ŻYCIE

 

ŚW. IGNACEGO LOYOLI

 

ZAŁOŻYCIELA ZAKONU TOWARZYSTWA JEZUSOWEGO

 

KS. JAN BADENI SI

 

––––––––

 

V.

 

W paryskich szkołach

 

2 lutego 1528 r. "pomyślnie i w dobrym zdrowiu", jak sam donosił (1) dobrodziejce swej Agnieszce Pascual, stanął Ignacy w Paryżu, aby dalej się uczyć "dopóki mi Pan czego innego czynić nie rozkaże". Nie bez przyczyny wybrał sobie, z miasta do miasta pędzony uczeń, właśnie Paryż; nie bez przyczyny Opatrzność Boża tam właśnie kroki jego skierowała. W starożytnym uniwersytecie paryskim wrzało wówczas i rozwijało się życie naukowe w całej pełni; dość powiedzieć, że liczba studentów wynosiła od dwunastu do piętnastu tysięcy, a jedna z trzech głównych dzielnic Paryża, tak zwany "Uniwersytet", zaledwie była w stanie ich pomieścić. Bogatsi, których zresztą było daleko mniej, żyli oczywiście na własny swój koszt, zazwyczaj po kilku lub kilkunastu razem w jednym domu pod kierunkiem wytrawnego pedagoga; dla uboższych stały otworem liczne "kolegia", rodzaj dzisiejszych burs, w których, za niewielkim stosunkowo wynagrodzeniem, mogli słuchać wykładów profesorów i mieć skromne utrzymanie; najubożsi wreszcie starali się zarobić na życie, służąc u bogatych kolegów, u profesorów, a nawet po domach prywatnych, a na wykłady w "kolegiach" uczęszczali kiedy i o ile dozwalała służba i troska o chleb powszedni. Rzecz prosta, że nie wszyscy studenci, ci zwłaszcza, którzy za dużo mieli pieniędzy i ci, którzy ich mieli za mało, aby porządnie się utrzymać, myśleli na serio o nauce i świecili przykładem budującego życia; w ogóle jednak zapał do pozyskania wiedzy między wielotysięczną, z różnych narodów złożoną rzeszą studencką bardzo był silny, a spadająca po kostki, prostym rzemieniem przepasana, suknia paryskiego studenta budziła zasłużony i powszechny szacunek.

 

Już w pierwszych tygodniach po pierwszym zbliżeniu się do nowych profesorów i kolegów spostrzegł Ignacy nie bez pewnego przerażenia, jak małe dotąd postępy zrobił w naukach, wędrując wciąż z jednego do drugiego miasta i wciąż z nowymi walcząc trudnościami. Niewesołe to spostrzeżenie dodało mu tylko bodźca do tym wytrwalszej, w dokładniejszy, niż poprzednio system ujętej, a równie energicznej pracy. Przede wszystkim postanowił wyuczyć się dokładnie języka łacińskiego i w tym celu uczęszczał przez całe półtora roku do szkoły Montaigu, nazwanej tak od imienia pobożnego swego założyciela, kardynała Piotra de Montaigu. Od 1 października 1529 r. zapisał się Ignacy na wykłady filozoficzne w kolegium św. Barbary i słuchał ich z taką pilnością i uwagą, że sam profesor Jan Penna zachęcił go po półczwarta roku, aby dłużej nie zwlekając, poddał się przepisanym egzaminom. Idąc za tą radą złożył Święty, tak zwany w ówczesnej studenckiej gwarze "kamienny" egzamin i 13-go marca 1533 r. otrzymał stopień licencjata, a w dwa lata później magistra filozofii. Teraz dopiero pod jesień 1535, należycie już przygotowany, stanął w szeregach słuchaczów teologii, zbierających się na wykłady w klasztorze Dominikanów przy ulicy św. Jakuba, by znów jak wszędzie dotąd żelazną swą wytrwałością w pracy w słuszny podziw wprawiać i mistrzów i towarzyszów. Dwaj z ówczesnych jego kolegów, a późniejszych duchownych uczniów, Laynez i Salmeron, złożyli w tym względzie, jako naoczni świadkowie, następujące świadectwo: "Choć Ignacy miał w swych naukach do walczenia z większymi trudnościami, niż kto bądź z współczesnych, a może i w ogóle niż kto bądź na świecie, to przecież, wszystko razem zważywszy, górował pilnością nad wszystkimi kolegami. Niemałe też uczynił postępy w naukach, jak dostatecznie o tym świadczą złożone przezeń publiczne egzaminy i naukowe dysputy ze współuczniami".

 

Trudności, z którymi Święty do walczenia miał w Paryżu, były mniej więcej te same, z którymi dobrze zapoznał się już w Hiszpanii: brak materialnych środków na utrzymanie życia i gorliwość o zbawienie dusz swych szkolnych towarzyszów, która, choć obecnie w ścisłe ujęta karby, ściągnęła nań pomimo tego niejednokrotnie groźne niechęci i prześladowania. Na utrzymanie, wespół już z wszelkimi szkolnymi kosztami, potrzeba było co najmniej około 50 dukatów rocznie. Pobożne panie barcelońskie, zwłaszcza Elżbieta Roser i Agnieszka Pascual, nadesłały wprawdzie na początek znaczniejszą jałmużnę, ale Ignacy, nie chcąc sam mieć nic z pieniędzmi do czynienia, oddał całą tę sumę do przechowania pewnemu młodemu Hiszpanowi, który razem z nim w jednym pokoju mieszkał, a ten nie miał nic pilniejszego, jak przetrwonić w paru dniach powierzone sobie pieniądze. "Bogu niech będą dzięki i chwała!" zawołał Święty, gdy się dowiedział o tym, tak skądinąd smutnym dla siebie wypadku. Przytułek znalazł na razie w ufundowanym dla Hiszpanów szpitalu św. Jakuba; skromne pożywienie wypraszać sobie musiał z dnia na dzień, żebrząc od drzwi do drzwi. Do żebranego chleba, do mieszkania w szpitalach Ignacy był już przyzwyczajony; co go jedynie niepokoiło, to to, że żyjąc w ten sposób, nie zbliżałby się dość szybko do wytkniętego celu i musiałby znowu, jak w Hiszpanii, naukę odłożyć na drugi plan. Wykłady w kolegium rozpoczynały się wczesnym porankiem, jeszcze przed otwarciem bramy szpitalnej, kończyły się zaś wieczorem, już po jej zamknięciu; nadto szpital tak był daleko od kolegium, że sama już droga tam i na powrót zabierała bardzo wiele czasu. Ignacy byłby z chęcią, idąc zresztą za przykładem niejednego z ubogich swych kolegów, przyjął służbę u którego z profesorów, aby zabezpieczyć sobie w ten sposób utrzymanie i mieszkanie w samym kolegium, lecz mimo własnych starań, mimo starań paru szczerych przyjaciół nie udało mu się znaleźć takiej służby. Ciężkie były te pierwsze miesiące pobytu w Paryżu, ale Święty, mimo że dobrze czuł cały ten ciężar a później, korzystając z nabytego doświadczenia, nigdy podobnym ciężarem innych nie dozwalał obarczać, nie stracił przecież ani na chwilę otuchy, ani nie zmienił w niczym raz wytkniętego planu, pewny, że cudowna Opatrzność Boża nad nim czuwa i że go nie zawiedzie.

 

Jeden z przyjaciół Ignacego, widząc że w Paryżu trudno o znaczniejszą jałmużnę, zwłaszcza dla Hiszpanów, na których Francuzi patrzyli w owym czasie bardzo niechętnie, doradził mu, aby w czasie letnich wakacyjnych miesięcy wybrał się do Niderlandów, wówczas do Hiszpanii należących i u tamtejszych bogatych kupców wyprosił sobie hojniejszy jaki zasiłek. Myśl ta okazała się w zastosowaniu nader praktyczna. Dwa lata z rzędu, w pierwszych zaraz dniach po ukończeniu szkolnych wykładów wyruszał nasz pielgrzym w drogę pieszo i jak zawsze o żebranym chlebie, i zdążał do Bruges i Antwerpii, gdzie głównie znajdowali się zamożni kupcy. Po dziś dzień pokazują jeszcze w tych miastach domy, w których, wedle podania, miał Ignacy przebywać i hojnej doznawać gościnności. Trzeciego roku wybrał się aż do Anglii, a bawiący tamże hiszpańscy kupcy obdarowali go jeszcze wspaniałomyślniej, niż ziomkowie ich w Niderlandach. Nie mamy, niestety, żadnych bliższych szczegółów o tych "wakacyjnych" z wieloma bezwątpienia trudnościami i upokorzeniami połączonych wycieczkach; ze skutków ich tylko, z miłości i czci, z jaką w wiele lat później pobożni dobroczyńcy wspominali o świętym żebraku, wolno nam się domyślać, jaką woń cnoty wszędzie roznosił. Świadczy o tym i ta okoliczność, że dobroczynni Hiszpanie, poznawszy lepiej Ignacego, postanowili oszczędzić mu w następnych latach mozolnej i męczącej drogi i sami nadsyłali mu odtąd do Paryża potrzebne pieniężne zasiłki.

 

Z niezbędnej konieczności podjęte, prawdziwą pokorą uświęcone żebracze te pielgrzymki, znalazły między najbliższym otoczeniem Świętego kilku bardzo surowych krytyków. Najbardziej gorszył się nimi i najgłośniej przeciw nim występował niejaki Jan Madera, również rodem z Hiszpanii, a który za pomocą stosunków zachowanych w ojczyźnie, odkrył kim był Ignacy, z jakiego pochodził domu i jakie przedtem wiódł życie. "Nie godzi się i nie wolno bez obrazy Bożej, – powtarzał i tłumaczył, usiłując przemówić do sumienia Świętego – żyć z jałmużny, gdy kto nosi tak świetne nazwisko i ma tak zamożnych krewnych. Postępowaniem swym zmuszasz innych do utworzenia sobie fałszywego sądu, że krewni twoi albo są ostatnimi nędzarzami, albo najstraszniejszymi skąpcami. Pomyśl, czy to nie grzech narażać tak na szwank dobre imię swych bliźnich i to tych w dodatku, z którymi Bóg tylu węzłami cię połączył?".

 

Nie trudna była odpowiedź na ten zarzut a Ignacy nie zawahał się ani na chwilę, czy dobrze czyni, wstępując jak najbliżej w ślady ubogiego Chrystusa; wszakże dla przekonania przyjaciela i tych, którzy zbyt łatwo dawali się przekonać jego racjami, przedstawił kilku najuczeńszym teologom paryskiego uniwersytetu następujące pytanie: "Czy wolno szlachcicowi, który wyrzekł się świata dla miłości Chrystusa Pana, żebrać po rozmaitych krajach i czy przez to krzywdzi swych krewnych, lub przynosi uszczerbek własnemu sumieniu?". Jednomyślna, na piśmie wręczona Ignacemu odpowiedź wszystkich teologów brzmiała, jak brzmieć musiała: "W tego rodzaju postępowaniu nie ma ani grzechu, ani cienia grzechu". Odpowiedź ta zamknęła usta nieroztropnym przyjaciołom, nie umiejącym zrozumieć korzyści i ocenić wzniosłości ewangelicznego ubóstwa; ale jeszcze ta niegroźna zresztą chmura zupełnie się nie rozproszyła, gdy już z innej strony zbliżała się inna, która w skutkach swych mogła się istotnie okazać groźną.

 

Ignacy postanowił spożytkować pobyt w Paryżu, o ile tylko mógł najlepiej, na nabycie nauki, a zatem chronić się wszelkich zajęć i prac, które choć w sobie najświętsze, mogłyby mu być jednak przeszkodą w nauce. W tym celu ograniczył sobie ściśle czas modlitwy, wiedząc, że praca dla Boga podjęta stanie mu za najgorętszą modlitwę; przytłumiał siłą pobożne uczucia, odrywające myśl od naukowych kwestyj, z towarzyszami mieszkania zawarł umowę, że nigdy w czasie godzin na naukę przeznaczonych nie będą rozmawiali o rzeczach niebieskich, bo, jak wiedział z doświadczenia, rozmowa tego rodzaju tak rozpalała mu serce, że długie godziny upływały mu na niej, jak jedna chwila, i długo jeszcze później żadną inną kwestią nie mógł zająć umysłu. Wszakże i w granicach tych surowych praw, nałożonych na samego siebie i święcie zachowywanych, nastręczało się Ignacemu samą siłą rzeczy wiele sposobności do szerzenia chwały Bożej, zwłaszcza w duszach szkolnych towarzyszów. Sam jego przykład, sama podawana z ust do ust historia jego życia, dokładność w pełnieniu najdrobniejszych szkolnych obowiązków w tak stosunkowo późnym wieku, pokora i umartwienie wyryte na obliczu, ukazujące się w każdym kroku tego dumnego niegdyś rycerza, były najwymowniejszym ciągłym kazaniem. Cóż dopiero, gdy Ignacy dozwolił wystąpić na jaw długo w sercu powstrzymywanemu ogniowi, gdy w poufnej rozmowie z kilku towarzyszami rozwijać przed nimi począł rekolekcyjne prawdy i pytał: "co nam pomoże wszystko, co osiągnąć możemy na ziemi, co nauki, co chwała, jeżeli nie osiągniemy celu, dla którego Bóg nas stworzył, jeżeli nie zbawimy swej duszy?". Gorące te słowa, przykładem poparte, tak silnie podziałały na pewną liczbę młodych znajomych i kolegów Ignacego, iż odbywszy pod jego kierunkiem ćwiczenia duchowne, zmienili zupełnie dotychczasowe, lekkomyślne życie i zaczęli przystępować często i regularnie do świętych sakramentów. Trzech Hiszpanów, Jan de Castro, noszący już tytuł sorbońskich doktorów, Peralta, i młodszy od nich wiekiem, ale obdarzony nadzwyczajnymi zdolnościami Amador, zapragnęli wyższej jeszcze doskonałości i rozdawszy wszystko, co mieli, ubogim, zamieszkali wespół z Ignacym w szpitalu św. Jakuba. Wiadomość o nadzwyczajnym tym zdarzeniu rozeszła się szybko między uczniami i profesorami uniwersytetu i była iskrą rzuconą na dawno już przygotowany palny materiał niechęci i uprzedzeń w sercach wszystkich, których dawno już korciły i gniewały tak nieraz niezgodne z własnym ich życiem nauki i sposób życia Świętego.

 

Szczególnie oburzeni byli i z oburzeniem swym wcale się nie taili głośny już wówczas ze swej nauki Dr. Piotr Ortiz, profesor Ignacy Penna i rektor kolegium św. Barbary, Govea. "W jaki sposób, pytali się oni, jakich używając środków czy czarów, wywiera Ignacy tak wielki wpływ na swych współuczniów? w jakim kierunku wpływu tego używa? czy nie szerzy niezdrowego mistycyzmu, a może i heretyckiego fałszu?". Gdyby pytania te i wątpliwości, które wyszedłszy z ust tak poważnych, dalej się szerzyły, pochodziły li tylko z rozumnej chęci przekonania się o prawdzie, nie można by im nic zarzucić. Niestety, więcej płynęły one z zazdrości i z innych pozorami gorliwości zasłoniętych, bynajmniej w sobie nieszlachetnych pobudek.

 

Z poduszczenia, a w każdym razie z cichym przyzwoleniem swych mistrzów zebrała się w jednym z najbliższych dni cała wielka banda uczniów uniwersytetu pod bramami szpitala św. Jakuba, i z krzykami i groźbami domagać się poczęła, aby Ignacy wypuścił na wolność trzech swych – jak ich nazywali – więźniów i niewolników. Kilkunastu wtargnęło do samego szpitala i mimo próśb i zaręczeń rzekomych więźniów, że dobrowolnie się tu znajdują, wywiedli ich przemocą na ulicę i poprowadzili w triumfie do zabudowań uniwersyteckich. Zmęczeni walką, zwyciężeni prośbami kolegów, powagą profesorów, przyrzekli wreszcie trzej "oswobodzeni" Hiszpanie, że na razie przynajmniej opuszczą Ignacego i nic stanowczego nie przedsięwezmą przed zupełnym ukończeniem nauk. De Castro wstąpił następnie do klasztoru Kartuzów; o dalszych losach dwóch jego towarzyszów nie mamy bliższych szczegółów; w każdym razie, odstąpiwszy raz od mistrza, w którego ręce i pod którego kierunek, zdawało się, Bóg chciał ich oddać, nigdy już w szeregach jego tak później licznych uczniów znaleźć się nie mieli.

 

Po hałaśliwej, studenckiej demonstracji, wzięli sami profesorowie sprawę w swe ręce; Ortiz i Govea zanieśli przed trybunał Inkwizycji formalną skargę na Ignacego, jako podejrzanego o szerzenie herezji i zajmowanie się magią. Inkwizytorem w Paryżu, przysłanym tamże przez papieża Klemensa VII w celu zwalczania coraz bardziej szerzącego się we Francji protestantyzmu, był wówczas Mateusz Ori, z zakonu św. Dominika; odczytał on uważnie wręczone sobie oskarżenie, a choć nie taił, że nie wydaje mu się dość ugruntowanym, przyrzekł je zbadać. Tymczasem w kołach uniwersyteckich rozeszła się wieść, że Ignacy, lękając się wyroku Inkwizycji, uciekł z Paryża. Nieprzyjaciele triumfowali. "Widocznie obłudnik ten, głosili wszędzie z zadowoleniem, poczuwał się do winy i lękał sprawiedliwego sądu, widocznie nie miał nic do powiedzenia na swoją obronę".

 

Istotnie Ignacy nie był w tej chwili w Paryżu, ale opuścił miasto na krótki czas i z zupełnie innej przyczyny. Młody ów Hiszpan, który mieszkając z nim razem, roztrwonił tak nieuczciwie dane sobie do przechowania pieniądze, wybrał się był z powrotem do ojczyzny, ale w drodze zapadł tak ciężko na zdrowiu, że musiał dłuższy czas zatrzymać się w Rouen, gdzie wkrótce wyczerpał do ostatniego grosza skromne swe zasoby. Choroba i nędza stawały się z dnia na dzień groźniejsze; nieszczęśliwy nie mając do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc, wspomniał sobie – nowy syn marnotrawny – o miłosierdziu Ignacego i w długim pokornym liście przedstawił mu straszne swe położenie. Zaledwie Ignacy list odczytał, udał się do kościoła Dominikanów, aby poradzić się Boga na modlitwie co ma uczynić: czy pospieszyć do chorego, aby go pielęgnować, czy też wyjednać mu tylko pomoc od przyjaciół paryskich, a w miarę możności i o opiekę się dlań wystarać. Wątpliwość ta tym bardziej była uzasadniona, że Święty czuł się w tym czasie niezdrowym, a nadto przewidywał, iż nagłe jego zniknięcie z Paryża dać może powód do najgorszych przypuszczeń. Wszystkie te względy zwyciężyła ostatecznie miłość prawdziwie heroiczna, której wierny uczeń Jezusowy mógł się tylko nauczyć u stóp swego Mistrza, modlącego się na krzyżu za swych nieprzyjaciół.

 

Wczesnym rankiem wybrał się Ignacy w drogę boso i na czczo, ale ledwie zrobił parę kroków, takie go nagle ogarnęło osłabienie, że na razie wydało mu się czystym niepodobieństwem iść dalej. "Widoczna to pokusa", rzekł do siebie po chwili, i walcząc na każdym kroku, z przygnębiającym znużeniem, szedł naprzód, jak mógł najspieszniej. Tak dowlókł się raczej niż doszedł, aż do wioski d'Argenteuil, o trzy mile od Paryża. Tu na widok dość stromego i wysokiego pagórka, który koniecznie przebyć musiał, zaczął znowu upadać na duchu, ale wnet zawstydził sam siebie, wezwał Boga na pomoc i, dobywając reszty sił, już nie poszedł, lecz pobiegł pod górę. W tejże chwili opuściło go dotychczasowe znużenie, tak że trzeciego już dnia po wyjściu z Paryża stanąć mógł w Rouen i zająć się losem niewdzięcznego swego przyjaciela. Na samym wstępie uściskał go serdecznie, pocieszył i zaręczył, że odtąd niczego mu już nie będzie brakowało. Istotnie, Bóg zrządził, że gdy Ignacy wybrał się na zbieranie jałmużny, otrzymał tyle i tak hojnych zasiłków w tym zupełnie obcym mieście, iż wystarczyły nie tylko na chwilowe potrzeby chorego, ale nadto umożliwiły mu wygodny powrót do ojczyzny. Nie zadawalając się tym, Ignacy wyjednał mu jeszcze wolne miejsce na okręcie, odpływającym właśnie do Hiszpanii i zaopatrzył w listy polecające do przyjaciół swych w Salamance. Teraz dopiero, zemściwszy się, jak Święci mścić się umieją, pomyślał o sobie samym, o zasłonięciu się przed krzywdzącymi potwarzami, które tymczasem zyskiwały w Paryżu dnia każdego na objętości i sile.

 

Jeden z dobrych znajomych Ignacego zawiadomił go listownie o tym stanie rzeczy, zaklinając, aby dłużej z powrotem nie zwłóczył i oczyścił się z czynionych sobie zarzutów przed inkwizytorem, który wszędzie polecił go szukać. List ten otrzymał Święty na ulicy. Nie tracąc chwili, spełniwszy już zresztą obowiązek miłości, która go przywiodła do Rouen, udał się do publicznego notariusza i zażądał od niego świadectwa, że natychmiast po otrzymaniu odnośnych wiadomości, pospieszył do Paryża, aby tam dobrowolnie stanąć przed sądem. Inkwizytor, Mateusz Ori, zadziwił się niemało, gdy w parę dni później ujrzał przed sobą zmęczonego daleką podróżą pielgrzyma, który wprost z drogi, nie wstępując nawet do własnego mieszkania, do niego się udał i okazując spisany w Rouen protokół, oświadczył, że przychodzi poddać się śledztwu, od którego uchylać się wcale nie zamierzał. Krok ten utwierdził tym silniej inkwizytora w dawniejszym przekonaniu o zupełnej niewinności Ignacego. "Bądź spokojny, rzekł mu; wręczono mi wprawdzie oskarżenie przeciw tobie, ale może ci ono nie zaszkodzić bo nie opiera się na żadnym najmniejszym nawet dowodzie".

 

Stanowczość i sprawiedliwość Mateusza Ori zamknęła na dłuższy czas usta niechęciom i potwarzom, tym bardziej, że Ignacy, wierny danemu sobie postanowieniu, obracał cały czas na naukę, w przekonaniu, że Bóg tego teraz od niego wymaga, a nie bezpośredniej pracy nad ratowaniem dusz. "Co to takiego, – zagadnął go razu pewnego jeden z poufnych znajomych, Dr. Fragies, – że ci sami nawet, którzy jeszcze niedawno nie mieli dość słów na czynienie ci przeróżnych zarzutów, teraz publicznie i gorąco cię chwalą? Jaka może być przyczyna tej zmiany?". – "Poczekaj tylko, odparł z uśmiechem Ignacy, aż uwolnię się z krępujących mię dziś więzów i ukończę filozofię, a dowiesz się o przyczynie tej ciszy. Niech tylko czynniej zacznę pracować, a zazdrość wzbudzi wnet przeciw mnie dawne i groźniejsze jeszcze burze".

 

Słowa te sprawdzić się miały i to prędzej, niż sam Ignacy może w tej chwili się spodziewał. Choć wziął sobie za regułę nie udzielać tymczasowo nikomu ćwiczeń duchownych i filozoficznym studiom cały czas i uwagę poświęcać, to przecież w chwilach wytchnienia, w przyjacielskiej rozmowie z kolegami szkolnymi, nadarzała mu się raz po raz, niejako mimo woli, sposobność podnoszenia umysłów do Boga, zachęcania do prawdziwego chrześcijańskiego życia. Szczególnie przypominał Ignacy z naciskiem obowiązek słuchania w niedziele i święta Mszy św., co nader utrudniali niektórzy profesorowie, naznaczając na ranne godziny w dnie świąteczne rozmaite publiczne naukowe ćwiczenia. Napomnienia te nie mijały bez wpływu: kościoły w niedziele napełniały się studentami, sale uniwersyteckie świeciły pustkami. Obelgę tę, jak ją nazywał, wziął sobie przed innymi do serca, powyżej już wspomniany i od dawna Ignacemu niechętny, profesor Penna, i zagroził mu po kilkakrotnie, aby się nadal nie ważył szerzyć między uczniami niepokojów i odrywać ich od nauk, jeżeli nie chce narazić się na jego gniew i ściągnąć na siebie najsmutniejszych następstw. Gdy groźby nie pomogły, postanowił Penna przystąpić do ich uskutecznienia. Umówiwszy się z rektorem kolegium św. Barbary, Jakubem Goveą, przesłał Ignacemu ostatnie urzędowe ostrzeżenie, zagrażając mu karą tak zwanej "sali".

 

Sromotną tę karę nakładano tylko na najgorszych niepoprawnych uczniów. Odbywała się ona w następujący sposób: na głos dzwonu zbierali się do największej sali w kolegium, zazwyczaj do refektarza, wszyscy uczniowie i profesorowie, ci ostatni z rózgami w ręku. Następnie sługa uniwersytecki wprowadzał winnego, rozebranego po pas, tenże iść musiał zwolna między dwoma szeregami profesorów i otrzymywał od każdego lekkie uderzenie. Kto raz przeszedł przez "salę", ściągał na siebie powszechną hańbę; uczniowie strzegli się wszelkich z nim stosunków, jak z zarażonym, po ulicach nawet pokazywano go sobie ze śmiechem i odrazą.

 

Nic dziwnego, że kiedy uniwersytecki sługa stanął w pokoiku Ignacego i wezwał go na "salę", w duszy dawnego rycerza zerwała się straszna burza sprzecznych uczuć i myśli. Pot wystąpił mu na czoło, na chwilę zdawało mu się, że takiego upokorzenia znieść nie potrafi; ale wnet ujarzmił siłą woli naturalne te, z nieumartwionej – jak sobie wyrzucał – miłości własnej, pochodzące uczucia. "Cóż to, ośle! gromił sam siebie, wierzgasz przeciw ościeniowi; nie miło ci upokorzeniu się poddać? otóż właśnie poddasz mu się i wyjdzie ci ono na zdrowie!". Z drugiej jednak strony obronić się nie mógł przed poważną wątpliwością, czy mając na względzie, nie naturalny wstręt, ale jedynie większą chwałę Bożą, nie ma obowiązku starać się zasłonić od hańbiącej kary. "Bezwątpienia, wszelkie cierpienie przynieść mi może tylko korzyść, ale co stanie się z tymi, którzy idąc za mymi radami, zrobili dopiero pierwsze kroki na wąskiej ścieżce wiodącej do nieba? Ileż wątłych tych roślinek uschnie i zginie z tego powodu? Czyż nie winienem raczej zważać na zbawienie tylu dusz, niż na własny duchowy pożytek? Czy to nie wstyd, czy nie będzie to przeciwnym chwale Chrystusa Pana, gdy chrześcijanin zostanie publicznie w chrześcijańskim uniwersytecie ukarany i zhańbiony, dlatego jedynie, że szedł za Chrystusem i innych do Chrystusa usiłował pociągnąć?".

 

Tak chwilę bił się Ignacy z myślami, prosząc Boga, aby go oświecił, co ma począć. Wreszcie roztropna miłość dusz krwią Zbawiciela odkupionych przeważyła szalę, zwrócił się przeto do czekającego sługi i rzekł mu, że gotów udać się za nim na "salę"; wprzód jednak rozmówić się musi z rektorem Goveą, który znajdował się jeszcze w swoim pokoju. "Co do mnie – oświadczył rektorowi ze zwykłą sobie pokorą, ale śmiało i otwarcie – niczego sobie bardziej życzyć nie mogę, jak razów i zniewag poniesionych dla Pana Jezusa i nieraz już z łaski Bożej wycierpiałem dla Niego więzienie i kajdany. O co się jedynie lękam, to o to, że obecnie, gdy ja utracę cześć, wielu innych może utracić zbawienie. Osądź więc sam, czy można narażać na takie niebezpieczeństwo tylu z pomiędzy własnych twych uczniów, nie dość jeszcze utwierdzonych w cnocie, czy godzi się karać mię jako zbrodniarza, dlatego żem odwodził od grzechów i zachęcał do pilnego spełniania prawa Bożego?".

 

Govea słuchał z początku ze zdziwieniem, następnie z rosnącym za każdym słowem wzruszeniem. Teraz dopiero, jakby mu nagle łuski spadły z oczu, zrozumiał i ocenił całe postępowanie Ignacego, oddał hołd wzniosłym pobudkom, które nim kierowały, przyznał w swym sumieniu, że prześladując tak cnotliwego człowieka, prześladował właściwie samą świętość i cnotę, którą przecież kochał i poczuwał się do obowiązku bronienia jej i rozszerzania. Należało złe naprawić, a naprawić stanowczo i bez zwłoki. Jeszcze Ignacy nie przestał mówić, gdy Govea chwyta go za rękę i prowadzi szybkim krokiem na salę przed zgromadzonych i niecierpliwiących się zbyt długim oczekiwaniem profesorów i uczniów. Ręce, uzbrojone w rózgi, podniosły się do góry, ale szybciej jeszcze opadły na dół na pierwsze, łzami przerywane, słowa Govei. "Macie przed sobą prawdziwego świętego, zawołał, bo nie zważając na własny ból i hańbę, myślał on tylko o chwale Bożej, o duszach swych bliźnich". Następnie mimo próśb i oporu Ignacego, rzucił się przed nim na kolana i błagał go o przebaczenie, wyznając ze łzami, że bardzo lekkomyślnie dał się zwieść ciskanym przeciw niemu potwarczym zarzutom. W prawdziwym triumfie zawstydzony i nie wiedząc gdzie się ukryć przed oznakami czci, które mu teraz ze wszech stron składano, opuścił Ignacy salę.

 

Nie tylko Govea, późniejszy żarliwy misjonarz w Indiach Wschodnich, zmienił zupełnie swe zdanie o Ignacym; wielu innych profesorów, a między nimi na pierwszym miejscu Ortiz i Penna weszli z nim w pełną szacunku przyjaźń i uważali go odtąd za swego przewodnika w życiu duchownym. Współuczniowie spoglądać nań zaczęli jak na świętego, w trudnych wypadkach udawali się do niego po radę, a niektórzy z nich, zasłyszawszy o nadzwyczajnych skutkach "ćwiczeń duchownych", zapragnęli je odprawić pod jego kierunkiem. Tak, wypadek, który miał zgubić Ignacego i zagrodzić mu drogę do dalszej pracy, przyczynił się właśnie do rozszerzenia koła jego działalności i do większej chwały Bożej.

 

W pierwszych latach pobytu swego w Paryżu szerzył Święty chwałę Bożą tylko między najbliższymi szkolnymi towarzyszami i to w ogóle samym tylko przykładem; w następnych do takiego doszedł panowania nad sobą, i tak potrafił sobie czas i zajęcia rozdzielić, iż nie potrzebując lękać się o uszczerbek w naukach, mniej już hamował swą apostolską gorliwość. "Innych – stawiał sam ogólną zasadę (2) – trzeba lekarstw w pierwszej chwili, po otrzymaniu ciężkiej rany, innych później; co było mi niezbędnym na początku przedsięwziętej drogi, ustąpić dziś już może miejsca innemu sposobowi postępowania"... Z naturalnego usposobienia posiadał Ignacy szczególną łatwość i zdolność w jednaniu serc i umysłów; umiał się zastosować do różnych charakterów, skłonności i przyzwyczajeń; przyciągał wesołą twarzą, ujmującym a szczerym sposobem postępowania. Przyrodzone te zalety, wprzągnięte w służbę Bożą, a łaską wzmocnione i uszlachetnione, skupiały około Świętego coraz liczniejsze grono przyjaciół, którym, skoro tylko zaufanie ich pozyskał, zaczynał mówić o Bogu, o najważniejszej sprawie na ziemi o zbawieniu duszy, i nie ustawał w swych zabiegach, dopóki ich nie doprowadził do szczerej spowiedzi i uporządkowania życia wedle zasad prawdziwie chrześcijańskich. Wielu z tych młodszych zwłaszcza przyjaciół było zarażonych protestanckim jadem; tych pouczał Ignacy, przekonywał, dopomagał im modlitwą i gorącymi słowami do walki z namiętnością, która zazwyczaj odgrywała najgłówniejszą rolę w tym przechyleniu się do herezji i następnie prowadził ich sam do Mateusza Ori, aby przed nim, bez niepotrzebnego rozgłosu, wyrzekli się swych błędów.

 

Jak wielką była gorliwość Ignacego, jaka roztropność i przemyślność w pozyskiwaniu dusz dla Boga i jak mu nic w tym względzie nie było zbyt trudnym, pokazuje się najlepiej z paru faktów z tego czasu, które nam historycy jego życia bardziej szczegółowo opisali. Jeden z jego znajomych zakochał się w jakiejś zamężnej kobiecie, mieszkającej w okolicy Paryża i utrzymywał z nią grzeszne stosunki. Ignacy, skoro tylko o tym się dowiedział, przedstawił mu ciężkość popełnianego grzechu, prosił i błagał, aby przestał Boga obrażać. Wszystkie te uwagi nie czyniły najmniejszego wrażenia na nieszczęśliwym niewolniku namiętności. Silna była choroba; silniejszego widocznie niż same, choć najbardziej przekonywujące słowa, wymagała lekarstwa. Pewnego zimowego wieczora, gdy rozpustnik szybko zdążał znowu do zbyt dobrze znanego sobie domu i przechodził obok na wpół już zamarzniętego stawu, zatrzymać się musiał nagle na grzmiące, jakby z pod stóp swych wychodzące napomnienie: "Dokąd idziesz nieszczęśliwy? Czy nie słyszysz piorunów grzmiących już nad twą głową? Spiesz nasycić twą chuć bezecną, ja tu tymczasem będę za ciebie pokutował!". Ze strachem oglądając się naokoło, by zrozumieć skąd ten głos pochodzi, ujrzał grzesznik Ignacego, zanurzonego po szyję we wodzie. Widok ten wstrząsnął nim do głębi; zrozumiał złość popełnianego przez siebie występku, ocenił miłość Świętego, który nie cofnął się przed takim umartwieniem, byle jego od wiecznego cierpienia wyratować. Łaska, poświęceniem Ignacego do duszy jego wprowadzona, w innego zmieniła go człowieka. Za chwilę wracał dawniejszy rozpustnik, a obecnie pokutujący grzesznik ze swym wybawicielem do Paryża i o to go tylko prosił, aby go odtąd chciał uważać za swego wiernego i najposłuszniejszego ucznia.

 

Innego fortelu nauczył Bóg Ignacego dla ocalenia pewnego kapłana-zakonnika, który gorszącym życiem wystawiał na pośmiewisko stan swój a pośrednio wiarę. Pewnej niedzieli klęknął Święty przed jego konfesjonałem i uczynił spowiedź z całego życia z takim żalem serdecznym, tak w niczym miłości własnej nie oszczędzając i tak gorzko opłakując swe przewinienia, że kapłan ów mimo woli niejako zwrócić musiał uwagę na smutny stan własnego sumienia i zapytać się: "A jakiż sąd winieneś wydać o sobie, kiedy człowiek świecki, nie obdarzony tak wysokim, jak ty, posłannictwem, nie obarczony tak ciężką odpowiedzialnością i który bez porównania mniej ciężkimi grzechami Boga obraził, tak surowo się sądzi?". Pod wpływem tych myśli zwrócił się teraz nawzajem skruszony już spowiednik do swego penitenta, odkrył mu stan swej duszy i również ze łzami zażądał pomocy i rady. Ignacy poradził mu odprawić "ćwiczenia duchowne", a z ich pomocą nie tylko wyprowadził biednego księdza z przepaści grzechu, ale i wprowadził na ścieżki prawdziwie świątobliwego życia.

 

Kiedy indziej znów dość ważny interes przyprowadził Ignacego do domu pewnego doktora teologii, człowieka w gruncie niezłego, ale zbyt oddającego się ziemskim zabawom i interesom. Gospodarz grał z kilku przyjaciółmi w bilard i natychmiast zaprosił przybyłego do wzięcia udziału w mającej się właśnie rozpocząć partii. Ignacy próbował się tłumaczyć, że grać nie umie, ale gdy obecni, radzi, że będą mieli z kogo się uśmiać i nażartować, naglili dalej, zgodził się z uśmiechem i stanął przy bilardzie. "Lecz o cóż grać będziemy?" zapytał. "Taki biedak, jak ja, nie może grać o pieniądze, a grać na próżno nie ma przyjemności. Chcecie, to grajmy tak: jeśli przegram, będę wam służył przez cały miesiąc i wszystko będę robił, co mi nakażecie; jeżeli wygram, to wy będziecie musieli spełniać przez miesiąc, co wam każę". Rozumie się, propozycja została jednomyślnie przyjęta i gospodarz stanął do gry z swym gościem. Z niemałym zdziwieniem wszystkich, Ignacy, który po raz pierwszy z bilardem miał do czynienia, pokonał wyćwiczonego gracza i zażądał od niego, stosownie do umowy, aby odprawił przez miesiąc "ćwiczenia duchowne". Miesiąc ten spędzony w służbie, już nie Ignacego, ale prawdziwie w służbie Bożej, zmienił do niepoznania zasady i zwyczaje dotychczasowego sługi świata.

 

Główną wszakże uwagę zwracał Ignacy nie tak na te niejako przypadkowe i okolicznościowe nawrócenia, chodziło mu raczej o pozyskanie sobie odpowiednich pomocników i towarzyszów w wielkim dziele rozszerzania Królestwa Chrystusowego, w owej wyprawie pod wodzą i sztandarem Zbawiciela, do której sam przez tyle już lat, z takim mozołem, z tylu trudnościami się przygotowywał. Po parękroć i w Hiszpanii i w Paryżu przyłączyło się doń paru zapalonych jego słowami i przykładem młodzieńców, ale po krótkim czasie odstępowali go znowu, szukając, w ogóle na próżno, na innych drogach szczęścia i kariery. Pierwszych stałych i wiernych do zgonu towarzyszów znalazł Ignacy, a raczej Bóg mu wybrał, w dwóch przyjaciołach z kolegium św. Barbary, Piotrze Lefevre, lepiej znanym i czczonym zazwyczaj pod nazwiskiem bł. Piotra Fabra, i w św. Franciszku Ksawerym.

 

Faber pochodził z bardzo ubogiej rodziny, zamieszkałej w wiosce Villaret w Sabaudii, i dziecinne i chłopięce lata spędził przy paszeniu bydła. Do nauki wziął się późno, ale opóźnienie to wynagrodził wielkimi zdolnościami i zdumiewającą pilnością. Dalszą historię swego życia i zapoznanie z Ignacym tak nam w swym Pamiętniku opowiada:

 

"W r. 1525, licząc lat dziewiętnaście, opuściłem me miejsce rodzinne i przybyłem do Paryża. W 1529 r. otrzymałem 10 stycznia stopień bakałarza, a po Wielkiejnocy licencjata, pod profesorem Janem Penna, mężem odznaczającym się głęboką nauką. Niechaj dobroć Boża na wieki błogosławioną będzie, że dała mi takiego nauczyciela i towarzyszów, których znalazłem w jego mieszkaniu. Mam tu zwłaszcza na myśli Magistra Franciszka Ksawerego, należącego dzisiaj do Towarzystwa Jezusowego. Tegoż roku Ignacy Loyola zamieszkał w kolegium św. Barbary, w tym samym z nami pokoju, zamierzając uczęszczać razem z nami na kursy filozoficzne, rozpoczynające się z dniem św. Remigiusza. Katedrę tę objąć miał Mag. Franciszek Ksawery. Zlecił mi on powtarzać lekcje filozoficzne ze świętym tym mężem, Ignacym, i w ten sposób nadarzyła mi się szczęśliwa sposobność wejścia z nim w bliższy stosunek. Mieszkaliśmy w jednym pokoju, jedli przy jednym stole, czerpali z jednej sakiewki; on był mistrzem w życiu duchownym. Wreszcie złączyliśmy się ze sobą tak ściśle, że tworzyliśmy jedno tylko serce i jedną wolę... W r. 1534, a dwudziestym ósmym życia mego, otrzymałem święcenie kapłańskie i po raz pierwszy sprawowałem ofiarę Mszy św. w dzień św. Magdaleny, mej orędowniczki i patronki wszystkich grzeszników i grzesznic".

 

Innego usposobienia, niż cichy i łagodny Faber, był równocześnie z nim przez Ignacego pozyskany, Franciszek Ksawery. Dumny ze szlachetnego rodu, z wysokich urzędów zajmowanych niegdyś przez ojca na dworze królewskim, z własnych talentów i rycerskiej urody, myślał Ksawery o tym tylko, jak się odznaczyć, jak zabłysnąć w świecie i zdobyć sobie głośne imię na polu naukowym, podobnie jak Ignacy pragnął sobie niegdyś zdobyć sławę w zawodzie wojskowym. W takim usposobieniu bogatszy w nadzieje i ambitne zamiary, niż w pieniądze, przybył Franciszek w r. 1527 do Paryża. W trzy lata później, mimo, że liczył dopiero dwudziestu czwarty rok życia, objął katedrę filozofii w kolegium "Beauvais".

 

Z dnia na dzień liczniejsze grono słuchaczy kupiło się koło młodego mistrza i roznosiło daleko jego sławę; dawniejsze marzenia oblekały się zwolna w rzeczywistość i ustępowały miejsca nowym, jeszcze bardziej uroczym, świetniejszym. Upojony tymi pierwszymi triumfami, nie zwrócił Franciszek z początku uwagi na starszego już wiekiem, powagą i pilnością odróżniającego się od innych uczniów, który bardzo regularnie uczęszczał na jego prelekcje; natomiast Ignacy poznał się wkrótce na nader bogatej, szlachetnej naturze słusznie chwalonego i cenionego profesora i zrozumiał jak wielkich dzieł byłby on w stanie się podjąć dla chwały Bożej, jeśli z takim zapałem pracował dla marnej własnej chwały. Bliższe zapoznanie się z Franciszkiem w kolegium św. Barbary utwierdziło Świętego w tym przekonaniu. Aby utorować drogę do jego serca, a tym samym do pozyskania nad nim wpływu, starał się Ignacy oddawać mu rozmaite przyjacielskie usługi: werbował i przyprowadzał mu nowych słuchaczów, wyrażał się z zupełnie zresztą zasłużonym uznaniem o jego talentach i wykładach, dopomagał mu ze szczupłych swych zasobów w materialnych kłopotach. Słowem, spełniał dobrze Świętym znaną w apostolskim i w codziennym życiu przez roztropnych ludzi spełnianą naukę, którą później zostawił na piśmie: (3) "W pozyskiwaniu dusz na większą służbę Bożą, trzymać się nam należy tej samej taktyki dla ich dobra, której trzyma się nieprzyjaciel rodu ludzkiego względem dobrej duszy dla jej szkody. A mianowicie nieprzyjaciel wchodzi drzwiami duszy, a wychodzi swoimi; wchodząc nie sprzeciwia się jej obyczajom, ale raczej je chwali; następnie dopiero, krok za krokiem stara się wyjść swymi drzwiami, pociągając duszę pod pozorem dobrego do jakiegoś nieodpowiedniego czynu, mami ją i w błąd wprowadza, a wszystko kieruje ku złemu celowi. Podobnie i my możemy wszystko ku dobremu kierując, zgadzać się z kimś odnośnie do pewnej dobrej rzeczy, a na inne złe tymczasem oko przymrużać, a gdy go już dla siebie pozyskamy, natenczas możemy śmielej postępować. Tak wchodząc jego drzwiami, wychodzimy naszymi, wiodącymi do Boga".

 

Pełne miłości postępowanie Ignacego, z niejedną trudnością i zaparciem siebie samego połączone usługi musiały mu pozyskać wdzięczność i przyjaźń Ksawerego. Wdzięcznego przyjaciela mógł już teraz Święty ostrzec przed niejednym niebezpieczeństwem, niejedno mu powiedzieć, co przed kilku miesiącami nie byłoby przyniosło żadnego skutku, lecz spowodowało niechęć i odrazę. W poufnej rozmowie zapytał Ignacy przyjaciela słowami Chrystusowymi: "Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, jeżeli na duszy swej szkodę poniesie?". Zapytał, wskazując na niebo i na ziemię, czy prawdziwie wielkie serce może się nasycić szczęściem i sławą, jakie niebo jedynie dać jest w stanie. "Chcesz coś wielkiego zdziałać, a cóż większego, jak rozszerzanie chwały Bożej, ratowanie dusz nieśmiertelnych? Chcesz być sławnym, – zdążaj do sławy, ale rzeczywistej, przed Bogiem, nie przed ludźmi, wiecznej, nie przemijającej".

 

Słowa te trafiły do serca Ksawerego. Nie bez ciężkiej walki ze sobą samym, ale z tym większym poświęceniem i gotowością do wszelkich ofiar, gdy z walki tej wyszedł zwycięzcą, oddał się zupełnie w ręce Ignacego, aby nim kierował, jako duchownym swym synem i uczniem. I miał też rzeczywiście aż zbyt wiele słusznych przyczyn do uważania Ignacego za prawdziwego ojca. O paru z nich, o uczuciach, które go względem Świętego ożywiały, donosił sam z szczególnym naciskiem w liście pisanym do brata: (4) "Abyś jasno poznał, ile winienem Panu naszemu, że mi dał poznać Magistra Ignacego, święcie ci zaręczyć mogę, że przez całe życie nigdy mu się dostatecznie nie będę w stanie odpłacić. W kłopotach moich starał mi się o pieniądze i o przyjaciół i odwiódł mię od złych towarzystw, na których, ja niedoświadczony, nie umiałem się wówczas poznać, teraz zaś, gdy nowe herezje nawiedziły Paryż, nie chciałbym z nimi nic mieć do czynienia za żadne skarby świata. Pod tym też względem, nie wiem kiedy się będę mógł wywdzięczyć Mag. Ignacemu, któremu winienem, że się w towarzystwa te nie wdałem i nie zawiązałem stosunków z ludźmi, nie zdradzającymi się niczym nagannym na zewnątrz, ale wewnątrz przesiąkłymi herezją, jak się po uczynkach ich pokazało... Nie dziw, że odkryłem Ignacemu całe serce, tak iż zna on biedy me i troski lepiej, niż ktokolwiek inny na całym świecie".

 

Widoczna zmiana, jaka zaszła w postępowaniu tak chętnie popisującego się dotąd zdolnościami i dowcipem, siłą i zręcznością profesora, mocno oburzyła kilku jego dotychczasowych przyjaciół. Największym gniewem zapłonął jeden z nich, niejaki Michał Navarro, któremu szlachetny z natury Ksawery nieraz już, choć później samemu przyszło biedę cierpieć, przyszedł z hojną pomocą pieniężną. Gniew ten, pochodzący, zdaje się, głównie z obawy utraty zasiłków pobieranych od lat już kilku, zwrócił się z całą siłą przeciw Ignacemu, a podsycany przez inne namiętności, przez rozmowy i namowy towarzyszów, poprowadził nieszczęśliwego na ścieżkę, wiodącą wprost do zbrodni. Pewnej nocy, Navarro podsunął drabinę pod okno, wiodące do izdebki, w której, jak wiedział, Ignacy w tej chwili sam jeden się znajdował, by odebrać mu życie wyostrzonym sztyletem, który niósł ze sobą. Już wstąpił na pierwsze szczeble drabiny, gdy wtem posłyszał wyraźne, groźne zapytanie: "Nędzniku, dokąd i po co idziesz?". Tajemniczy ów głos, wyraźne napomnienie Boże, taką go przejął bojaźnią, że odjął mu niemal przytomność; atoli zamiast cofnąć się, szedł dalej, ale wszedłszy do pokoiku Ignacego, rzucił się przed nim na kolana, wyznał swój zbrodniczy zamiar i począł błagać o miłosierdzie i przebaczenie. Święty postąpił sobie, jak wszyscy wierni naśladowcy Chrystusa zwykli postępować z nieprzyjaciółmi: przycisnął go do piersi i napomniał tylko, aby i z Bogiem co prędzej się pojednał. Niestety! głos Boży powstrzymał zbrodniczą rękę, wstrząsnął na chwilę sercem grzesznika, ale nie przedostał się aż do jego głębi, po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, Navarro wrócił do dawnego życia i dawnego sposobu myślenia i za lat kilka stanąć miał znowu w szeregach jawnych nieprzyjaciół Świętego.

 

Do pierwszych dwóch uczniów Ignacego, Ksawerego i Fabra, przyłączyło się w niedługim odstępie czasu kilku innych. Dwaj nadzwyczaj utalentowani młodzieńcy, Jakub Laynez i Alfons Salmeron, przybyli w r. 1533 z Alkali do Paryża zarówno w zamiarze dalszego kształcenia się, jak i dla zapoznania się z "pielgrzymem", o którym nasłuchali się w rodzinnych swych stronach tyle nadzwyczajnych rzeczy. Laynez liczył w tej chwili dwudziesty pierwszy rok życia, od czterech lat nosił tytuł doktora filozofii i teraz już zadziwiał wszystkich bystrością umysłu i wiedzą, która go miała uczynić jednym z największych uczonych i najgłębszych teologów swego wieku. Młodszy o dwa lata Salmeron oddawał się z szczególnym upodobaniem nauce języków starożytnych. Zaledwie młodzi podróżni wjechali do Paryża i przed poleconą sobie gospodą zsiedli z koni, zwrócił ich uwagę poważny jakiś człowiek, który bacznie im się przypatrywał. "To nie może być kto inny, tylko Ignacy!" zawołał wiedziony przeczuciem Laynez i zbliżył się do nieznajomego. Znajomość zawarta w ten sposób zmieniła się po kilku dniach w ścisłą przyjaźń, a wynikiem jej było, że dwaj świeżo przybyli poddali się niebawem zupełnie pod kierunek starszego doświadczonego przyjaciela.

 

Bez trudności również i bez długich walk uznali w Ignacym wybranego sobie od Boga mistrza i przewodnika młody Portugalczyk, Szymon Rodriguez z Azevedo, i były profesor filozofii w Valladolid, Mikołaj Bobadilla. Ten ostatni znajdował się w bardzo przykrym materialnym położeniu i zawdzięczał Ignacemu nie tylko pokarm dla duszy, ale często posiłek ciała. Rodriguez łączył w sobie prawdziwie anielską niewinność obyczajów z wielką gorliwością o zbawienie dusz, dla których pragnął pracować na misjach, a przede wszystkim w Palestynie. Z pragnieniem tym zwierzył się Ignacemu, a gdy i ten przedłożył mu podobne plany i zamiary, nie trudno było o wzajemne porozumienie się.

 

Porozumienie to jednak nie mogło być zupełnym; przyprowadzeni do Ignacego ręką Bożą przyjaciele nie mogli objąć w całości i zrozumieć we wszystkich szczegółach zamierzonej przezeń pod sztandarem Chrystusowym wyprawy w celu utwierdzenia i rozszerzenia Królestwa Bożego na ziemi, dopóki nie otrzymali niejako klucza do wzniosłych tych planów w "ćwiczeniach duchownych". Faber odprawił je w zimowych miesiącach, r. 1534, po powrocie z Sabaudii, gdzie spędził kilka miesięcy w rodzicielskim domu. Łaska Boża spływała pełnymi strumieniami do jego serca i napełniała je takim światłem i pociechą, że zdawało mu się chwilami, jakby już nie na ziemi, ale w niebie przebywał. Przez pierwszych sześć dni nie wziął nic do ust i dopiero na rozkaz Ignacego musiał przerwać ten post. Pomimo wyjątkowo ostrej zimy stał całymi godzinami na podwórku odosobnionego domu, do którego się schronił, a wpatrując się w niebo i o nim rozmyślając, zapominał o ziemi; pałając wewnętrznym ogniem, nie czuł zimna. W tym samym mniej więcej czasie odprawili rekolekcje Laynez, Salmeron, Rodriguez i Bobadilla i również wyszli z nich jakby innymi ludźmi, jeden mając przed sobą cel służyć pod wodzem Chrystusem, jedno pragnienie wstępować we wszystkim i zawsze jak najbliżej w Jego ślady. Ksawery odłożyć musiał, z powodu profesorskich zajęć, odprawienie rekolekcyj na letnie wakacyjne miesiące.

 

Sześciu tych ludzi, skupionych koło Ignacego, oddało już Panu swą wolność, rozum i wolę; powiedziało ze serca najwyższemu swemu Hetmanowi: (5) "Chcę i pragnę i silne mam postanowienie naśladować Cię w ponoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej wzgardy i w zupełnym ubóstwie tak rzeczywistym, jak duchownym". Niebawem jeszcze jaśniej mieli sobie określić, w jaki sposób w jeden hufiec złączeni, uroczystą przysięgą wierność Chrystusowi zaprzysiągłszy, mieli rozszerzać cześć i chwałę Bożą. W lipcu 1534 r. zalecił Ignacy współtowarzyszom błagać Boga w szczególny sposób przez podwojone modlitwy i umartwienia o łaskę oświecenia co do przyszłego rodzaju życia. Bez długich rozpraw zgodzili się wszyscy jednomyślnie, że Bóg domaga się od nich pracy nad zbawieniem dusz. Pracy tej pragnęli się poświęcić w tym samym kraju, w którym Chrystus przechodził od miasta do miasta, od wsi do wsi, wszędzie dobrze czyniąc i opowiadając Królestwo Boże. W tym celu postanowili po ukończeniu swych nauk udać się do Ziemi Świętej i tam przez całe życie pracować nad nawróceniem żydów i pogan. W razie gdyby pielgrzymka do Jerozolimy okazała się z jakich bądź przyczyn niemożliwą, uradzili udać się do Wenecji i tam czekać przez rok na usunięcie napotkanych trudności, jeśliby zaś w tym czasie trudności nie dały się przezwyciężyć, jeśliby nie mogli znaleźć miejsca na żadnym statku odpływającym do Ziemi Świętej, lub władze duchowne nie pozwoliły im w Palestynie pozostać, natenczas zebrać się mieli w Rzymie i oddać się papieżowi do rozporządzenia, aby jako Namiestnik Chrystusowy tam ich posłał i do tego ich użył, co będzie uważał za najodpowiedniejsze dla większej chwały Bożej i dla własnego ich dobra i dla zbawienia dusz. Aby się obwarować przeciw możliwym pokusom i trudnościom w spełnieniu tych postanowień i większą z wykonania ich mieć przed Bogiem zasługę, uchwalili zobowiązać się do nich odrębnym ślubem, a zarazem złożyć niezbędne do wprowadzenia ich w życie śluby czystości i ubóstwa.

 

"Siedmiu pierwszych Ojców – opowiada jeden z ich liczby, Szymon Rodriguez (6) – po należytym namyśle, złożyli pierwsze swe śluby 15 sierpnia 1534 r. w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Panny Maryi. Do aktu tego wybrali kaplicę św. Dionizego, leżącą w połowie drogi na szczyt Góry Męczenników (Montmartre). Byli tam zupełnie sami, z dala od zgiełku, nie potrzebowali się lękać, aby im kto przeszkodził. O. Faber odprawił Mszę św. Kiedy miał rozdać komunię św. swym towarzyszom, wziął Hostię w rękę i obrócił się ku nim. Z sercem w Bogu utkwionym, klęcząc na posadzce, złożyli wszyscy jeden po drugim swe śluby, wyraźnym głosem, tak że obecni bez trudności słyszeć ich mogli, a następnie przystąpili do komunii św. – O. Faber, skoro powrócił do ołtarza, złożył również swe śluby, dobitnym i wyraźnym głosem, tak aby go przytomni mogli słyszeć, a potem spożył Przenajświętszą Hostię. Pierwsi ci Ojcowie oddali się Bogu bez żadnego zastrzeżenia. Całopalną ofiarę ze siebie samych złożyli z taką radością, zrzekli się tak zupełnie własnej swej woli, pokładając całą swą nadzieję jedynie w miłosierdziu Bożym, że dziś jeszcze, gdy sobie te czasy przypominam, opanowuje mię wzruszenie, nabożeństwo we mnie się wzmaga, podziw rośnie. Niechaj Bóg na wieki będzie błogosławiony za wszystkie łaski, których nam w dniu tym udzielił; niechaj będzie wychwalony na wieki, że raczył na nas wejrzeć i nad nami się zmiłować!... Udaliśmy się później do źródła św. Dionizego, aby tam przepędzić resztę dnia. Źródło to, w którym św. Dionizy, niosąc głowę w rękach, obmył ją ze ściekającej krwi, leży u stóp góry, ale po stronie przeciwnej, niż kaplica, w której złożyliśmy śluby. Radość w duszach naszych była wielką, wyjawiała się ona na zewnątrz i nie rozmawialiśmy o niczym innym, jak tylko o służbie Bożej. Wieczorem o zachodzie słońca, wróciliśmy do siebie, chwaląc i błogosławiąc Panu".

 

"W dwóch następnych latach (1535 i 1536) – uzupełnia to opowiadanie bł. Piotr Faber – zeszliśmy się znowu w tymże samym dniu i w tejże samej kaplicy i ponowiliśmy nasze postanowienia, z wielką za każdym razem pociechą duchowną. Byli już wtedy z nami Mag. Klaudiusz le Jay, Mag. Jan Codure i Mag. Paschazjusz Broet".

 

Trzej wymienieni przez Fabra nowi uczniowie i towarzysze Ignacego, rodem Francuzi, zapisali się do tego wybranego hufca, również wskutek odprawionych "ćwiczeń duchownych". U wszystkich było serce i dusza jedna; nie było "mego" i "twego", a jeśli zachodziło jakie współzawodnictwo, to jedynie w tym chyba, kto bliżej stanie Bożego Wodza, kto sobie przygotuje lepszą broń na zamierzone walki. Jak mogli najczęściej, schodzili się wszyscy razem, aby w wspólnej modlitwie i rozmowie pokrzepić się na duchu i utwierdzić w powziętych postanowieniach. Co dzień odprawiali rozmyślanie, co tydzień przystępowali do spowiedzi i komunii św., a te pobożne ćwiczenia nie tylko nie przeszkadzały im w naukach, lecz przeciwnie nowego wciąż dodawały bodźca do pilnej wytrwałej pracy: wiedzieli, że wielkiemu Panu służą, pamiętali, że wszystko co czynią, czynić winni – jak im Ignacy wciąż słowem i przykładem powtarzał – na większą chwałę Bożą.

 

Tak z dniem każdym zbliżała się chwila, w której wielkie, w manreskiej grocie pod wyraźnym natchnieniem Bożym powzięte zamiary oblec się miały w rzeczywistość. Aby lepiej łasce Bożej odpowiedzieć i lepiej się do wskazanego sobie przez Opatrzność zadania przygotować, obawiając się, aby długie lata nauki nie ostudziły w jego sercu dawnego zapału, zapragnął Ignacy powrócić teraz choć w części i na krótki czas do manreskiego sposobu życia. Na "Górze Męczenników" odnalazł odosobnioną, ponurą jaskinię i tam długie godziny spędzał na modlitwie i ostrej pokucie. Zapałowi duszy, pragnącej cierpieć dla Chrystusa, nie odpowiedziały jednak siły ciała i tak już nadwątlone dawnymi umartwieniami i ciągłą wytężoną pracą. Bóle żołądka, które trapiły go już od wielu lat, wzmogły się teraz nadzwyczajnie, a do nich przyłączyło się ogólne osłabienie, nie dozwalające na serio poświęcać się naukom. Lekarze próbowali różnych środków zaradczych, wreszcie oświadczyli, że tylko powietrze rodzinnego kraju może przynieść zastarzałej chorobie gruntowną pomoc. Jednocześnie inna jeszcze, w myśli Ignacego ważniejsza przyczyna domagała się podróży jego do Hiszpanii. Ksawery, Laynez i Salmeron musieli uregulować pewne domowe interesy i rozporządzić stosownie do złożonego ślubu ubóstwa przypadającym sobie majątkiem; ale przeprowadzając osobiście te sprawy, łatwo narażeni być mogli na różne trudności i niechęci ze strony rodziny. Dlatego domagali się od Ignacego, aby on w ich imieniu z większą wolnością i nie potrzebując się oglądać na żadne względy, prócz jednej tylko chwały Bożej, pozałatwiał te sprawy, przy czym, niejako mimochodem, mógłby także spełnić polecenie lekarzy i odzyskać zdrowie. "Usłuchał wreszcie Pielgrzym – opowiada później sam Ignacy (7) – rad towarzyszów i postanowił wybrać się w drogę".

 

Przedtem jednak załatwić jeszcze chciał pewną sprawę, która bardzo mu na sercu leżała, bo jasno i widocznie o nic innego w niej nie chodziło, jak tylko o większą chwałę Bożą. Wyróżniające się od innych pobożnością i skupieniem życie towarzyszów Ignacego dało powód do najrozmaitszych plotek a nawet oszczerstw; odezwały się głosy, że w Paryżu tworzy się jakaś nowa sekta, łącząca w sobie niedorzeczności dawnych mistyków z błędami nowych kacerzy; o "ćwiczeniach duchownych", nie mając o nich, i właśnie dlatego, że nie miano o nich najmniejszego pojęcia, opowiadano niestworzone baśnie. Kilku gorętszych, czy nieroztropniejszych przeciwników ułożyło z tych baśni formalny akt oskarżenia i wniosło go przed trybunał inkwizytora Walentego Lieven. Święty rozumiejąc, jak to oskarżenie szkodzić mu może w przyszłych pracach podjętych na chwałę Bożą, udał się sam do inkwizytora z gorącą prośbą, aby zbadał dokładnie wszystkie podniesione zarzuty i wydał sprawiedliwy wyrok. Lieven przychylił się do tego wezwania; przeprowadził śledztwo, a następnie ogłosił urzędowy dekret, który raz na zawsze powinien był zamknąć usta wszystkim oszczercom Ignacego, gdyby zła wola, gdyby zbyt głęboko zakorzeniona nienawiść cnoty była w stanie jakimi bądź względami się hamować.

 

–––––––––––

 

 

Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 124-158.

 

Przypisy:

(1) 3 marca 1528, Cartas, I. 2.

 

(2) Cartas, t. I, l. c. – Do brata Marcina Garcia de Onaz, w czerwcu 1532.

 

(3) Cartas, t. I. Dok. 6. Instrukcja dla nuncjuszów w Irlandii z 1541 r.

 

(4) Cartas, t. I. Dok. 7. List datowany 25 marca 1535.

 

(5) Ćwiczenia duchowne, drugi tydzień.

 

(6) Memoriał O. Szym. Rodrigueza, spisany dla generała Towarzystwa Jezusowego, O. Ewerarda Merkuriana, 25 lipca 1557.

 

(7) Acta quaedam, str. 112.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMX, Kraków 2010

Powrót do spisu treści książki ks. Jana Badeniego TJ  pt.
Życie św. Ignacego Loyoli

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: