IGNACY DOELLINGER
(IGNAZ VON DÖLLINGER. Eine Charakteristik von Dr. Emil Michael S. J. – Innsbruck 1892)
KS. AUGUSTYN ARNDT SI
––––
Nikt tak dobrze jak Doellinger nie scharakteryzował twórcy protestantyzmu, Marcina Lutra; i któżby się spodziewał, że ten dzielny oskarżyciel herezjarchy, sam pójdzie w jego ślady?
Luter uniewinnia swe odstępstwo od nauki Kościoła rzekomymi krzywdami, jakich miał od tegoż doznać; Doellinger również do samej śmierci wyrzekał na niesłychane, jak mówił, tyraństwo władzy duchownej, gdy ta rzuciła nań klątwę.
Z całą stanowczością opierał się Doellinger nie tylko karze kościelnej, ale też wszelkim napomnieniom do powrotu na lepszą drogę, a czynił to twierdząc, że tego wymaga głos jego sumienia: "Jestem, pisze, pod ekskomuniką, nie dlatego, że ja zmieniłem swoje przekonania religijne, ale tylko przeto, że się innym podobało uczynić w nauce wiary niektóre zmiany, a swoje własne zapatrywania ogłosić za artykuł wiary. Żądają ode mnie, abym złożył przysięgę, jako uznaję orzeczenia Watykanu. Miałbym to sobie za podwójne krzywoprzysięstwo: albowiem najprzód, gdybym wówczas chciał rozumieć Pismo św. według myśli Ojców Kościoła, musiałbym działać wbrew tej przysiędze, a przez to spodliłbym się moralnie. A potem, taką przysięgą dałbym sobie świadectwo, że przez całe życie błędnie nauczałem, że fałszywie pojmowałem historię Kościoła, naukę Ojców i Pismo św., a tym samym, wykładałem fałsze. Cóżby mi więc z tego przyszło? Oto zatrułbym resztę dni mego życia, nie miałbym nigdy spokoju; a nareszcie jako kłamca, skalany krzywoprzysięstwem, ze strasznie obciążonym sumieniem, musiałbym stanąć u bram wieczności" (1880).
Czytając te katońskie zdania, zdawałoby się, że ten, co je napisał, stał jak dąb kołatany burzą, ale niewzruszony, czekając spokojnie, dopóki anioł śmierci nie wyzwoli z więzów ciała tego męczennika za wolność sumienia i świętość przysięgi, aby otrzymał wiekuistą nagrodę.
Niestety, własne pisma i listy Doellingera, tak dosadnie malujące ostatnie trzydzieści lat jego życia, zupełny kłam zadają tej pochlebnej, jaką miał o sobie, opinii (1).
I.
Przeszłość Doellingera w zupełności zasługuje na szacunek i sławę, jaką jest otoczona; jego dzieła cieszą się powszechnym a najsłuszniejszym uznaniem. Arcybiskup monachijski, Grzegorz Scherr, nie szczędzi mu pochwał (2), z powodu jego nadzwyczajnych zasług dla katolickiej nauki, wychowania kleru i rozszerzania zdrowych zasad Kościoła w życiu publicznym (3). Jednakże w tym wszystkim widać tylko uczonego historyka, a bynajmniej nie teologa. Gdyby bowiem nim był, nigdy by w swej historii Kościoła, napisanej za najlepszych swych czasów, nie był wypowiedział takiego np. zdania: "O najświętszej Pannie nie mamy żadnej innej pewnej wiadomości, prócz tego, co o Niej mówi Pismo święte: Kościół wprawdzie uroczyście obchodzi Jej Wniebowzięcie, ani też żaden chrześcijanin nie zaprzecza Jej tego, ale także nie twierdzi, że Matka Boska zaraz po śmierci zmartwychwstała i z ciałem została wzięta do nieba". Oczywiście wzięcie do nieba Najświętszej Panny Maryi z ciałem i duszą, nie jest dogmatem ogłoszonym, jednak jest prawdą, przez Kościół uznaną, i jako taka stanowi niewzruszoną podstawę uroczystego święta, które Kościół katolicki, zarówno jak schizmatycki, w dniu 15-go sierpnia święci (Papież Pius XII w Roku Świętym 1950 Konstytucją Apostolską Munificentissimus Deus ogłosił uroczystą definicję dogmatu o Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny. – Red. U. m.). O tym każdy teolog wiedzieć powinien. W r. 1834, mówiąc o dogmatycznych orzeczeniach papieskich, przedstawił je jako nieodwołalne wyroki, ale zaraz potem dodał wyjaśnienie, jak na teologa dość dziwne, mianowicie: "w orzeczeniach papieskich uznajemy najczystszy i najpewniejszy wyraz prawdy katolickiej, zawsze jednakowej i już przedtem powszechnie znanej".
Nie można pisać historii kościelnej, nie posiadając dokładnie teologii, jak to zaznacza sam Ranke; jakże więc Doellinger mógł być wielkim historykiem katolickim, skoro po czterdziestoletnich studiach nie doszedł jeszcze do jasnego rozumienia, czym właściwie jest Kościół?
"Świadomość, jaką posiada Kościół o swej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, naukowo uzasadnioną, nazywamy teologią" (4). Jedyny drogowskaz, który mimo tych wielkich niedokładności mógł go utrzymać na drodze prawdy, to była Stolica Apostolska, o której on sam w r. 1860 pisał: "Stolica Piotrowa ma być skarbnicą prawdy i twierdzą niewzruszoną wiary". Taką była dlań w teorii, ale w praktyce widocznie o tym zapomniał. Kiedy bowiem Stolica Święta około sześćdziesiątego roku umieściła na indeksie dzieła Günthera, wtenczas Doellinger z największym oburzeniem powstał przeciw "mieszaniu się Kurii", a indeks i inkwizycję nazwał najniebezpieczniejszymi nieprzyjaciółmi niemieckiej Wissenschaft. Prawie równocześnie zaczął pisać przeciw Państwu Kościelnemu, i to z takim powodzeniem, że stronnictwo opozycyjne we Włoszech kazało przełożyć na język włoski jego dzieło.
W trzy lata po wygłoszeniu swego prawowiernego zdania o posłannictwie Stolicy Apostolskiej, zaprzeczył sam sobie, gdy napisał: "O herezji zawartej w listach Honoriusza nie byłoby żadnej wątpliwości, gdyby ich autor nie był papieżem". Zdanie to nadto zwraca się przeciw samemu Doellingerowi; niezawodnie i on nie byłby tak stanowczo Honoriusza nazwał heretykiem, gdyby tenże nie był papieżem.
W owym czasie Doellinger miał nadzwyczajną powagę. Gdy późniejszy kardynał Hergenroether ośmielił się raz ganić niektóre ustępy z mowy Doellingera (1863), rzekł doń późniejszy biskup Haneberg: "Jakże można krytykować Doellingera?". A Hergenroether na to: "Księże profesorze, komentujesz Pismo święte, a boisz się komentować pism Doellingera?".
Te i tym podobne uwagi za przykładem Hergenroethera odbierał Doellinger z różnych stron i niemało mu one krwi napsuły. Do tego czasu był on tylko chwiejny w swoich przekonaniach katolickich, lecz z każdym dniem coraz bardziej przechylał się na stronę błędu. Nie wszyscy jeszcze wówczas się na nim poznali; sam tylko Leopold Ranke doskonale go scharakteryzował: "Mąż, o którego chodzi Komisji historycznej, pisze Ranke do Sybla, bardzo dziwne zajął stanowisko; mianowicie w obecnych naszych zawikłaniach kościelnych, oświadczył się tak stanowczo za postępem nauki, że uważać go możemy poniekąd jako należącego do naszych przyjaciół i do naszego stronnictwa".
Doellinger przyjęty do Komisji historycznej, zupełnie się pogodził z liberałami, a o ultramontanach i Jezuitach mówił zawsze tylko z przekąsem i nienawiścią. Za to starali się też jego nowi przyjaciele zapomnieć, że niegdyś nazywali go "pobożnisiem" i: Egnatius Tartuffius, i że zuchwały eks-żyd, Henryk Heine, czcił go wówczas tytułem: erzinfamer Pfaffe Dollingerius. W roku 1847, kiedy to Bawaria wydała prawo przeciw ultramontanom, Doellinger, jako jeden z nich, musiał się zrzec katedry profesorskiej, równie jak Philipps, Lasaulx, Moy i Hoefler. W r. 1849 zniesiono ten drakoński zakaz, i Doellinger odzyskał utracone prawo, a później w r. 1860, pozyskał nawet względy i łaski Maksymiliana II. Doellingerowi też poruczono wydawnictwo historycznych monumentów z XVI i XVII wieku, i zaszczycono go orderem oraz przypuszczono do "posiedzeń wieczornych", na których bywał sam król. Wtedy to uzyskał opiekę dostateczną, aby mógł być założycielem nowej sekty, jak to powiedział o nim Joerg, jeszcze w r. 1858. Komisja historyczna dopełniła reszty; częste albowiem przebywanie w gronie protestantów zrobiło i jego jednym z nich. Doellinger nie posiadał ani wyższego ideału, ani tej siły charakteru, która jedynie uchronić potrafi od niebezpieczeństwa wynikającego z takich stosunków.
Z okazji obchodu dnia pamiątkowego króla Maksymiliana II, 30 marca 1869, Doellinger jeszcze wyżej niż w sławnej mowie akademickiej r. 1863, podniósł głos na cześć deutsche Wissenschaft. "Niepodobna nie uznać, wołał, że Niemcy w nowożytnym świecie, więcej niż którykolwiek naród, mają prawo być tym, czym byli Grecy w starożytnym. Są oni powołani na kapłanów i apostołów wiedzy. Bawaria jest duszą Niemiec". W toku mowy przeprowadzał myśl o zjednoczeniu wszystkich wyznań w Niemczech. "Ostatecznie, mówił, musimy dojść do przekonania, że obie społeczności (katolicka i protestancka), jakkolwiek w nierównej mierze, mogą się wzajemnie podtrzymywać, i pomagać sobie w pozbywaniu się swych błędów i jednostronności, w wyrównywaniu usterek życia religijnego i kościelnego, i w gojeniu ran wzajemnie sobie zadanych. Nie należy też od żadnej strony wymagać zrzeczenia się istotnego dobra, zdobytego życiem i historią".
Powyższe, tak mgliste zdania, pokrywają właściwy cel chytrego mówcy. Sam Doellinger zresztą, choć tam, gdzie pod własnym imieniem występuje, roztropnie ukrywa swe zamiary, to jednak w bezimiennych swych pismach dostatecznie nas poucza o znaczeniu poprzednio wygłoszonego twierdzenia. Jego przyjaciel prof. Reusch przysłużył mu się ogłoszeniem jego rękopisów.
Taką jest między innymi broszura o Syllabusie: Die speierische Seminarfrage und der Syllabus. Chodziło mianowicie o to, żeby biskup spirski mógł naznaczać swobodnie profesorów do swego seminarium, i aby rząd na mocy takiej nominacji tak samych profesorów, jak i przedmioty przez nich wykładane, otaczał opieką prawa. "Gdyby rząd zrzekł się opieki, tak pisze Doellinger we wspomnianej broszurze, nad wykształceniem duchowieństwa, i oddał seminaria całkowicie w ręce biskupa, natenczas zamieniłyby się one w bezduszne i bezmyślne zakłady zewnętrznej tresury, zupełnie podobne do takichże istniejących już we Włoszech; albo też stałyby się jakimiś szkołami pokątnymi, coś w rodzaju teologicznych chajderów. Biskup mógłby wybierać sobie wszystkich nauczycieli z pomiędzy ludzi, którzy mu się ścielą pod stopy. A ponieważ biskupi pozostają w zależności od Rzymu, przeto nie ulega wątpliwości, że na dany znak stamtąd usuwaliby natychmiast każdego profesora, któryby nie miał szczęścia tam się podobać. W tej zależności trudno nie widzieć pewnego niewolnictwa; a każdy wierny poddany Bawarczyk z pogardą patrzy na człowieka, który na widok chmur około słońca łaski papieskiej lub biskupiej, drży ze strachu o swoją egzystencję". A promienie tego słońca z pewnością nie mogą długo przyświecać "mężowi oddanemu badaniom naukowym". "Rzym w naszych czasach w zatrważający sposób mnoży i ogłasza wyroki, potępiające pewne zdania i nauki, a najroztropniejszym nawet ludziom trudno teraz uniknąć sideł rzymskich kongregacyj. W tym wszystkim zaś widać niezmierne lekceważenie tak samej teologii, jak i jej profesorów".
Rozumie się samo przez się, że Doellingerowi chodziło jedynie o teologię "niemiecką", której lekceważenie tak go oburzało. Właśnie co tylko był ogłosił całemu światu, że "za dni naszych pochodnia wiedzy uszła z miejsc dotąd zajmowanych, a naród niemiecki dostąpił zaszczytu być piastunem umiejętności teologicznej" – a tu właśnie, jak na psotę, jakaś obca potęga, nie niemiecka, ale rzymska kongregacja ośmiela się potępiać pewne zasady "niemieckiej" teologii. Doszło już do tego, że XIII-ta teza Syllabusa potępiła nawet zdanie o teologii samego Doellingera! Nic też dziwnego, że za to nazywał on Syllabus już to "młyńskim kamieniem, który Rzym chciałby zawiesić u szyi katolików całego świata", już "przepowiadaniem przymusu i ucisku religijnego, już podżeganiem i zachęcaniem do klerykalnych rządów; jak gdyby chcieli rany Kościoła i naszych społecznych stosunków leczyć, zalewając je wrzącą smołą". Ale czyż Doellinger nie wiedział, że tym sposobem występuje przeciw samemu papiestwu? Owszem, wiedział o tym dobrze: "Ultramontanizm, mówi gdzieindziej, to właściwie papizm, i w tym właśnie jest korzeń złego. Papież chce być nieograniczonym samowładcą, a wszyscy inni mają być tylko od niego upoważnionymi sługami. Zresztą sami papieże ogłaszali często jako dogmat, że mają nieograniczoną władzę nad królami i mogą składać monarchów z tronów" itp. Autor bezimienny doskonale wiedział, że go łatwo można zbić dawniejszymi pismami Doellingera. Chcąc się więc przed tym zasłonić, sam się o fałsz oskarża. Bezimiennie, więc dobrze ukryty, w ten sposób przemawia do czytającej publiczności: "Doellinger, mówiąc dawniej o przywłaszczeniach papieży i zasadach kurii, był raczej ich obrońcą niż historykiem". Pokazuje się więc, że Doellinger odmieniał swe zapatrywania i zasady. Czyż nie było daleko uczciwiej przyznać się otwarcie do takiej zmienności zasad, niż przez lat dwadzieścia prywatnie i urzędownie głosić, że uległość dekretom watykańskim uważałby jako sprzeczność z całym swym życiem i hańbę swej starości? Żaden uczony nigdy nie zadał sam sobie takiego kłamu, jak Doellinger.
Jako rektor uniwersytetu monachijskiego w r. 1866, w dziwny sposób poucza swoich słuchaczy: "Biada teologii! – mówi – i wam, jej uczniom, jeżeli, na wzór chorej na nerwy kobiety, będziecie chcieli zamykać się przed wszelkim świeżym powiewem naukowych badań, i odrzucać każdy wypadek historyczny, nie przypadający do smaku teologii albo raczej niektórym uprzywilejowanym teologom, dla których jest on strawą zbyt niezdrową na ich słaby żołądek. Właśnie od tego zawisło życie albo śmierć teologii, czy jej profesorowie i uczniowie zachowają w najzupełniejszej czystości ów zmysł historyczny, który dostrzega i umie cenić ludzi, ich przymioty i bogactwa naukowe, choć oni nie do naszego należą obozu. Wyrabiajmy więc w sobie tę przenikliwość i bystrość, abyśmy w każdym, nawet błędnym twierdzeniu umieli odnajdywać te ziarna prawdy, jakie się w nim zawierają. Wówczas nie będziemy, dla samego tylko brzmienia słów, potępiać wielkich konarów nauki, jakoby one zostawały w mocy szatańskiej".
Pocisk ten najwyraźniej skierowany był przeciw Rzymowi, a cel jego jest zupełnie jasny dla każdego, kto rozumie ówczesnego Doellingera. Dziwne zaiste wrażenie odnosić musieli słuchacze teologii z wykładów swego rektora, gdy im dowodził, że życie lub śmierć teologii zawisła od obcych dla niej bogactw naukowych, i radził szukać prawdy w mglistych systemach filozoficznych. Na szczęście słuchano go nie bez protestu. Gdy to Doellinger zauważył, uciekł się znów do bezpieczniejszej dla siebie, tj. bezimiennej drogi. Cały szereg artykułów doellingerowskiego pochodzenia drukują gazety od 1867 – 1869, a wszystkie, rozumie się, na temat: "Niech żyje wyzwolona niemiecka uczoność! precz z Rzymem, oswobodźmy się już raz od niego!". Ustęp, w którym sam sobie pali kadzidła, podajemy dosłownie: "Jak daleko już doszedł fanatyzm, dowodzi ta okoliczność, że takie nazwiska, jak: Doellinger, Haneberg i Reithmayr, nie mają już należącego się im szacunku: nie mogąc z Doellingerem walczyć bronią uczciwą, podejrzewają go pod względem czystości jego zasad katolickich. Lecz skądże pozór do tych podejrzeń? Oto, ponieważ przez swe badania historyczne doszedł do przekonania, że się nie może zgodzić na jezuicką naukę o papiestwie. Jak Güntherowi zatruli schyłek życia przez to właśnie, przez co on spodziewał się podnieść swój Kościół, nad czym pracował z niestrudzoną gorliwością, aby tylko temuż Kościołowi przyczynić chwały – tak podobne podziękowanie sposobią i dla Doellingera, który całe swoje życie, tak bogate w pracę naukową, złożył na usługi swego Kościoła, i który zawsze był między pierwszymi" itp. Gdy się miała odbyć kanonizacja Piotra Arbuesa, Doellinger ogłosił w swoim uprzywilejowanym piśmie Neue freie Presse artykuł, w którym między innymi pisze: "Kto w działalności tego świętego przypuszcza choćby tylko słabe motywy miłości Bożej i bliźniego, ten chyba nie w nauce Chrystusowej, ale w Koranie czerpał swoje teologiczne i obyczajowe zasady".
W roku 1868 ukazało się drugie wydanie (pierwsze było w roku 1860): "Chrześcijaństwa i Kościoła". Z pomiędzy wielu zmian, jakie w nim porobił, jedna przede wszystkim była szczególnym dowodem, czym właściwie już wówczas był Doellinger, tj. jakie zajął stanowisko wobec Kościoła. "Piotr to jest tym apostołem, który najwyraźniej kładzie nacisk na to, ażeby urząd w Kościele był tylko pewnym przodowaniem, spełnianiem usług, przyświecaniem przykładem, a żadną miarą nie panowaniem, nawet ostrzega przed zachciankami duchownego królowania".
Doellinger niezmordowanie pracował w swym ukryciu anonimowym; lecz i tam od czasu do czasu dochodziły go głosy ostrzegające. Tak np. pisze do pewnego, wysokie stanowisko w hierarchii kościelnej zajmującego kapłana: "Jakże mógłbym się poddać? Nigdy chyba nie przebaczą mi, żem się ośmielił mieć inne niż obecnie w rzymskich sferach przyjęte efemeryczne zdanie, i żem się odważył je wypowiedzieć. Zresztą Kościół doznaje daleko gorszego obejścia od mniemanych swych przyjaciół i protektorów, niż od przeciwników; wielką mi to sprawia boleść, jak niegdyś świętemu Bernardowi i Fenelonowi!".
Nareszcie zawezwano Doellingera do Rzymu, aby się wytłumaczył. Jego oburzenie na taką "śmiałość i bezczelność" nie miało granic. Czy nie poznawał doniosłości i ostatecznych następstw swego postępowania, i z jakich pobudek to czynił? czy może sądził, że w Rzymie nie wiedzieli dokładnie jak się rzecz ma? Ale przecież wiedział, że nuncjusz monachijski w r. 1861 wyszedł z jego publicznego wykładu, protestując przeciwko temu, co mówił. Dość, że Doellinger każe po kolei każdemu z wybitnych niemieckich katolików wypowiadać swe oburzenie: "Co też byłby na to powiedział Goerres i Möhler!... Wiem i powiem: Quid nobis et vobis? Jesteście ludźmi, z którymi nie mamy nic wspólnego". Tak pisał do jednego z dostojników duchownych. Tymczasem w Neue freie Presse, ufając, że żydowska redakcja autora nie zdradzi, drukuje szereg artykułów, w stylu felietonowym, w najwstrętniejszej formie. Jako próbkę, przytaczamy jeden ustęp: "Pytanie: Dlaczego Pius V jest policzony pomiędzy świętych? – Odpowiedź: Dla swojej surowości i nieubłaganego okrucieństwa" (5).
Zapowiedziano Sobór Watykański. Doellinger coraz śmielej podnosił głos. W jego słowach nie widać już ani niepewności zwątpienia, ani chęci, aby wykryć prawdę, ani szczerej troski o dobro Kościoła albo państwa. Nie, nic z tego nie można tam dostrzec, a jest tylko nienawiść, jaką pała do nauki, której całe życie nie rozumiał, a teraz aż do karykatury wykrzywiał. Bał się ogłoszenia dogmatu nieomylności papieża, bo sądził, że w nieuniknionym następstwie tegoż, będzie się trzeba bezwarunkowo poddawać każdemu orzeczeniu papieskiemu, czy to w zakresie religii, czy polityki i nauk socjalnych. Lecz mimo woli nasuwa się pytanie, jakim sposobem katolicki teolog mógł być tak nieświadomym w kwestii, która wówczas tak powszechnie bywała roztrząsaną? Niech Doellinger sam rozwiąże nam tę zagadkę. Oto nowa literatura katolicka była mu zupełnie obcą: "Ja już i tak wiem, co w niej zawarte", zwykł był odpowiadać, albo też: "nie potrzebuję pukać do drzwi, kiedy mi stoją otworem".
Prawda jest tylko jedna, a Doellinger się nią brzydził; natomiast polubił błąd w jego tysiącznych kształtach, stał się jego niewolnikiem a zarazem prorokiem. Dowodem tego wejścia na zupełnie już fałszywą drogę, był szereg artykułów gazeciarskich, przedstawiający rzekomą historię nieomylności papieskiej począwszy od XVI wieku. Oczywiście główną treść tej elukubracji stanowi wszystko, co tylko było najpłytszego w tym kierunku w niekatolickiej historiografii. Całość zaś zupełnie godna gazety, w której była drukowana, tj. nienawistnej katolicyzmowi Augsburger Allgemeine Zeitung. "Z chwilą wystąpienia Jezuitów, tak pisze w pomienionych artykułach, wszędzie znikała wolność i teologia; jedynie we Francji, u Gallikanów, znalazła schronienie i opiekę. We wszystkich innych krajach zapanował stan cmentarnej prawdziwie martwoty. La Mennais, jedyny apostoł prawdziwej wolności w tym wieku, musiał zginąć, ponieważ cały ciężar katolickiej umiejętności zawisł na włosie nieomylności papieskiej". Ale dość już o tym.
Był czas, że w Rzymie miano zamiar wezwać Doellingera na Sobór Watykański. Arcybiskup praski Schwarzenberg żalił się, że wszyscy niemieccy teologowie zaproszeni na koncylium, do jednej należeli szkoły. Na to odpowiedziała mu Stolica Święta, że Doellinger byłby zawezwany, lecz Ojca Świętego zapewniano, że on by odmówił i nie przybył do Rzymu. Istotnie, mając na uwadze nieprzyjazne dla Rzymu usposobienie i działanie Doellingera, można było przypuszczać, że nie zechce przybyć, uważając, iżby to było dlań poniżeniem. Mylili się jednak, którzy tak myśleli; nie wiedzieli, jak wielką Doellinger miał żądzę sławy. Później bowiem kilkakrotnie gorzko wyrzekał na Rzym, że pominął "największego niemieckiego teologa". Dlatego też opłakiwał, że "nie będzie komu na tym soborze przemówić w interesie Niemiec, w interesie 25 milionów niemieckich katolików, a biskupi niemieccy, zarówno z wielu innymi, będą tylko miękką gliną soborową w rękach loyolowskich garncarzy. Już oni wyczekują sposobnej chwili, aby z tak podatnego materiału uczynić to, czego tam właśnie potrzebują. Wszakże tak samo niegdyś na soborze trydenckim despotycznie krępowano wolność opinii i zapatrywań".
Trzeba więc było pomyśleć o zażegnaniu niebezpieczeństwa, zagrażającego "niemieckiemu duchowi". Właśnie gdy Doellinger był jeszcze zajęty zakładaniem podwójnej, tj. politycznej i religijnej miny pod Rzym – książę Bismarck oświadczył mu się jako sprzymierzeniec w podjętej walce. "Tysiące kapłanów są tego samego co ja zdania, pisał Doellinger, a skoro tylko rozpocznie się walka, wszyscy pójdą na Rzym". Te słowa były hasłem do kulturkampfu. W samej Bawarii potrafił sobie zjednać prezydenta ministrów, księcia Hohenlohe. Ten, podburzony przez Doellingera, wysłał do zagranicznych rządów cyrkularz, w którym usiłował im wytłumaczyć, że nieomylność papieska, mająca być stanowczo na soborze ogłoszona, ma w wysokim stopniu znaczenie polityczne. "Chodzi tu przecież, mówił, o wyniesienie papieskiej władzy ponad wszystkich książąt i narody, nawet w sprawach doczesnych". Arnim, poseł Związku północno-niemieckiego przy Watykanie, jakkolwiek protestant, nie mógł przystać na takie fałszywe alarmy ze strony Doellingera, i wytłumaczył listownie Bismarckowi, że cyrkularz Hohenlohego jest wielce przesadzony, i pochodzi z natchnienia Doellingera, obrażonego, że go nie wezwano do prac przedwstępnych Watykańskiego Soboru. Arnim potem, w r. 1874, z Paryża spełnił akt przeproszenia Doellingera, który nie omieszkał zadośćuczynić swojej próżności, i ogłosił pismo Arnima; wskutek tego usunięcie z urzędu tego ostatniego stało się nieuniknionym, gdyż Bismarck dostrzegł w tym naganę swojej polityki co do soboru.
Podczas kiedy książę Hohenlohe oddawał się zabiegom politycznym, Doellinger porozumiał się ze swoim przyjacielem Friedrichem, udającym się do Rzymu, jak mają postępować. Chwilowo jednak Doellinger ukrywał się za kulisami. Pod koniec czerwca r. 1869, ukazała się książka: "Papież i sobór", pod pseudonimem Janusa. Dla Doellingera opinia publiczna od dawna była bożyszczem, przed którym on bił pokłony; nią też miał nadzieję zburzyć Sobór Watykański. "Cóż bowiem, pisał, w XV wieku soborom w Konstancji i Bazylei nadało tak wielką powagę i wpływ w stosunkach Kościoła? Nic innego, jak czuwająca nad nimi opinia publiczna. Nasze pismo niech będzie próbką, w celu rozbudzenia tejże w dzisiejszych czasach. Trzeba bronić Kościoła. Od IX wieku zawładnął nim papież, i zmienił położony przez Chrystusa fundament". A oto jak grubo-dowcipnie Doellinger określa pojęcie nieomylności papieża: "Czym w stosunkach świata materialnego są maszyny parowe i telegrafy pod względem oszczędności czasu i siły – tym w Kościele jest nieomylność papieska".
Można powiedzieć, że z ukazaniem się Janusa rozwój wewnętrzny Doellingera od r. 1860 doszedł do swego szczytu. Zawsze niejasny i zawiły w zasadniczych kwestiach teologii, stanął teraz wobec katolickiego świata w fałszywym położeniu, z powodu kwestii Państwa Kościelnego, na którą od początku zapatrywał się bez należytego jej zrozumienia, a później jednostronnie i fałszywie. Coraz też większą pałał nienawiścią ku władzy Rzymu, a mianowicie cenzurę książek uważał za najniesprawiedliwszą tyranię. Podczas kiedy Doellinger w swojej ojczyźnie odbierał wszechstronne hołdy, najwyższa władza duchowna czyniła mu uwagi, że nie po katolicku wykładał zadanie teologii i opinii publicznej. Oburzył się strasznie na samo przypuszczenie, że będą od niego wymagać zadośćuczynienia względem Stolicy Apostolskiej. Jako dowód wzmagającej się z każdym rokiem nienawiści do tejże Stolicy Apostolskiej, był długi szereg podburzających artykułów bezimiennych w żydowskich gazetach. Zrazu tylko niezależność od Rzymu uważał za prawdziwą wolność, ale później, żaden nawet "sobór nie powinien był nakładać mu kajdan". Opinii publicznej dał prawo decydować o przyjęciu lub odrzuceniu wszelkich postanowień i uchwał soboru.
Niezaprzeczenie, Doellinger, była to bogato uposażona natura, mimo strasznego braku uczucia. Może miał pewien zakrój na wielki charakter, ale żądza sławy uczyniła go drobiazgowym niewolnikiem opinii publicznej i sprowadziła na bezdroża.
II.
"Janus", jako dzieło historyczne, nie zadawala nawet najskromniejszych wymagań naukowej krytyki. Doellinger sądził, że mu wszystko wolno ze względu na cel, toteż nie lękał się najbezwzględniejszego fałszowania źródeł. Celem zaś, jak sam mówił, było rozbudzenie i pouczenie opinii publicznej przeciw zdogmatyzowaniu nieomylności Papieża. O ile książka ta była wyrazem jakiegoś religijnego systemu, przedstawiała się jako zaprzeczenie najprzedniejszych prawd chrystianizmu.
Nawet ze swojej kryjówki niedługo mógł Doellinger rozsiewać tego rodzaju nauki. Urzędowe jego stanowisko zniewalało go niejako do stanowczego kroku: albo zrobić odwołanie i być nadal katolikiem, albo też jako wykluczony z Kościoła, zgasnąć, na kształt spadającej gwiazdy. Przeświadczenie o swej własnej nieomylności, niepohamowana żądza chwały, otoczenie wywierające nań tak silny nacisk, podchlebstwa polityków, upatrujących w Doellingerze najodpowiedniejsze narzędzie do osiągnięcia zamierzonych celów; wszystko to były okoliczności, niedopuszczające mu zejść z nieszczęśliwie rozpoczętej drogi. A cóż gdyby mu się powiodło niemieckich biskupów pociągnąć za sobą? W każdym razie nie zawadzi spróbować. W tym celu w październiku 1869 r. wydał 26 tez, które zatytułował: "Rozważania nad kwestią papieskiej nieomylności, dla Biskupów niemieckich biorących udział w soborze". Niestety, i tym razem fałsze miały grać rolę dowodów. Takimi to środkami chciał przekonać biskupów niemieckich, że są nawet przysięgą obowiązani bronić wprost przeciwnego twierdzenia, mianowicie: "niejednokrotnie już stwierdzonej papieskiej omylności". Pragnął też bardzo, żeby się te pojęcia szeroko między publicznością rozeszły i były dokładnie zrozumiane. Dokonał tego za pomocą ogłaszanych w Allgemeine Zeitung (od grudnia 1869) tzw. "Listów soborowych". Materiału do nich dostarczali Doellingerowi z Rzymu jego zwolennicy, a on sam jako mistrz, siedząc w Monachium, obrabiał go i ożywiał swoim duchem. Przede wszystkim widać w tych listach niepohamowany gniew, rosnący w przerażający sposób, w miarę znikającej wszelkiej nadziei.
Nareszcie w r. 1870, ukazał się pierwszy artykuł przeciw soborowi z podpisem Doellingera. Czterystu biskupów prosiło Ojca Świętego, ażeby naukę o nieomylności papieskiej, na Soborze Watykańskim ogłosił jako dogmat wiary. Teraz nawet i Arnim uważał za stosowne wystąpić przeciw temu, i zwrócił się do Doellingera, którego jeszcze niedawno tak bardzo lekceważył.
"Korzystam dziś, pisze 8 stycznia 1870 r., ze sposobności, iż kurier odchodzi, i piszę parę słów do W. Księdza, stosownie do Jego łaskawego upoważnienia. O tym, co się dzieje na soborze i poza nim, masz W. Ksiądz dostateczne źródła informacyjne, trudno by mi zatem było donieść coś nowego. Przede wszystkim trzeba teraz uderzyć na prawomocność soboru w obecnym jego składzie, i na moc obowiązującą jego organizacji i porządku dziennego. Mnie się zdaje, najważniejszą rzeczą będzie zwrócić uwagę publiczną na to, co się dzieje, i stworzyć manifestację, której skutek w Rzymie odbić się musi... Nikt tak dobrze jak W. Ksiądz nie potrafi zużytkować dostarczonych wiadomości" itd. Doellinger prędko skorzystał z tej wskazówki, bo już 21 stycznia ogłosił w Allgemeine Zeitung: "Kilka słów o adresie biskupów z powodu nieomylności", i po raz pierwszy ten artykuł zaszczycił swoim podpisem. "Biskupi urządzili kościelną rewolucję", tak głosił Doellinger całemu światu, mówiąc o sobie jak o doktorze Kościoła (Lehrer der Kirche). Krok stanowczy był uczyniony. Magistrat i radni miasta życzyli Doellingerowi powodzenia w takiej działalności. Jak grad posypały się listy uznania dla niego; ze wszystkich stron Niemiec spieszyli uczcić "głos rozumu i historii", których Doellinger stał się apostołem. Profesorowie filologii klasycznej, mineralogii, botaniki, zoologii, języków słowiańskich, medycyny, wszyscy jednogłośnie zgadzali się w uwielbieniach wielkiego mistrza umiejętności teologicznej, naczelnika zaczynającej się walki o wolność i prawo.
Doellinger powiedział w swoim "Słowie", że biskupi niemieccy jednego z nim są zdania; tymczasem jeden po drugim temu zaprzeczali. Biskup Senestrey w Regensburgu, wzbronił swoim klerykom bywać na wykładach Doellingera. Doellinger tłumaczył się tym, że usilne wzywania (przez Arnima i innych) i niezwykłe stosunki, zmusiły go do wystąpienia; nie mógł się temu oprzeć, bez naruszenia swego sumienia i nie chcąc narażać nauki na zupełny upadek. Czy nie tymi samymi słowami przemawiał niegdyś Luter? Jeżeli Doellinger nie chciał tak samo jak tamten pokazać się hipokrytą, to powinien był teraz jeszcze zawrócić. Lecz Doellinger o tym ani myślał; zanadto się oglądał na stronnictwo nienawidzące Kościoła; dlatego też w tym samym duchu redagował dalej "Listy z soboru". Szczególniej utwierdziło go jeszcze w tym oporze własnoręczne pismo Ludwika II, wystosowane doń w siedemdziesiątą pierwszą rocznicę jego urodzin 28 lutego 1870 r., w którym król wyraża najgłębsze uznanie, za śmiałe wystąpienie Doellingera, a zarazem nadzieję: "że podjętą walkę za podniesienie religii i nauki przeprowadzi chwalebnie ku pomyślności Kościoła i państwa".
Pierwszy artykuł Doellingera zwrócony był przeciw legalności soboru. Pozostało mu jeszcze wykonanie drugiego punktu, przesłanego mu przez Arnima programu, tj. napaść na porządek czynności. Doellinger dokonał tego w drugim artykule, starając się dowieść, że na soborach większość biskupów całkiem nie powinna rozstrzygać. Sobory nie mają obietnicy nieomylności, a jedynie przez opinię publiczną wchodzą w posiadanie prawdy. A tę publiczną opinię urabia niemiecka nauka historii. A więc Doellinger jest ostatecznym dla soboru drogowskazem! Późniejszy biskup, a ówczesny kanonik ratyzboński, Antoni Eberhard, odwiedził raz Doellingera z zamiarem, aby go skłonić do powrotu na dobrą drogę. Lecz daremnie. "Od 800 lat, odpowiedział zaślepiony starzec, nie był Kościół w takim niebezpieczeństwie, jak obecnie. Niestety, sam czuję wyrzut sumienia, że w dawniejszych moich pismach, składając stronnicze hołdy papiestwu, niemało się przyczyniłem do teraźniejszego nieszczęścia!".
Wkrótce potem Doellinger przyjął jako wspólników dalszego działania Schultego i Reinkensa. Przede wszystkim chciał on teraz publicznie zaprotestować przeciwko oczekiwanej definicji soboru. Podczas przygotowywań się do tego, wrócił z Rzymu arcybiskup monachijski Scherr. Witany przez uniwersytet pod przewodnictwem Doellingera, arcybiskup przemówił: "Cieszę się, że Was widzę u siebie, nuż więc walczmy wspólnie za Kościół". – "Tak, tak – z gorzkim przekąsem odparł Doellinger (w którym, jak podaje Fridrich, wszystko wrzało) – ale tylko za stary Kościół". – "Jeden tylko jest Kościół, odpowiedział na to arcybiskup, nie znam ani nowego, ani starego". – "Ale nowy utworzono", zawołał Doellinger, i niezwłocznie opuścił salę. Czterdziestu czterech docentów uniwersytetu, podbudzonych przez Doellingera, podpisało protest przeciw dogmatowi, a pomiędzy nimi także profesor filozofii, Prantl, który nie znosił pomiędzy swoimi słuchaczami takich, co jeszcze wierzyli w "legendę o Chrystusie".
Ministerstwo wyznań w Berlinie, działało wspólnie z Doellingerem, aby dokuczać Kościołowi katolickiemu. W Bawarii tymczasem wydano, z jego natchnienia, rozporządzenie ministerialne (9 sierpnia), zakazujące biskupom ogłaszać jakikolwiek dekret watykański bez królewskiego placet. Niemieccy biskupi zgromadzili się w Fuldzie, ażeby wspólnym listem pasterskim pouczyć wiernych o Soborze Watykańskim. Nie omieszkali też, raz jeszcze Doellingerowi nastręczyć sposobność pojednania się z Kościołem. Arcybiskup monachijski, Grzegorz Scherr, wystosował 20 października r. 1870 odezwę do Wydziału teologicznego, zawierającą obietnicę, iż zapomni o wszystkim, co się stało, aby tylko chcieli obecnie oszczędzić mu boleści, jakiej by doznał, gdyby był zmuszony surowo ukarać którego z profesorów. Teraz wszystko zależało od Doellingera; gdyby był chciał, cała ta burza byłaby ucichła. Ale Doellinger zanadto był uwikłany w więzy opozycji, prócz tego był to charakter nie mający żadnej samodzielności, ale zawsze nosił pęta, jakie nań nakładała żądza sławy i protestanccy przyjaciele, którzy go całkiem opanowali. "Zawsze dawał się unosić prądem czasu, okoliczności i ludzi", mówi Jörg. Doellinger nie ugiął się, bo nie chciał, jak mówił, "dawać z siebie przykładu podłości i głupoty". Ale cóż to właściwie jest podłość? Jeśli to jest odstępstwo od pierwotnych, szlachetnych swych zasad i przekonań, to Doellinger właśnie tego się dopuścił. Jeśli znów podłością ma być poddanie się przez Boga ustanowionej władzy, to i poddanie się Panu Bogu trzeba by nazwać podłością.
Nareszcie nadeszła chwila stanowcza 4 stycznia r. 1871. Doellinger, wezwany z prawdziwie ojcowską miłością przez biskupa, aby się poddał, starał się zyskać na czasie, i prosił o kilkotygodniową zwłokę, aby mógł przygotować odpowiedź. Wtedy to wydrukował trzy bezimienne artykuły, w których dowodził, że dogmat nieomylności, zagraża państwu wielkim niebezpieczeństwem. Ostatni z tych artykułów był krzywdzącą i zjadliwą krytyką arcybiskupiego Listu pasterskiego z 5 stycznia: "To, co arcybiskup przytacza, jest po części zmyślone, albo fałszywie przetłumaczone, po części przekręcone lub bezpodstawne. Ten List pasterski nie jest przecież wystosowany do jakiejś diecezji w południowej Afryce albo Polinezji, nie jest dla wiernych czerwonoskórych, ale dla poważnej części bawarskiej ludności, dla stolicy i parlamentu". W tydzień później (30 stycznia), napisał Doellinger odpowiedź samemu arcybiskupowi na jego list do siebie: "Gdybym chciał się poddać, pisze, musiałbym sam sobie zaprzeczyć i zadać kłam całej mojej przeszłości". Ale czyż już od dawna nie zadał kłamu? Czy Doellinger z roku 1871, nie jest zupełnie innym człowiekiem, niż Doellinger z przed dziesięciu laty? Wówczas miano go, mimo niejasności jego zapatrywań, za prawowiernego teologa, dla którego nauka Kościoła była świętą. Teraz sam sobie bezimiennie robił zarzut, że był raczej obrońcą Stolicy Świętej, a nie jej historykiem. Odesławszy swoją odpowiedź, zauważył, że List pasterski nie dość jeszcze jest zmieszany z błotem, przeto nową filipikę przeciw niemu wystawił, w której zarzucał mu nawet grube oszukaństwa. Arcybiskup zgadzał się na coraz nowe zwłoki, a Doellinger tymczasem odbierał z różnych stron zachęty, aby trwał mężnie na placu. Najwięcej nań podziałał w tym względzie własnoręczny list króla, który i w tym roku na dzień urodzin do niego napisał: "Jestem dumny z tego, pisze Ludwik II, że mogę Waszą Wielebność zaliczać do Naszych. Uważam za zbyteczne rozpisywać się nad tym, jak wielką mi sprawia pociechę stanowczość, z jaką Wasza Wielebność traktujesz kwestię nieomylności. Haneberg, przez to że się poddał, stał się podłym hipokrytą. Cieszę się, żem się na Waszej Wielebności nie zawiódł; jesteś dla mnie Bossuetem, ów zaś jest tylko moim Fenelonem. Jestem dumny z Ciebie; Tyś jest prawdziwą opoką Kościoła, w której katolicy, rozumiejący ducha założyciela naszej św. religii, mogą niewzruszoną pokładać ufność, na którą każdy ze czcią oczy podnosić powinien".
Doellinger, jako powód kilkakrotnych odroczeń odpowiedzi, jakie sobie od swego biskupa wypraszał, podawał, iż "do tego potrzebował spokoju i skupienia". Nareszcie ją wygotował. "Musimy się wzajemnie podtrzymywać w walce, pisze o tej odpowiedzi do profesora Reuscha w d. 20 marca 1871 r., abyśmy wyszli zwycięzcami i przyszłym pokoleniom zachowali i przekazali skarb prawdy. Gdybyśmy nawet odegrali komedię poddania się, czyżby nam świat mógł uwierzyć? Nie, chybaby się tylko przekonał, że poczucie prawdy u katolickiego duchowieństwa zupełnie zamarło, a kapłaństwo zeszło do rzędu rzemiosła. Zresztą, moralne bankructwo duchowieństwa w opinii publicznej jest już faktem dokonanym. W ciągu tej walki mnóstwo nowych, tj. dotychczas jeszcze ukrytych, faktów wyjdzie na jaw. A najprzód ogłoszony będzie mój list do tutejszego arcybiskupa". Istotnie, zaledwie arcybiskup 28 marca otrzymał nareszcie ową odpowiedź Doellingera, a już 31-go była wydrukowana w Allgemeine Zeitung. "Jako chrześcijanin, jako teolog, jako historyk, jako obywatel nie mogę przyjąć nauki Watykańskiego Soboru. Jeśli autor Listu pasterskiego z 5 stycznia zechce go bronić wobec komisji złożonej z kanoników, lub wobec całego episkopatu niemieckiego, będę gotów za kilka godzin stwierdzić dowodami moje przekonania; jeśli tego nie będę mógł dokazać, będę się czuł w obowiązku spełnić akt publicznego przeproszenia". Czy można było się spodziewać czegoś dobrego z takiej konferencji? Bynajmniej. Wiek XVI wystarczające nam pozostawił na to dowody; znaczyłoby to tylko pomagać herezji. Uczony, który w imię historii nie waha się głosić najgrubszych fałszów historycznych, z pewnością nie był w stanie dowieść historycznie swoich dotychczasowych twierdzeń, a jeszcze mniej bez wątpienia był usposobionym do uznania ciężkich swych przestępstw i do zadośćuczynienia za nie. Przeniewierzył on się swemu stanowisku i katolika i kapłana i teologa; potwarzał naukę Kościoła, bo tak mu kazała obrażona żądza chwały. Na przekór upomnieniom arcybiskupa, agitował ciągle przeciw dekretom watykańskim i obalał do gruntu podstawę katolickiej wiary, gdy opinię publiczną czynił wyrocznią Kościoła. Gromada ludzi obałamuconych, albo jawnych niedowiarków, oświadczała się za Doellingerem. O nich to przechwalał się: "Tysiące księży, setki tysięcy świeckich, jednej są ze mną myśli, nawet i ci, którzy się poddali, nie wierzą w nieomylność".
Tak więc Doellinger w manifeście z 28 marca jawnie wyznał swoje odstępstwo, będąc przekonany, że arcybiskupa "zabił moralnie". Arcybiskup odpowiedział na to Listem pasterskim, w którym wyłuszczał błędy Doellingera; równocześnie przestrzegł go, że już w sumieniu ściągnął na siebie ekskomunikę. Jeżeli będzie obstawał przy swoich błędach, natenczas będzie wyklęty publicznie. Nareszcie 17 kwietnia ogłoszono wyłączenie Doellingera z Kościoła. "Z loży zakomenderowano atak na dekrety watykańskie, pisał wówczas jeden z bawarskich biskupów, dlatego wszelkie środki i listy bezskutecznymi się okażą. Bismarck stasował karty przeciw Kościołowi – Bawaria ma ciągnąć".
Jeszcze w r. 1871, Pius IX za pośrednictwem prałata Laemmera z Wrocławia, oświadczył Doellingerowi swoją osobistą ku niemu sympatię. Było to już za późno. Na próżno też biskup Fessler usiłował nieszczęsnego starca przywieść do opamiętania.
Doellinger marzył teraz o powszechnym kościele, któryby zjednoczył i złączył wszystkich chrześcijan. Już w roku 1863 mówił o jakiejś wznioślejszej jedności, obejmującej wszystkich. Nawet Bismarck bawił się tymi samymi mrzonkami. Pochwalne adresy obficie Doellingerowi przesyłane, pochodziły od protestantów i od tych katolików, którzy idą szerokim gościńcem świata. A więc nie tysiące księży myślało tak jak on. Pod koniec r. 1871, zaledwie można było naliczyć w całej Europie 30-tu starokatolickich księży; z tej liczby siedmiu przypadało na Bawarię, trzynastu na całe Niemcy! W r. 1875, liczba tychże w całych Niemczech wzrosła do 35; jest to złoty wiek starokatolicyzmu. Ordynariat bamberski, w piśmie do arcybiskupa monachijskiego, zastanawia się nad charakterem i działalnością Doellingera. "Zdawałoby się, mówi, że Doellinger z powodu ogromnej swej nauki, potęgi swego słowa, i czci, jaką mu ze wszech stron składano, dany był Kościołowi katolickiemu w obecnym ucisku na obrońcę i pociechę. Tymczasem na stare lata wpadł w niepojęte zaślepienie, i w tym zaślepieniu zwraca oręż swego ducha przeciw własnej sławie, przeciw samemu sobie, przeciw swej Matce, naszemu świętemu Kościołowi; popada w schizmę i herezję, poniża się do roli denuncjanta Kościoła, przekręca jego naukę i jego historię, wywołuje nieufność i nienawiść ku niemu władzy rządowej; hierarchię Kościoła i jego duchowieństwo na publiczną wystawia pogardę, a imię swoje niegdyś tak poważane, uczynił hasłem buntu przeciw Kościołowi, i w ten sposób, tysiące może pociągnie za sobą w przepaść".
III.
Opór dekretom Watykanu trwał w Bawarii jeszcze do jesieni r. 1871. "Od tej chwili, mówi Schulte, jeden ze starokatolickich przywódców, ruch znacznie zaczął się zmniejszać". A dlaczego? – Oto, bo Doellinger się cofnął. Doellinger zamierzał tylko wywołać silny opór opinii publicznej przeciw "zrealizowaniu ultramontanizmu". Ale na tej pochyłości nie można się było zatrzymać. Od oporu biernego, musiał przejść do walki literackiej przeciw nauce Kościoła o prymacie. Musiał odgrzać wszystkie najzjadliwsze wycieczki grecko-schizmatyckiej i luterańskiej polemiki, a wszystko to udrapować w najczystszą, historyczną przedmiotowość. Aż do r. 1871, w obozie protestujących panowała jedność co do kwestii głównej, tj. oporu przeciwko watykańskiemu wyrokowi. Lecz samym protestem nie można wprowadzić i ustalić żadnej "nowinki religijnej". Doellinger jednak sądził, że jemu i to niepodobieństwo jest podobnym. W ten sposób musiał popaść w konflikt z własnym stronnictwem, które jak koń kiedy weźmie na kieł, niepowstrzymanie pędząc naprzód, przedsięwzięło założyć nowy kościół. Mimo to ruch starokatolicki, straciwszy w Doellingerze podporę, cofnął się wstecz. Wyjątkowe stanowisko dotychczasowego przywódcy tej partii, miało się odtąd wytworzyć na podstawach politycznej i naukowej natury.
Przywódcy ruchu, zgromadziwszy się w Heidelbergu, postanowili zwołać do Monachium starokatolicki kongres. Rząd bawarski oświadczył jeszcze przed kongresem, że "opierając się na licznych, nadzwyczajnej powagi zdaniach", iż Kościół katolicki zmienił swoje dogmaty, i sam zmuszony jest inne względem niego zająć stanowisko. Ażeby więc okazać się konsekwentnym, musiał niedwuznacznie stanąć po stronie walczących przeciw nieomylności. Stąd też w Augsburger Allgemeine Zeitung ukazał się inspirowany artykuł, zwracający uwagę przyszłego kongresu, aby pamiętał, że środek ciężkości starokatolickiego ruchu, leży w przyjętych przez rząd konsyderacjach; przeto jest do życzenia, aby nie wybiegał na zbyt dalekie przedmioty, w których nie wszyscy zwolennicy ruchu chcieliby wziąć udział. Np. należałoby zaniechać projektu starokatolickich parafij lub wyboru biskupa.
Między 22 i 24 września r. 1871, odbył się pierwszy kongres starokatolików w Monachium. Przybyło przeszło 300 delegatów z Niemiec, Austrii i Szwajcarii, a między nimi czterech zarządców parafij z holenderskiego utrechtsko-schizmatyckiego kościoła. Byli księża z Grecji i Ameryki, a nawet nie brakowało protestantów. Program, wypracowany u Doellingera, był tylko co do ogólnego kształtu, wyrazem jego zapatrywań, gdyż co do szczegółów, zdawało mu się, że w wielu rzeczach jego duchowni synowie posuwali się za daleko. Niemało też mieli pracy, żeby go skłonić do podpisania.
Jacta est alea! – zawołał, odrzucając pióro.
Dogmat o Niepokalanym Poczęciu uroczyście odrzucono, jako niechrześcijańską nowość. Doellinger na kongresie chciał się połączyć z kościołem utrechtskim. Jego mowę jednogłośnie przyjęto, a Schulte uwielbiał za nią Doellingera, jako męża niewzruszonej sumienności i wierności. Jeszcze raz przemówił Doellinger, i wniósł połączenie wszystkich poza rzymskim stojących kościołów, wszystkie bowiem są gałęziami jednego wielkiego kościoła. Dotąd wszyscy mieli jedno serce i jedną duszę z Doellingerem. Dopiero gdy 23 września Schulte postawił wniosek, aby utworzyć oddzielne, starokatolickie parafie, Doellinger sprzeciwił się temu. "Mimo wewnętrznego, głębokiego rozdziału, twierdził, zewnętrzna jedność ze zwolennikami papiestwa musi być zachowana. Wystąpienie z Kościoła rzymskiego, sprowadziłoby nas na fatalną drogę, na każdym kroku musielibyśmy się potykać. Wczoraj przyjęto program, który się zaczynał i kończył oświadczeniem, że nieprzerwanie pozostajemy członkami Kościoła katolickiego. Przyjmując projekt dzisiejszy, czyn nasz sprzeciwia się słowu. Apelowaliśmy przeciwko Rzymowi do opinii publicznej; jakiż sąd wyda ona o nas? Jeżeli chcemy pozostać członkami Kościoła katolickiego, to musimy go brać takim, jakim jest, z jego dotychczasowymi urządzeniami, jako też uznawać aż do pewnego, łatwo oznaczalnego punktu, przedstawicieli kościelnej władzy. Jeżeli powiemy, że ci, którzy przyjmują watykańskie dekrety, tym samym tracą władzę, natenczas niepodobna nam będzie twierdzić, że jesteśmy jeszcze członkami tego Kościoła. Zachęcać do wystąpienia z Kościoła, znaczy żądać popełnienia ciężkiego grzechu". Dzień przedtem Doellinger wychwalał Utrechtczyków, którzy słusznie, jak mówił, nie chcą się zrzekać swych praw na korzyść papieskiego wikariusza; – dnia 23 zgromadzenie ze zdziwieniem usłyszało, że ustanowieniem nowych parafij, podległoby potępieniu opinii publicznej. Sam z sobą zostawał w sprzeczności, lecz wytrwale obstawał przy ostatnim swym twierdzeniu, tj. że opinia publiczna wymaga, ażeby nie było żadnego zewnętrznego rozłączenia z Rzymem, inaczej bowiem staną się sektą. Ojciec starokatolicyzmu, posłuszny znakom z góry, musiał ze wstydem doświadczyć, że właśni jego uczniowie przeciw niemu występowali. Reinkens, Huber, Fridrich, byli z nim w sprzeczności. Przed rokiem mówił o tchórzostwie mniejszości soboru, i że czcze, ale wspaniale brzmiące frazesy miały to tchórzostwo pokryć. Profesor Huber przypomniał sobie o tym i zawołał: "Nie bierz Wasza Wielebność przykładu z mniejszości soboru, która układała protesty, lecz gdy przyszło do czynu, zwątpiła o sobie. Jeżeli dziś nie zdobędziemy się na czyn, jesteśmy zgubieni wobec opinii publicznej!".... Przeciągłe oklaski powitały te słowa. Całe zgromadzenie było gotowe do czynu – o Doellingerze zapomniano. Nawet osobistego upokorzenia mu nie poskąpili: "Doellinger mówi, że mamy pozostać w papieskim kościele. Ale czy to jeszcze jest Kościół katolicki, skoro w nim przyjęto takie herezje? Jemu się więc zdaje, że aby pozostać katolikiem, musimy pozostać w kościele heretyckim! Lecz przez to właśnie stalibyśmy się sektą. W takiej społeczności żaden katolik nie może pozostawać". Raz jeszcze próbował Doellinger ustrzec ich od ostatecznego kroku ze względów politycznych. "Jakże władza rządowa uważać będzie taką formację kościoła? Co powie na to, że my jednocześnie chcemy się uważać za należących do Kościoła katolickiego, a jednak (jak mówiono w starym kościele), chcemy stawiać gminę przeciw gminie, wznosić ołtarz przeciw ołtarzowi? Pewien wysokie stanowisko w rządzie zajmujący mąż, który sercem do nas należy (Lutz), powiedział mi: we własnym waszym interesie, nie możecie nic lepszego uczynić, jak nieprzerwanie brać udział w publicznym, wspólnym nabożeństwie katolickim. W ten sposób pokażecie światu, żeście nie przestali należeć do Kościoła rzeczywiście a nie z nazwy tylko. Dwóch Kościołów katolickich rząd nie uzna żadną miarą, a któremuż z nich przyzna pierwszeństwo? Gminy wasze, zakładane bez papieża, bez biskupów i po większej części bez kapłanów, niezawodnie nie zyskają pierwszeństwa, ale raczej Kościół dotychczasowy. A nareszcie, dlaczegóż mamy się sami zrzekać prawa i działalności w Kościele? Obecnie jesteśmy w nim dobrym nasieniem, solą zachowującą od zgnilizny, nadzieją przyszłości... Jeżeli się rozdzielimy, natenczas Kościół katolicki, papieski, zawsze pozostanie wielkim, a my czym? Słusznie powiedzą o nas, że jesteśmy schizmatykami!". Mowa ta silnie podziałała. Ale niezwłocznie powstał prof. Michelis i wygłosił piorunującą mowę przeciw Jezuitom i wyrodnym biskupom, i w imię religii wzywał do czynu. W ten sposób Doellinger stanowczą poniósł porażkę. Profesor Schulte z Pragi, wychwalał Michelisa, że to drugi święty Atanazy. Tak więc kongres zniósł własny swój program, a Doellingera wyparto ze starokatolicyzmu.
Doellinger tymczasem gorzkie zbierał owoce ze swego posiewu. Ta "prawdziwa opoka Kościoła", jak go nazwał Ludwik II, została większością głosów usunięta ze swego stronnictwa; jego prośby i przedstawienia nic nie pomogły. Mimo jego przestróg, starokatolicy stanęli w rzędzie sekt, a Doellinger w dalszych posiedzeniach już nie brał udziału. Jeszcze i tej boleści doznać musiał, że Lutz go się wyparł; bo przyjąwszy do wiadomości wnioski kongresu, oświadczył, że nowoutworzone gminy uzna jako katolickie. Kościół, z którego Doellinger nie chciał wystąpić, wyrzucił go. Wolno mu było nazwać to wykluczenie niesprawiedliwym i nieważnym, lecz następstwa jego niemniej były dlań bolesnymi. Gdy ktoś do niego powiedział: "Nie można nas dziś spalić", odrzekł: "Tak, ale nas można moralnie tak bardzo dręczyć, że raczej trzeba by wybrać stos". W tym nieszczęściu jedna mu jeszcze pozostała pociecha, a tą była: nadzieja założenia kościoła narodowego. Ale nie chciał on do tego kościoła iść tą samą drogą, którą obrali naczelnicy starokatolików, lecz zawsze uparcie powracał do tego, co na zebraniu wrześniowym wypowiedział, jako swoje przekonanie. "Doellinger zawiódł oczekiwania, pisze starokatolicka gazeta, Der deutsche Merkur, tych wszystkich, którzy się spodziewali, że będzie reformatorem katolickiego Kościoła w Bawarii i w Niemczech". Jak gdyby dla przekonania się, że istotnie wpływ jego znikł zupełnie od chwili, gdy chciał powstrzymać neoprotestancki (starokatolicki) ruch, raz jeszcze Doellinger ukazał się na kongresie w Kolonii. Lecz tym razem, jeszcze gorzej niż w Monachium, został całkowicie pokonany. Wbrew jego wnioskom, przyjęto system gminny i wybór biskupa.
Lecz może osobista jego działalność była więcej skuteczną w założeniu związku międzywyznaniowego wszystkich schizmatyków i heretyków, aby za ich dopiero pomocą oderwać od Rzymu niemieckich katolików? Biskup i duchowieństwo w Lincoln (500 osób mniej więcej) pisemnie złożyli hołd Doellingerowi, jako prorokowi i odnowicielowi prawdziwej starej wiary; z Ameryki dochodziły go listy wzywające, aby zwołał sobór narodowy. Tak więc zjednoczenie wszystkich chrześcijańskich kościołów przedstawiło mu się jako wdzięczniejsze pole pracy, niż kierownictwo nieposłusznej jego wskazówkom sekty starokatolików. Najprzód miało nastąpić zjednoczenie z angielskimi i niemieckimi protestantami, następnie ze wschodnimi schizmatykami. Ich łączność miała polegać nie na czym innym, jak na wspólnej nienawiści do papieża.
Wobec takich okoliczności, nie mógł się też okazać obojętnym tak zwany "związek ewangelicki". Wkrótce więc otrzymał Doellinger od tego związku wspaniały list pochwalny. Od Arnima, strąconego z wysokości, nadeszły życzenia błogosławieństwa Bożego na tak znakomite dzieło. Nareszcie 14 września r. 1874, zebrała się w Bonn konferencja, złożona z ludzi, którym była na rękę. Przybyło dziesięciu starokatolików, dziesięciu niemieckich a trzech duńskich protestantów, dwóch Francuzów, jeden Rosjanin, jeden Grek, dziewiętnastu anglikanów z Anglii a sześciu z Ameryki. Zjednoczenie z anglikanami, skutkiem rozlicznych i bardzo rozległych ustępstw, prędko nastąpiło. Trudniej szła sprawa ze Wschodem; rektor petersburskiej prawosławnej akademii, Janyszew, bronił bardzo swoich zapatrywań. Doellinger łajał Kościół rzymski za "niedbalstwo", że dopuścił, iż wyraz filioque wkradł się do nicejskiego składu wiary. Archiprezbiterowi Janyszewowi tak się to spodobało, że powiedział, iż nigdy jeszcze nie słyszał takiego uznania ortodoksji wschodniego Kościoła z ust "rzymianina". Mimo to Janyszew, na podstawie pierwszych siedmiu powszechnych soborów, tak wyraźne i jasne postawił wymagania, że anglikanie nie chcieli się zgodzić, i niemało nadszarpnęli szerokiego płaszcza doellingerowskiej ku wszystkim wyznaniom miłości. Słowo "starokatolicyzm", przez ciąg całego posiedzenia, zaledwie raz czy dwa razy było słyszane. Doellinger mówił tylko o "niemieckich teologach". W rok później (1875) druga konferencja w celu zjednoczenia wyznań, wcale nie lepiej się udała. "W ustępstwach możemy pójść bardzo daleko, oświadczał Doellinger, mianowicie w ustępstwach odnoszących się do wyrażeń". To tylko, co jest zawarte w nicejsko-konstantynopolitańskim składzie wiary, powinno było, jako wspólne wyznanie wiary, stanowić podstawę zjednoczenia; wszystko inne, jako mniemania teologiczne, każdemu do woli pozostawiono. Ludzie wschodni (a tym razem nawet z Konstantynopola mieli swoich przedstawicieli), brali wszelkie postanowienia tego soboru w przeciwnym sensie, niż Doellinger; mimo to przechwalał się tenże, iż w kwestii zasadniczej, pojednano się. "Jego zachowanie się było takie, jak profesora wobec uczniów", mówił protestancki pastor Schaff, z Nowego Jorku, członek tej konferencji.
W Rumunii udział dwóch biskupów w konferencji, wywołał ogromną burzę. "Uczeni, udrapowani w różnobarwne frazesy humanitarne, nie mogą zwieść ludzi rozsądnych, zawołał w Izbie Bratianu, a tym mniej wiernego chrześcijanina". Przeciwko idei zjednoczenia zaczęli także występować wyznawcy anglikanizmu i prawosławia; protestanci niemieccy również po większej części bardzo nieprzychylnie ją przyjęli; tak, że zwołanie nowej konferencji na rok 1876 stało się już rzeczą niepodobną. "Nadzieje jakiegoś porozumienia, którego dawniej można było się spodziewać, pisał sam Doellinger w r. 1888, okazały się iluzorycznymi, a dwa Kościoły, wschodni i zachodni, szeroką przepaścią coraz więcej się rozłączają". Lecz jeśli zapytamy Doellingera, jaka tego przyczyna? – odpowiada bez wahania: "Watykańskie dekrety". – To szczególna! bo wszakże Kościół rzymski od samego początku był wykluczony z rzekomego zjednoczenia? Tak więc Doellinger od r. 1871, zbierał tylko gorzkie vae victis. Nawet pozorny tryumf w Bonn, wkrótce się okazał błędnym ognikiem. Pobity na kongresie w Monachium, pobity na kongresie w Kolonii, zgnębiony nareszcie został i jako inicjator zjednoczenia wszystkich wrogich Rzymowi wyznań, które chciał skupić w jedną silną falangę.
IV.
Późniejsza działalność Doellingera ograniczała się już tylko przeważnie na wypowiadanych mowach przeciw Kościołowi, na przekręcaniu w swych pismach faktów historycznych, ażeby tylko szkodzić Kościołowi. Nic też już nie było dlań świętego w tej robocie. Wypadki Watykańskiego Soboru podały mu sposobność wyniesienia się na wyżynę chwały i tryumfu; ale też, jak powiedział jego stary przyjaciel Höfler, postawiły go w tak rażącej sprzeczności z jego całą przeszłością, że nawet najbliżsi jego przyjaciele od niego się odsunęli. Życie jego dzieli się na dwie wprost sobie przeciwne, a więc wzajemnie znoszące się epoki. Cóż więc pozostanie z całości?
W czasie tych zżymań się na Rzym, nie brakło jednak i upomnień i nawoływania do nawrócenia. Nieprzyjazny stosunek, w jakim stanął względem swoich zwolenników, dał główny powód do wieści o jego zamiarze nawrócenia się. W r. 1874 mówił jeszcze Doellinger, że z przekonania zalicza się do starokatolickiej społeczności, a Fridrich w mowie swej o nim dodaje: "i nigdy później się od niej nie odłączył". Na zewnątrz wprawdzie nie; lecz czy i w sercu? "Nie chcę być członkiem schizmatyckiej społeczności, powiedział w r. 1887, wykluczam się". "Pod koniec listopada r. 1887, opowiada protestant, licencjat Mücke, w rozmowie ze mną, Doellinger najwyraźniej powiedział o sobie, że jest katolikiem w przeciwieństwie do starokatolików, do których i on dawniej się zaliczał. Kiedy starokatolicy wzięli się do reform, których on przyjąć nie chciał, Doellinger usunął się od ruchu, którego był ojcem". Duńskiemu biskupowi, Martensenowi, sam Doellinger powiedział, że nie wie, czy starokatolicy choć ziarnko prawdziwego życia religijnego w sobie mają. A więc powrócił do swych zasad z czasów monachijskiego kongresu (1871); lecz został przy nich sam jeden. Kościół katolicki, do którego zdawał się należeć, nie mógł go uważać za swego członka, a o nowej sekcie, która go zazdrośnie nazywała swoim, on nie chciał nic słyszeć. A zatem nie był ani katolikiem, ani starokatolikiem.
Ale nie dosyć jest ganić plany starokatolików, aby wrócić do Kościoła. "Kłamstwem jest, mówi sam Doellinger, co gazety pisały o moim powrocie do watykańskiego kościoła. Katolicy podają regularnie dwa razy do roku tę wiadomość: na św. Jerzy i na św. Michał. Upoważniam Deutschen Merkur już teraz (30 marca 1875), aby powtórzył to zaprzeczenie w następnej jesieni".
Jak niegdyś Pius IX, tak i Leon XIII, kilkakrotnie upominał marnotrawnego syna, ażeby się nawrócił; lecz Doellinger zawsze podobno odpowiadał: "Cóżby na to powiedziała opinia publiczna i gazety?". Kiedy Doellinger dożył 80 roku życia, między nadesłanymi mu powinszowaniami, znalazł się i list od jego arcypasterza, arcybiskupa Steichelego z Monachium. "Z wdzięcznością ucznia względem starca-nauczyciela, z miłością troskliwego arcypasterza ku współbratu, nie będącemu niestety z nim w jedności co do najważniejszych i najwznioślejszych zagadnień życia, wspomnę jutro w duchu o Tobie... w takim też usposobieniu modlę się zawsze za Ciebie. A o jakąż łaskę mógłbym szczerzej i serdeczniej błagać Boga dla Ciebie, jak nie o tę jedyną, ażeby Jego światłość doprowadzić Cię raczyła do pojednania się z Kościołem Chrystusowym. Najwyższa Głowa tego Kościoła, wraz ze mną biskupem, gotowi jesteśmy podać Ci rękę do pojednania. Oby miłosierdzie Boże raczyło przyspieszyć tę chwilę, nim się dzień nachyli, albo i noc zapadnie; będzie to pociechą tysięcy, którzy równie jak i ja z upragnieniem tej chwili wyglądają, pociechą całemu Kościołowi świętemu, poza którym żyjąc, trudno znaleźć dla duszy wolność i pokój". Wkrótce potem rozeszła się znów wiadomość, że Doellinger zamierza się nawrócić. Lecz tak samo jak dawniej nastąpiło zaprzeczenie: "Ani nie pisałem, ani nie mówiłem nic takiego, co by mogło dać powód do szerzenia takich wiadomości. W ostatnich dziewięciu latach, przeważnie poświęcałem czas ponownym badaniom wszystkich kwestyj, zostających w związku z historią papieży i soborów. Na mocy tych badań doszedłem do wniosku, że dowody fałszywości watykańskich dekretów, opierają się na niewzruszonych podstawach. Gdy żądają ode mnie przysięgi na prawdziwość tych twierdzeń, doznaję uczucia, jak gdyby ktoś żądał, ażebym przysiągł, że dwa razy dwa jest pięć". Tak pisał 4 maja 1879 do d-ra Nevina, przełożonego anglo-amerykańskiego kościoła w Rzymie. Z listu, który w niedługi czas potem napisał, wyjmujemy co następuje: "Obecny papież, natychmiast po objęciu swego urzędu, przysłał do mnie austriackiego prałata z poselstwem: Ditegli che venga, perchè c'è un altro Papa (Proszę mu powiedzieć niechaj przyjdzie, bo to już inny papież). Odpowiedziałem, że nie mogę tego poselstwa brać na serio, ponieważ osobistość zasiadająca na Stolicy papieskiej, nie zmienia istotnego stanu rzeczy".
Wiele innych osób starało się modlitwą i namową sprowadzić zbłąkanego na drogę prawdy. Lecz zanadto się lękał prześladowania liberalnych gazeciarzy, za zerwanie stosunków z tymi, z którymi przez 15 lat co najmniej wspólnie walczył przeciw Kościołowi, a którzy go wynieśli na szczyt sławy. Myśl, że on, człowiek bez charakteru, za takiego też byłby ogłoszony przez przywódców liberalnej prasy; i że on, którego moc ducha ciż sami krzykacze dotychczas otrębywali, byłby teraz miany przez nich za zgrzybiałego i bezsilnego starca: ta myśl, mówię, dla tego czciciela i niewolnika opinii publicznej, musiała się przedstawiać jako najsroższa męczarnia. Im większy kto ma wstręt do spełnienia trudnej ofiary, tym więcej zyskują na sile pozorne racje, którymi od tej ofiary się broni. Tak też i Doellinger, powołuje się na Bossueta i Fenelona; w co oni wierzyli, i on chce wierzyć... zapomina jednak, że on już przed ogłoszeniem dogmatu nieomylności miał heretyckie zapatrywania, więc stał poza Kościołem. Zapomina, że już w sześćdziesiątym roku swego życia, jako anonim, w Neue freie Presse i w Allgemeine Zeitung prześladował Stolicę Apostolską, z nienawiścią właściwą wiarołomnemu kapłanowi-odstępcy. Nie można się też dziwić, jeżeli po tym wszystkim zarzuca Rzymowi: Jezuitów, odpusty, wojny krzyżowe, i nie wstydzi się nazwać Piusa IX "Mikadem" i "Dalaj-Lamą"; a nawet kwestię żydowską przeciw Rzymowi wyprowadza. Stopniowo doszedł nawet do tego, że całkiem odrzucił prymat papieski. Uważał takowy, jako biorący początek w pogaństwie. Taka jest istotna treść książki, wydanej przez profesora Langena; a czy Doellinger, jak słusznie przypuszczać można, sam był autorem tej książki czy nie, w każdym razie poleca on to dzieło, jako "najlepsze, jakie kiedykolwiek o tym przedmiocie napisano, odznaczające się tak sumiennym badaniem, jak bezstronnymi zapatrywaniami" (1881). W dalszym dowodzeniu twierdzi, że prymat pochodzi z IV w., a nie, jak dawniej mówił, z IX; takie rzeczy mówi ten sam Doellinger, który jeszcze w r. 1869, nawet w takiej książce jak Janus, powiedział: "Prymat polega na wyższym rozporządzeniu, przynajmniej, o ile jest pierwszeństwem honorowym".
Takie było usposobienie Doellingera, gdy ponownie stary jego przyjaciel, biskup Hefele, błagająco upomina go: "Przed zakończeniem pracy mego życia, pisze w d. 10 lipca 1886 r. do Doellingera, jeszcze jedną mam do Ciebie prośbę... Na pociechę aniołom i ludziom, pojednaj się z Kościołem, którego przez długie lata tak chwalebnie broniłeś. Nie odrzucaj prośby mojej jakoby niewczesnej, wiesz, że tysiące dusz łączy swą prośbę z moją; uwieńcz pojednaniem Twoje, pełne chwały, tak długie życie". Doellinger nie raczył na ten list odpowiedzieć. Tak samo arcybiskup Steichele powtórnie go upomina: "Rzadki dzień przechodzi, ażebym z dawną miłością i współczuciem nie myślał o Tobie, ażeby dusza moja stroskana nie błagała o Twoje dobro i zbawienie. Jutro (31 czerwca 1886) przypada dzień Twoich imienin, które wraz z Tobą chcę obchodzić, lecz nie mogę tego uczynić z niezakłóconą radością, bo zatruta ona jest myślą, że nie mogę Ci podać braterskiej ręki do wspólnego działania i walki za Chrystusa i za Jego Królestwo... Błagam Cię, drogi Współbracie, pojednaj się z Kościołem świętym katolickim, dla którego z takim powodzeniem gorliwie pracowałeś, wróć do społeczności tego Kościoła, w którym się niegdyś tak szczęśliwym czułeś".
Długi czas upłynął, nim Doellinger odpowiedział, ale jakiż kontrast między słowami pełnymi miłości arcybiskupa, a odpowiedzią Doellingera!
W "manifeście" z 1 marca 1887 r., zastawia się przysięgą złożoną na Sobór Trydencki, i powtarza dawne skargi na niewolnicze gnębienie ze strony uczniów Loyoli. Przed soborem i po soborze zawsze tę samą wiarę katolicką wyznawał, ale poddać się pod "urągające" każdej historii watykańskie dekrety, zabrania mu jego nauka. Zresztą, on przecież tym tylko od innych katolików się różni, że nie wierzy w dekrety watykańskie! Dziwne zaślepienie! Doellinger, który już tyle katolickich dogmatów odrzucił, np. 1874 r. na pierwszym kongresie w Bonn, zaprzeczył Mszy św. znaczenia ofiary i tym sposobem potępił to, czego sam bronił jako prawdy katolickiej w r. 1826. Ale zobaczymy jeszcze coś gorszego. Skarży się, że bez żadnego upomnienia rzucili nań klątwę, a tym samym oddali jego życie na łaskę lub niełaskę zabójczej ręki pierwszego lepszego fanatyka. (Urban II) (6).
Prawdziwie katolicki Arcybiskup jeszcze rąk nie opuścił. Znowu "z tą samą miłością" wystosował do Doellingera napomnienie. A także nuncjusz Buffo Scilla pisał do niego. Dwunastego października 1887 r. Doellinger odpowiedział: "Wszakże nie jestem członkiem schizmatyckiej społeczności. Jestem sam jeden. Będąc przekonany, że wyrok przeciwko mnie wydany jest niesprawiedliwy i nieważny, uważam się ciągle za członka wielkiego katolickiego Kościoła, a ten sam Kościół mówi mi przez usta Ojców św., że taka ekskomunika nie może zaszkodzić mej duszy". Dziwna to bardzo rzecz, że biskupi i nuncjusze widzieli zmianę zaszłą w zapatrywaniach Doellingera od czasu soboru, a tylko on sam ciągle twierdził, że się nie zmienił.
Jeszcze 2 października 1886 r., mamy świadectwo samego Doellingera, że z wielu stron odebrał wezwanie, aby się poddał; a mianowicie dwa wkrótce po sobie następujące wezwania ustne ze strony Papieża, jedno pisemne od Arcybiskupa monachijskiego, i drugie, takież, od biskupa Hefelego. Usiłowania te katolików nie były tajne przyjaciołom Doellingera. Jakkolwiek od sekty starokatolików przez siebie stworzonej stał z daleka, to jednakże w walce o "prawdę", spotykali się. Jego przyjaciele byli zaniepokojeni takim jego odłączaniem się. "Oby Bóg w swej mądrości raczył sprawić – pisze doń Reinkens, w dzień dziewięćdziesiątych jego urodzin, 28 lutego 1889 – ażeby piękny przykład, jaki nam dałeś, nigdy nie był przyćmiony zewnętrznymi okolicznościami. Przykład ten powinien jaśnieć w historii świata, dopóki Pan nie przyjdzie". Obawa Reinkensa zupełnie była uzasadnioną. W jesieni tego samego roku, odwiedził Doellingera sławny egiptolog Renouf, który i sam przed ogłoszeniem dogmatu 18 lipca r. 1870, walczył przeciw nieomylności, a z Doellingerem zawsze zostawał w dobrych stosunkach. Ten przedstawił mu, że sobór przecież nie osobistą, lecz urzędową nieomylność papieża określił, tj. gdy mówi jako głowa Kościoła ex cathedra. Doellinger, pomyślawszy, oświadczył, że jeśli i jemu wolno tak tłumaczyć i rozumieć dekret soboru, to gotów jest pojednać się z Rzymem. Akt poddania się był ułożony; Doellinger prosił swego gościa, aby spiesznie załatwił tę sprawę. Powiernik jego przybył do Rzymu, lecz tam zachorował i powrócił, nie sprawiwszy tego, co mu polecono.
Świecki człowiek musiał tedy wielkiemu teologowi wytłumaczyć, co znaczy nieomylność, gdy ten przez tyle lat walczył przeciwko Stolicy Apostolskiej w imię nauki, a bronią niewiary. Jeżeli szczerze myślał odwołać swe błędy, natenczas powinien był wobec całego świata dać dowód swego nawrócenia, a nikt nie byłby się serdeczniej cieszył z powrotu marnotrawnego syna, jak Ojciec Święty w Rzymie, po tylu doznanych od niego zniewagach – a on tymczasem co robił?
"Pracuję, ile mi siły pozwalają", pisał 1 stycznia 1890 r., a zamierzał w tej pracy, zdaniem Fridricha, stawić pod pręgierz historyków ultramontańskich, za lekceważenie prawdy, a teologom rzymsko-jezuickim dowieść, iż wielce zawinili, gdyż zerwali z podaniem. W tym czasie zachorował na influencę; 9 stycznia popołudniu nastąpiło sparaliżowanie prawej strony. Z rana 10-go opatrzył go Fridrich ostatnimi Sakramentami, a wieczorem Doellinger zakończył życie.
Człowiek, który z początku tak chwalebnie walczył w obronie Kościoła, w ostatnich kilkudziesięciu latach ziemskiej swej pielgrzymki, zmarnował dary, którymi go Stwórca tak szczodrze uposażył, bo ich używał na nieuczciwe a namiętne stawianie oporu najwyższej władzy tego Kościoła, któremu w przeszłości tak wiernie służył.
Wielki ten uczony, zdawało się, że chciał swym piórem rozbić skałę Piotrową; zadrasnął ją tylko, a pióro się złamało, ręka straciła władzę. Tak; bo wśród wszystkich ruin, świat zalegających, i wszystkich burz na nim szalejących, jedna tylko Stolica Piotrowa stoi i stać będzie niewzruszona i niezachwiana.
Ks. Augustyn Arndt
–––––––––––
"Przegląd Powszechny", Rok dziesiąty. – Tom XXXVII (styczeń, luty, marzec 1893), Kraków 1893, ss. 380-392.
"Przegląd Powszechny", Rok dziesiąty. – Tom XXXVIII (kwiecień, maj, czerwiec 1893), Kraków 1893, ss. 26-46. (a)
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Przypisy:
(1) Przytoczone w nagłówku dzieło profesora historii kościelnej w Innsbrucku, daje na to bardzo obfity materiał dowodów i cytat. Prócz tego jest ono doskonałym historycznym usprawiedliwieniem Kościoła wobec starokatolicyzmu.
(2) W liście z d. 4 stycznia 1871 r.
(3) Tytuły jego dzieł wylicza "Encyklopedia Kościelna" pod nagłówkiem: Doellinger. Wymieniamy tu tylko najważniejsze: "Historia reformacji" w czterech tomach, napisana przeciw Rankemu. Ranke sam potem nie chciał wierzyć, że Doellinger był autorem tego dzieła.
(4) 28 września 1863.
(5) "Doellingera pisma mniejsze", str. 381; Neue freie Presse, 1868.
(6) Naturalnie, że i ta cytata jest haniebnym sfałszowaniem historii, a cóż dopiero powiedzieć o wniosku stąd zrobionym na wiek XIX.
(a) Por. 1) Ks. Franciszek Hettinger, Nieomylność Papieża. 2) Ks. Jacek Tylka, Dogmatyka katolicka. Traktat o Kościele Chrystusowym. 3) Ks. Maciej Sieniatycki, Apologetyka czyli dogmatyka fundamentalna. Nieomylny urząd nauczycielski Kościoła. 4) Ks. Piotr Skarga SI, O jedności Kościoła Bożego pod jednym pasterzem i o greckim i ruskim od tej jedności odstąpieniu, oraz Synod Brzeski i Obrona Synodu Brzeskiego. 5) "Dwutygodnik Diecezjalny Wileński", Nauka Ojców Kościoła Wschodniego o władzy papieskiej. 6) Ks. Marceli Nowakowski, Heretycy i sektarze. Marcin Luter, twórca pseudoreformacji. 7) Ks. Antoni Krechowiecki, Errata historii co do Papiestwa w kolei wszystkich wieków. Studium krytyczne. 8) Mały katechizm o "Syllabusie". 9) "Tygodnik Soborowy", a) Biskupi wobec Soboru i Papieża. b) Zamiary masonerii co do Soboru. Matriarchinie Soboru. 10) Bp Władysław Krynicki, Sobór Watykański. (Przyp. red. Ultra montes).
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXII, Kraków 2012
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: