głową choć ją niepowodzenia i lata szronem pokrywały. Najpierwsi przyjaciele zostali wiernymi do końca, i tak sobie te serca były w mężach poważnych oddane, jak kiedy się zespoliły w młodzieńcach szkolnych. Grono przyjaciół zwiększało się, a stare przyjaźni obok całej dawnej gorącości zyskiwały na jędrności i opoczystości. Zdanie poety: Si fueris felix multos numerabis amicos w odwrotnym sprawdziły się sensie. Przyjaźń nie czekała na szczęście, ale je wytwarzała. Nie dlatego kochany, że szczęśliwy, ale dlatego szczęśliwy że kochany. I drugi wiersz najszczęśliwiej okazał się w jego życiu mylnym: Tempora si fuerint nubila solus eris. Bo w miarę jak się czasy zachmurzały, koło przyjaciół się zwiększało. Ale miało to szczęście swoje nieszczęsne następstwa. Przyjaciele poczęli zstępować do grobu. Nie mówię o tych, których śmierć piękne oblicze młodzieńca ryła coraz gęstszymi i głębszymi bruzdami. Tych wspomnę, których stratę najboleśniejsza rozpoczęła strata. Za grobem matki już coraz częściej otwierały się groby przyjaciół. Poszedł Roman Załuski i Leon Rzewuski i Rębowski – poszedł i ten, który gdyby był żył w szczęśliwszych czasach, cały naród miałby przyjacielem, a który mimo najcięższych czasów stał się nie już tylko przyjacielem, ale kochankiem Krakowa; który posiadał tajemnicę pociągania i zdobywania serc jednym wyrazem, jednym spojrzeniem, jednym gestem, a w tym wszystkim szlachetnością niezrównaną i nigdy niezapomnianą dla tych, którzy się jej przypatrzyli – poszedł hr. Adam Potocki, a odchodząc, nawet gasnącym głosem wśród imion najdroższych sobie istot wspominał imię Maurycego i polecał go owemu sercu, które swym poświęceniem bez granic w samych boleściach konania dało mu zakosztować coś z rozkoszy nieba.
Przyjaźń takich ludzi najwymowniejszym jest świadectwem wartości naszego nieboszczyka. A podobnym świadectwem jest i to, że dzieci tych drogich przyjaciół brały jakby w spadku tkliwą miłość, jaką go ojcowie otaczali. Podobnym świadectwem jest i to jeszcze, że wśród świeżego wieńca nowych przyjaciół otaczających już poczynającego sędziwieć, on na ostatni uścisk pobiegł i trafił prawie konający do domu i w objęcia najpierwszego, aby z jego objęć pójść duszą w objęcia Tego, którego miłość wszystkie te związki wytworzyła, objęła i utrwaliła, to jest do Serca Zbawcy – Dilectus Deo et hominibus! Miły Bogu i ludziom – dlatego miły ludziom, że miły Bogu. Po tej miłości którą go otaczaliście, a którą on tak pięknie umiał odwzajemniać, można w nim poznać ucznia i przyjaciela Jezusa. Słowa Zbawcy: przyjaciel nasz śpi, mogą być z całą prawdą powtórzone nad jego trumną jako słowa Zbawcy. Wspólny to nasz przyjaciel, skąd nam tym większa pociecha i chluba, że ten przyjaciel był najpierwej, najgoręcej i najwierniej przyjacielem Jezusa.
II.
Ale Jezus Chrystus mówiąc do uczniów o Łazarzu: przyjaciel nasz umarł nie tylko mówił do nich, jako oddanych sobie miłością przyjaźni – On to słówko nasz rzekł także w odniesieniu do siebie razem i do nich, jako o Kościele, a tytuł przyjaciela stosował do Łazarza, jako do miłośnika Kościoła. Pierwsze słowo wyrzeczone w Ewangelii o Łazarzu, jest właśnie to, z którym strapione siostry jeszcze żyjącego, ale już ciężko chorego wysłały poselstwo do boskiego Zbawcy: Panie, którego miłujesz, choruje – drugim jest to słowo samego Pana Jezusa: przyjaciel nasz śpi – trzecie stanowi opis usposobienia Jezusa Chrystusa już nad grobem od czterech dni umarłego brata Marii i Marty. Ewangelista powiada, że Jezus skoro się tylko znalazł w bliskości tego grobu wśród płaczących i wobec łez zbolałej Marty i Marii rozrzewnił się w duchu i wzruszył sam siebie (15), że następnie zapłakał i że zbliżywszy się do grobu powtórnie objawił wielkie swego serca rozrzewnienie: rursus fremens in semetipso venit ad monumentum (16). Co za szczególne, jakie nadzwyczajne objawy miłości! On, który do zbolałej matki umarłego jedynaka rzekł był: Nie płacz! (17) On, który płaczącym i żałującym umarłej dzieweczki powiedział: Nie płaczcie, nie umarła dzieweczka, ale śpi (18), On, który sam zapłakał tylko na widok ostatecznych nieszczęść, na jakie grzechami swymi zarabiała Jerozolima (19), On, który idąc obciążony krzyżem na Kalwarię, mówił do lamentujących niewiast: nie płaczcie nade mną (20), a który najuroczystsze łzy własne zostawił na chwile swej śmierci a na obmycie grzechów świata (21); On, jak opisuje Jan św., nad grobem przyjaciela śpiącego snem śmierci, rozrzewniał się, wzruszał sam siebie i płakał: et lacrimatus est Jesus! (22)
Skąd, pytamy, taka miłość, taka serdeczność, taka tkliwość przyjaźni? Oto stąd, że Łazarz był przyjacielem Jezusa, jako Twórcy i Oblubieńca Kościoła. Aż dotąd Łazarz w jakimś zdał się być cieniu ukryty; Apostołowie spierali się o pierwszeństwo przy osobie Zbawiciela, pomimo że On tyle im zaszczytu uczynił, a na Łazarza zdawał się nie zważać. Marię upokorzoną dźwigał, zawstydzoną bronił i chwalił, a wielbiącą Go własnym uczniom i całemu Kościołowi do uwielbienia polecał. Martę zaszczycał, przyjmując jej usługi i frasującą się w tej usłudze uspakajał słodkim upomnieniem, a dla Łazarza zdał się nie mieć ani słówka, nawet wtenczas, gdy ten Łazarz wobec złośliwej przymówki Judasza powstającego na rozrzutność Marii, zdawał się swoim milczeniem onę świętą rozrzutność siostry, jak przedtem troskanie się drugiej pokornie a chętnie upoważniać i pochwalać. Dziwnie w tym podobny do św. Jana Chrzciciela, który gdy się nad nim użalali jego najgorliwsi uczniowie, że już nikt za nim nie idzie, bo Jezus wszystkich za sobą pociąga, rzekł im: wy sami jesteście świadkami, żem powiedział: nie jestem Chrystusem, alem posłan przed Nim. Kto ma oblubienicę (to jest Kościół) oblubieńcem jest, a przyjaciel oblubieńców, który stoi a słucha go weseli się dla głosu Oblubieńca. To tedy wesele moje wypełnione jest. On ma róść a ja się mam umniejszać (23). Jak więc św. Jan Chrzciciel, przyjaciel Jezusa Chrystusa chętnie bardzo wstępował w cień zapomnienia o sobie, jak potem chętnie wstąpił w cienie więzienia, jak z rozkoszą oddał głowę pod topór, aby był umniejszon, podczas gdy boski przyjaciel rósł wobec wzmagającej się liczby wiernych, tak podobnie Łazarz chętnie stał ukryty w cieniu za mającym Oblubienicę, za Jezusem z Jego Kościołem, a potem z weselem zstępował do otchłani duszą i do cieniów grobu ciałem, nie mając sobie za krzywdę, albo za dowód niełaskawości, że nie przyszedł doń Pan Jezus choć wiedział, iż miłośnik Jego tak ciężko zachorował; że umierającego nie przyszedł pocieszyć i pobłogosławić, chociaż do Niego posyłano z wiadomością o niebezpieczeństwie grożącym doczesnemu jego życiu. Dosyć mu na tym, że Jezus rośnie, że Mu przybywa wierzących i miłujących. Serce chorego i umierającego wypełniało się rozkoszą na wieść, że głos Oblubieńca nie brzmiał na próżno, i cieszył się owszem, że jeszcze sam do większej zstąpi nicości, skoro tylko sprawa Chrystusowa rosła. I oto dlaczego Pan Jezus tyle mu okazał w danej chwili oznak miłości, dlaczego mówiąc do swego Kościoła już uosobionego w uczniach, rzekł o nim: przyjaciel nasz. On zawsze chce być nieodłącznie z swoim Kościołem miłowany i jak z tym Kościołem w jedności kochał, mówił i uczył nas mówić do Ojca w niebiesiech: Ojcze nasz! tak z tymże Kościołem zjednoczony, mówi o swym miłośniku na ziemi: przyjaciel nasz.
Nasz ś. p. Maurycy, wiecie, jak miłował Kościół Jezusa Chrystusa. On nie rozumiał, aby można miłować Oblubieńca, a być obojętnym dla Oblubienicy. On stał pilnie na czatach i słuchał głosu Jezusa mówiącego przez Oblubienicę. Wesele jego mogłoby być wypełnione tylko przez tryumf Kościoła, i dla tej to myśli pracując, bynajmniej nie miał za krzywdę, lub za dowód niełaskawości Pańskiej, że stał w cieniu, nie uznany w swych zasługach.
Jaka była tkliwość miłości ś. p. Maurycego dla Kościoła, dowodem jego dwudziestosiedmioletnia praca w redakcji "Czasu". Dziennikarstwo zda się być na pierwsze wejrzenie nieodpowiednią rolą dla pracy gorliwego katolika, jako katolika. Ale błędne to zdanie. Bo ileż to razy nasz wielki Pius IX powtórzył, że dziennikarstwo jest wielką dzisiejszą siłą, którą trzeba zużytkować dla sprawy Pańskiej, że i tę siłę trzeba zaprząc do pługa Chrystusowego, że to na dzisiaj pewien rodzaj pomocniczego Apostolstwa. Ale to rzekł o dziennikarstwie i dziennikach, których założyciele, właściciele, kierownicy, pracownicy równie jak i czytelnicy mają na celu sprawę Bożą i zdolni są szczerze powtórzyć, że się ich wesele wypełnia, gdy przez ich ofiary i pracę sprawa Pańska rośnie, choćby z ich osobistym umniejszeniem.
Samą tkliwością dla osoby Jezusa, bez tkliwej miłości dla Jego Oblubienicy, którą On sobie ceną swej krwi nabył, nie zawiąże się ta przyjaźń. Dziś i Kalwini umieją się rozczulać w swych wyrażeniach o Panu Jezusie – ale w gruncie są zimni jak ich nieszczęsny ojciec – i zimni będą póki dla Kościoła katolickiego będą mieli nie już nawet onę nienawiść Kalwina, którą sami potępiają, nie już nawet zupełną obojętność, ale choćby tylko jakieś uznanie, jakiś szacunek na zimno. Pan Jezus pokazuje, czym są dla Niego, gdy im cofa łaskę wiary w swe bóstwo – i gdy mimo wszystkich tkliwości wyrażeń coraz jawniej i powszechniej występuje nędznie dotąd pokrywana ich niewiara. Zdaje się im mówić Zbawiciel, równie jak wszystkim sektom, chcącym być chrześcijańskimi bez serdecznego związku z prawdziwym Kościołem: Nie chcecie uznać boskiego charakteru mej Oblubienicy – nie chcecie jej miłością synowską miłować – ja też nie chcę waszej wiary w moje bóstwo, ani waszej przyjaźni dla mojej boskiej osoby. Kto przyjmuje posłanego przeze mnie, ten jest, który mnie przyjmuje (24).
Jak uczniom swoim Pan Jezus dał znać tajemnice Królestwa Bożego na ziemi, tajemnice swej Oblubienicy, to jest Kościoła, jak im rzekł: wy jesteście przyjaciele Moi, nazwałem was przyjaciółmi, bom wam wszystko oznajmił, com słyszał od Ojca (25), to jest wszystko, co dotyczy istoty i dobra Kościoła, tak każdego z nas gotów swoją przyjaźnią zaszczycić, gdy dobrym sercem przyjąwszy co nam o swym Kościele powiedział i odpowiadając zaufaniu z jakim nam i siebie i swój Kościół zwierza, uczuciem synowskiej miłości kochamy ten Kościół i sprawie jego służymy.
Trzeba wyznać, że do tego rodzaju apostolstwa nasz Kraków Maurycego wychował, wykształcił i wywyższył; Kraków starodawny i Kraków dzisiejszy. Ale trzeba też wyznać, że jeżeli to, iż tu znalazł natchnienie owej katolickiej miłości Chrystusa, jest wielkim dla Krakowa świadectwem, to zaiste i to, że wychowanek był zdolny w całej pełności owo natchnienie przyjąć i spożytkować, wielkim też jest świadectwem wyższości serca Maurycego. Prawda, że dosyć przyłożyć ucho do tej krakowskiej ziemi, lub przytulić serce do murów i pomników krakowskich, aby usłyszeć echo nie tylko wielkiej przeszłości naszego narodu, ale i współczesne jęki z najodleglejszych części ziemi naszej dochodzące, ale na to trzeba mieć serce prawdziwego przyjaciela Oblubieńca. Tylko amicus sponsi mógł być tego zdolnym. I jeżeli nie skłamię, gdy powiem, że Krakowa żadna z naszych stolic uprzedzić w tej roli nie mogła, to też nie pomylę się twierdząc, że tylko takie krakowskie dziecko, jak nasz Maurycy, mógł był w takim stopniu owo natchnienie zrozumieć i w duchu jego działać.
Byłby on zstąpił chętnie i do więzienia z Janem i do grobu z Łazarzem, byłby z radością pozwolił na daleko większe swoje umniejszenie, niż to, którego doznawał, byle sprawa Jezusa w Kościele szła górą.
Tak jest, on się tu wzmógł jako przyjaciel Jezusa i przyjaciel nasz. Wielkie sprawy Kościoła, których byliśmy i jesteśmy świadkami, rozwinęły i podniosły jego umysł i charakter do dziwnie wysokiego stopnia. Naczelne artykuły Czasu pisane pod natchnieniem katolickiej miłości zajmą w literaturze jako dział polskiej publicystyki jedno z najpiękniejszych miejsc. Artykuły te zebrane w osobne dzieło byłyby dla autora najgodniejszym pomnikiem, a dla naszego narodu mogłyby stanowić piękne studium polityki katolickiej, studium od początku do końca ożywione miłością prawdy i prawdą miłości. A przyznacie zapewne, że w polityce rzadki to fenomen.
Nie ubliżę prawdzie, ale mniemam, że ugodzę tym w myśl i przekonanie obecnych tu jego współpracowników na tej twardej niwie, kiedy powiem, że ś. p. Mann sam przeważnie podniósł dziennikarstwo polskie na wysokość mądrej a zarazem uczciwej i praktycznej publicystyki, właśnie dlatego, że katolickiej; dlatego, że nas nauczył i myśleć i działać z dojrzałością polityczną; dlatego, że przez jego prace głos dziennikarstwa polskiego (dziwna rzecz!) przez jedyny organ zaważył na szali publicystyki europejskiej; dlatego, że doszedłszy sam jakby siłą katolickiego uczucia, czy przeczucia, do pewnej nieomylności politycznej, tej nieomylności, tym potrzebniejszej dla nas, im jesteśmy przez błędy nasze w tej mierze nieszczęśliwsi, zostawił wyraźne i jasne wskazówki do szczęśliwego postępowania dalej; dlatego, że jeśli dzisiaj w mdłościach spowodowanych bólami naszego narodu umiemy się trzymać trzeźwiej i spokojniej, jeżeli działanie naszego obywatelstwa coraz więcej daje do myślenia i niepokoi sprzysiężone przeciw nam żywioły samą swą spokojnością i godnością, to w większej części jest zasługą Maurycego.
Przyzwyczailiśmy się, nie tylko my, którzyśmy mieli szczęście znać go bliżej, ale i cała zdrowsza część naszej społeczności do przekonania, że co powiedział Czas jako swoje w którejkolwiek z kwestyj czy spraw politycznych, to jest pewnego rodzaju pewnikiem, wedle którego najbezpieczniej jest urabiać własne zdanie. Nie będąc nigdy ideologiem, ani doktrynerem zawsze nam to dawał, co było prawdziwie potrzebne i pożyteczne, bo zawsze do ideału myśli Bożej dociągał sprawy ludzkie. Wyrobił szkołę publicystyki, w której próżno by szukać plagiatu zagranicznego dziennikarstwa. Jest to rodzaj europejski, a przecie swojski, jest to nasz rodzaj, polski i katolicki. Imeśmy na to dłużej czekali, im nam to bywało udzielane wierniej, sumienniej, pracowiciej i wytrwalej, tym słuszniej tego, który nas tak darzył opłakujemy jako przyjaciela naszego. A gdy weźmiemy na uwagę, że to osiągnął na drodze nigdy nieprzerwanej łączności sprawy Kościoła ze sprawą narodu i wzajemnie, tedy bez żadnej obawy, przesady lub niestosowności, z całą prawdą ufać i myśleć możemy, że nad tą trumną wznosi się głos Zbawiciela cieszący nas i krzepiący tym zapewnieniem swych ust i swojego serca: przyjaciel nasz śpi, a ja idę abym go obudził.
On będzie spał do chwili, w której Pan przyjdzie wieńczyć wobec całego świata zasługi swych zmartwychwstałych przyjaciół, ale obok tej wielkiej nadziei żywmy i tę słodką, że i teraz duchowi, który Maurycego Manna ożywiał, zasnąć Pan nie da i budzić go będzie wedle potrzeby Kościoła i potrzeby narodu w tych, którzy zostali na opuszczonym przezeń polu pracy, i którzy zostaną na potem.
III.
Ten ś. p. Maurycy Mann, nasz i Chrystusowy przyjaciel, jest na koniec takim nie tylko jako miłujący Pana Jezusa w Kościele, ale też jako miłujący Kościół Chrystusowy w prawdzie. Wiadomo wam, jak w pojmowaniu spraw Kościoła łatwo się pomylić, kiedy się tylko ściśle i wiernie do zdania, które Kościół o sobie i o swych sprawach za swoje uznaje, nie stosujemy. To pojęcie bowiem nie zależy ani od bystrości rozumu osobistego, ani od wysokiego społecznego wykształcenia, ani od nabytego przez działanie doświadczenia, ani nawet od pewnych choćby najszlachetniejszych, ale nie z ducha Kościoła idących inspiracyj. Z drugiej strony wiecie, że jeżeli mieszanie spraw polityki ziemskiej ze sprawą religii, będąc już złe, bywa i zgubne i brzydkie, to łączność żywotna tych dwóch różnych, ale niesprzecznych zakresów stanowi o skuteczności i o pomyślności w działaniu obojga. Trzeba o rzeczach Kościoła sądzić w myśl i podług serca Kościoła, ale trzeba te rzeczy sprzymierzyć szczerze, powiem więcej, trzeba je sprzymierzyć miłośnie z rzeczami narodu, aby życie katolickie było prawdziwe, i aby życie narodu było i zacne i dzielne. Kościół istnieje w ludziach a ludzie w narodach; chcieć jego sprawę wykluczać ze spraw narodu, do którego się należy, byłoby to samo co chcieć się jego zaprzeć. Przed ludźmi ludzie muszą wyznać Pana i Oblubienicę Jego, jeżeli chcą, aby ich Pan jako swoich wyznał przed Ojcem w niebiesiech. Renesansowa epoka czasu obu Zygmuntów inne dała nam pojęcia, które im więcej chcieliśmy przyjmować za nasze, w tym smutniejszy popadaliśmy bezład, fałsz i nieudolność. Bogu dzięki, najgorętsi nawet owych pojęć zwolennicy już się o tym przekonali i to tym zupełniej, im z szlachetniejszą szczerością wobec prawdy postępowali, im baczniejszym umysłem na bieg wypadków patrzyli. Ani ogień patriotyzmu, chcącego służyć sprawie Ojczyzny katolicyzmem w jego żarach przetopionym i przeinaczonym (jak chcą pewne więcej poetyczne niż polskie i katolickie dusze), ani zimne dwóch tych spraw rozkrawanie, ale sumienne służenie Kościołowi siłami Ojczyzny i pełne prawdy oraz przekonania służenie Ojczyźnie w duchu sprawy Pańskiej, oto tajemnica Królestwa Bożego wśród ludzi i tajemnica prawdziwego powodzenia.
Jak rozum i wiara, dwa światła od Boga, mają nas prowadzić sprzymierzonym działaniem do Boga, tak katolicyzm i patriotyzm, miłość Kościoła i miłość Ojczyzny, mają wśród nas urzeczywistnić zespolonym działaniem chwałę Bożą i dobro nasze.
Ś. p. Maurycy to rozumiał i to czuł jako przyjaciel obojej tej sprawy. Owa spójnia, zgodność i wzajemność, to gwiazda przewodnia jego rozumowań, jego pomysłów i jego przekonań. To mu dało nie tylko pewien rodzaj nieomylności politycznej, ale też i tę siłę, tę odwagę, tę wytrwałość niczym niepokonaną i nigdy nie ustępującą, którą nas budował umysłowo i moralnie a czasem i politycznie i którą tak nam się bogato zasłużył. Nie, to nie był zimny rozum, (pozwolę sobie jeszcze tej poprawki) ale owszem tym pełniejszy zapału dla prawdy, im sam prawdziwszy; to rozum znany z onej wierności i niezłomności, która się z miłości czerpie. Zostawmy zimny rozum ludziom zimnych spraw – my usiłujmy mieć go spokojnym i pogodnym, ale ogrzanym życiem miłości – pełnym tego ognia, który Pan Jezus przysłał z nieba nie tylko swym ludziom ale i swoim narodom. Biada tym, którzy na przekór Boskim przeznaczeniom zimno gwałtem rozumować i zimno postępować chcieli. Patrzmy na Francję co z nią zrobił rozum, nie wiem, czy zimny przez udawanie, czy przez spiskowanie.
Nasz ś. p Maurycy Kościół miłował sercem polskiego patrioty, a Ojczyznę sercem katolika. Polski jego rozum z całą siłą miłości dla sprawy Bożej szukał prawdy, która by nas wyzwoliła i zawsze ją znajdował w zdaniu Kościoła obejmującym wszystkie kwestie moralności w jakichkolwiek bądź zakresach. Dla niego Kościół nigdy nie mówił na próżno. Dla niego czy to wyroki dogmatyczne, czy zasady Syllabusa, czy zdanie o doczesnej własności i władzy Papieża, wszystko musiało mieć swoje znaczenie i swoje zastosowanie do bieżących spraw świata, do żywotnych spraw Ojczyzny. Nie powiem wam, ani przypomnę, jak się to nazywa technicznym swym wyrażeniem, ale powiem z słodkim przekonaniem dla mojej i waszej pociechy, że to właśnie jest przed Bogiem i ludźmi największą i najpiękniejszą zasługą ś. p. Maurycego.
On, jako nasz i Chrystusowy przyjaciel pisał nam o tym wszystkim, mawiał do nas i w myśl owych wielkich spraw Opatrzności pracował dla nas. Jeśli szło o sprawę Papieża, dla niego to nasza sprawa; jeśli szło o sprawę naszą, dla niego to sprawa Kościoła. Jeśli szło o prawo własności ziemskiej Papieża, o majątek Kościoła; dla niego to bywała sprawa naszego bezpieczeństwa. Jeśli szło o sprawę naszej wolności i praw nam przynależnych, dla niego ta sprawa miała zawsze najściślejszy związek z pomyślnością i dobrem Kościoła. Jeśli szło o Syllabus Piusowy, on nam mówił, że idzie o nas, bo idzie o zwycięstwo zasad i praw nad gwałtami, o zwycięstwo prawdy nad kłamstwami. Jeśli szło o nieomylność Namiestnika Chrystusowego w nauczaniu Kościoła, on nam przypominał, że to walka ze stawiającą się coraz zuchwalej i coraz bezwstydniej nieomylnością tyranii sumień, nieomylnością grabieży i przemocy. Jeśli szło o bóstwo Chrystusowe, on upominał, że każdy zamach choćby jeno literacki przeciw temu bóstwu jest w związku z zamachem na dobicie wszelkiego życia pod tchnieniem wiary w to bóstwo rozwiniętego, a więc też zamachem na życie naszej katolickiej Polski. I wzajemnie, kiedy szło o naszą czystość i świętość dziejową, o nieskazitelność charakteru narodowego, o nasz historyczny majestat zaczepiany lub zaprzeczany przez nieubłaganych naszych nieprzyjaciół lub przez niebacznych przyjaciół i braci – wtedy on dzwonił na gwałt, że idzie o życie katolickie na obszarach polskiej ziemi i o pierś narodu pomimo wszystkich ran chcącą osłaniać to życie!
Więc – czyż nieprawda, że słowo Pana Jezusa: Przyjaciel nasz śpi ma tu swe miejsce i wobec tej trumny? Żył jak przyjaciel i jak przyjaciel kończył to życie. On rozumiał jakim powinien być koniec chrześcijanina, aby ten koniec nie tylko wieńczył całość życia ale i świadczył o jego wartości wobec nieba i ziemi! Powtarzał, że najpiękniejszym tytułem zeszłego z tego świata człowieka jest, że umarł jako syn Kościoła; że katolik rozmyślnie schodzący nieopatrzony świętymi Sakramentami jest albo w najwyższym stopniu lekkomyślny, albo w najsmutniejszy sposób niemężny; że na kartach pogrzebowych i w nekrologach próżne i nędzne są wszystkie tytuły jeśli ich nie rozjaśnia świadectwo, że się z Bogiem pojednał – i że się chlebem niebiańskim na drogę wieczności zasilił; że nareszcie największy dla niego smutek, kiedy o zgonie swoich, o zgonie zwłaszcza ludzi jakiegoś stanowiska Dziennik jego zapisywać musi wiadomość z przemilczeniem czy zmarłego kapłan na drogę wieczności wyprawiał.
Wpośród arcydzieł wyszłych spod jego pióra jaśnieje szczególniejszej piękności blaskiem artykuł o ostatnich chwilach ś. p. jenerała Skrzyneckiego. Tam czytamy, że Skrzynecki umarł jak przystało na bohatera sprawy katolickiego narodu. Aby dać wyobrażenie o wysokiej wartości tego artykułu przez cały przedział lat szesnastu jeszcze nam przyświecającego, dość powiedzieć, że ów Angelus Domini jenerała Skrzyneckiego skreślony ręką Maurycego Manna stał się w katechizmach francuskich, włoskich i niemieckich klasycznym przykładem katolickiej śmierci. Jak zaś mówił, pisał i czuł, tak za łaską Bożą dokonał.
Na zakończenie powiem, że często się nasz nieboszczyk żalił na wielki ból serca. Lekarz po zbadaniu oświadczył nawet już w ostatnich godzinach życia swego pacjenta, że serce było zdrowe, i że wskutek przedostatniego krwotoku płuca zostały zupełnie stargane. Wierzymy, że tak było, bo ów lekarz dał nam przekonanie, że o tych rzeczach nigdy na niepewne nie mówi. Fizycznie serce Maurycego było zdrowe – religijnie i moralnie i zdrowe i dzielne – ale obok tego, było ono bólami duszy cierpiącej z Kościołem i Ojczyzną okropnie stargane. Kiedym go w r. 1862 odwiedzał w Ems dowiedziałem się, że tak cierpiał gwałtownie na serce, iż mimowolny krzyk słychać było w całym domu, nawet na ulicę. Modlono się wówczas do Pana Jezusa owymi słowy: Oto którego miłujesz chorzeje! i uleczył go Pan, aby z nami cierpiał wielkim bólem narodu w owej epoce tak straszliwie zranionego. Podobny ból serca musiał się u niego powtórzyć kiedy nagle uczuwszy się słabym na ulicy śpieszył w dom przyjaciela szukać dla siebie ratunku lub ulgi. Krzyk wchodzącego tak był silny, że go w całym domu słyszano. Do przyjaciela Chrystusowego przybiegli księża w te tropy – Zdawało się że natychmiast skona. Młodziutki kapłan który co dopiero stanął do pracy w winnicy Pańskiej udzielił mu sakramentalne rozgrzeszenie, gdyż o nie prosił jako o najwyższą łaskę. Przybiegłem i ja przez serdecznego przyjaciela Maurycego przywołany i udzieliłem mu ostatnie Namaszczenie. Pod wpływem tych sakramentalnych aktów chory tak się uspokoił, iż zdawało się, że niedługo opuści łóżko. Lekarz inaczej widział i nie omylił się. Niebezpieczeństwo powtórnego krwotoku który już miał być śmiertelnym groziło co chwila – chory mimo najżywszego pragnienia Komunii przyjąć nie mógł – ale trzeba było widzieć jak przyjmował Namaszczenie, jak bez względu na zmęczone piersi krzyż oburącz ujęty w górę podniesiony trzymał – jak potem wzrok swój ożywiony niby ostatnim życia płomieniem wlepił we mnie odmawiającego modlitwy – jak potem wdzięczność swą wyrażał za wielką pociechę i za wielkie umocnienie!...
I znowu modliliśmy się, błagaliśmy Pana Jezusa owymi słowy: Oto którego miłujesz chorzeje, ale już Pan z uzdrowieniem nie pospieszył – aż oto wkrótce potem już się spełniło co powiedział o Łazarzu – i słowo przyjaciel nasz śpi, przyjaciel nasz umarł, obiegało z ust do ust z wielką serc naszych żałobą!
Czemu Pan nie przyszedł z pomocą? czemu nam jeszcze nie darował na jakiś czas tego życia, kiedy niebo tak się chmurzy, kiedy wśród dręczącej nas niepewności szczególniejszej rady trzeba, a przynajmniej jasnego słowa współczucia – którym to serce tak umiało mimo własnych cierpień i mimo smutnych przeczuć i przewidzeń, umacniać nas i uspokajać!... próżno o to pytać – a niedobrze szperać. Lepiej w zupełności polegać na tym Sercu o którego łaskawość i miłosierdzie przyjaciel nasz dbał przez całe życie i w godzinę śmierci. Wierzmy, że to Serce jest tu z nami i ufając że miłością swoją ogarnie tę drogą nam duszę, wznośmy ku Niemu własne Jego słowo: przyjaciel nasz śpi – i słowo uczniów: Panie, jeśli śpi, będzie zdrów. Spraw Panie Jezu, aby ta śmierć była tylko snem spokoju – i tuląc duszę Maurycego do serca Twego najlitościwszego, umieść go w swej chwale – póki i ciała ze snu nie obudzisz, abyś zmartwychwstałego posadził i ciałem i duszą przy stole Twej wiekuistej wieczerzy.
Amen.
Ks. Zygmunt Golian (a)
–––––––
Mowy na pogrzebie ś. p. Maurycego Manna dnia 15
listopada 1876 (b). W Krakowie, CZCIONKAMI
DRUKARNI "CZASU" pod zarządem
Józefa Łakocińskiego. 1876, ss. 3-37.
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Przypisy:
(1) List I do Tesal. rozdz. IV, 12. 15.
(2) Św. Jan. XV, 16.
(3) Tamże XI, 25. 26.
(4) List do Żydów rozdz. X, w. 38.
(5) Ew. św. Jana rozdz. XVII, w. 6 i 8.
(6) Św. Jan. II, 23. 24. 25.
(7) Św. Jan. I, 47.
(8) Św. Jan. XI, 3.
(9) Tamże w. 4.
(10) Ew. św. Łuk. rozdz. IX, w. 62.
(11) Psalm CXLV, w. 3.
(12) Jerem. XVII, w. 5.
(13) List I św. Jana Apostoła II, 15; V, 19.
(14) Św. Jan. rozdz. XII, w. 2.
(15) Ew. Św. Jana XI, 33.
(16) Tamże w. 38.
(17) Św. Łuk. VII, 13.
(18) Tamże VIII, 52.
(19) Tamże XIX, 41.
(20) Tamże XXIII, 28.
(21) List do Żydów V, 7.
(22) Ew. Św. Jana XI, 35.
(23) Ew. Św. Jana III, w. 28-30.
(24) Ew. Św. Jana XIII, 20.
(25) Ew. Św. Jana rozdz. XV, w. 14. 15.
(a) Zob. 1) O. Zdzisław Bartkiewicz SI, Krótki rys życia śp. ks. Zygmunta Goliana. 2) Bp Michał Nowodworski, Śp. ksiądz Zygmunt Golian. 3) Ks. Zygmunt Golian, a) Konferencje majowe. b) O mocy chrześcijańskiej.
(b) 1) Kazanie Ks. Kanonika Zygmunta Goliana miane
na pogrzebie ś. p. Maurycego Manna, ss. 3-37; 2) Mowa Stanisława Hr.
Tarnowskiego miana na pogrzebie ś. p. Maurycego Manna, ss. 39-53.
(Przypisy literowe od red. Ultra montes).
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMV, Kraków 2005
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: