ŻYCIE

 

ŚW. IGNACEGO LOYOLI

 

ZAŁOŻYCIELA ZAKONU TOWARZYSTWA JEZUSOWEGO

 

KS. JAN BADENI SI

 

––––––––

 

XI.

 

Heroiczne cnoty

 

Wewnętrzne dzieje serca miłującego i służącego Bogu, przedstawiają prześliczny, ale bardzo trudny do odmalowania obraz; każda barwa tu za słaba, w przybliżeniu zaledwie oddać może i słabe tylko dać wyobrażenie o owym cudownym życiu łaski Bożej, z dniem każdym w duszy rozwijającej się, wydającej coraz piękniejsze kwiaty, rodzącej coraz wspanialsze owoce. Trudność tę poznawali już pierwsi życiopisarze Świętego, chociaż obcując z nim codziennie, mogli zajrzeć do tajemnic jego serca, odczytać w nim niejako wszystkie myśli, pragnienia; szczęściem, przed trudnością się nie cofnęli, tak, że idąc ich śladem, możemy i my odtworzyć sobie choć w paru najgłówniejszych rysach obraz wewnętrznego życia Ignacego.

 

Źródłem cnót i czynów Świętego, myślą przewodnią jego życia, owym słupem ognistym, za którym szedł na puszczy tej ziemi, pewien, że nie błądzi, to owo z należytego zrozumienia, czym jest Bóg a czym człowiek, zaczerpnięte hasło, które jak zwrotka w pieśni, powtarzało się we wszystkich rozmowach, było osią życia całego: "Wszystko na większą służbę i chwałę Bożą". "Nie tylko ludzie, ale i aniołowie – pisał Święty do braci uczących się w Koimbrze, streszczając własne swe uczucia i zasady (1) – nic większego uczynić nie mogą, jak chwałę nieść Stwórcy swemu i prowadzić doń stworzenia Jego... Bo ileż to mamy powodów, obowiązujących nas do szukania Bożej chwały i służby! Czyż nie zły to żołnierz, kto nie gotów podjąć się ochotnie wszystkiego, co przynieść może chwałę jego Królowi?". – "Szczerze mówię – zwierza się przed bratem (2) – o tyle mogę kogo kochać w tym życiu, o ile to pomaga do służby i chwały Pana naszego". I znowu kiedy indziej napomina: "O tyle może być dla nas coś dobrego w tym życiu, o ile dopomaga nam do osiągnięcia przyszłego życia; o tyle złego, o ile od niego nas odprowadza. Tak dusza oświecona wysoko buduje swe gniazdo, niczego innego nie pragnąc, prócz Chrystusa i to ukrzyżowanego" (3).

 

Stosownie do tego hasła, nakreślił Święty plan postępowania ze sobą samym i plan stosunków z bliźnimi i z Bogiem. Budując wspaniały, sięgający w niebo gmach doskonałości, założył przede wszystkim głęboki fundament dwóch cnót: umartwienia i pokory, których zadaniem, jak uczą zgodnie mistrzowie duchownego życia, gotować grunt pod inne, wyższe, utrzymując ciało i duszę w należytych karbach. W pierwszych latach po swym nawróceniu kładł wielką wagę na umartwienie ciała, dręczył je postami, biczowaniem, włosiennicami; później, wśród rosnących prac i utrudniających je chorób, zrozumiał, że musi mieć nieco większe względy dla swego "niewolnika", jak zwykł był ciało swe nazywać, aby ciężar pracy wytrzymać mogło; zawsze wszakże postępował z nim, w ścisłym słowa znaczeniu, jak z niewolnikiem, nigdy nie zaprzestał licznych dobrowolnych pokut, do końca życia dozwalał ciału tego tylko i w takiej mierze, w jakiej większa cześć i chwała Boża tego się domagała.

 

Roztropność hamowała i ograniczała zadawane dobrowolnie cierpienia; tym bardziej cieszył się Ignacy, gdy sam Bóg go nimi nawiedzał; gdyż nie mając już wtedy wątpliwości, czy nie idzie raczej za własną, niż za Bożą wolą, mógł wiernie i jak najbliżej wstępować w ślady Wodza cierpiącego, Wodza upokorzonego. W liście do jednej z wielkich dobrodziejek zakonu, tak tłumaczy wagę, korzyści, myśl Bożą w zsyłanych na nas cierpieniach:

 

"Dowiedziałem się, że Bóg Pan nasz, nawiedził Cię chorobami ciała i cierpieniami duszy; dlatego nie mogąc inaczej, przynajmniej listem chcę Cię odwiedzić i przypomnieć Ci, że Opatrzność naszego najukochańszego Ojca i najmędrszego Lekarza zwykła tak sobie postępować z tymi, których bardzo miłuje, i że im prędzej, po tym doczesnym życiu, pragnie ich dopuścić do współuczestnictwa w wiecznym swym szczęściu, tym bardziej ich przez tego rodzaju cierpienia oczyszcza na tym świecie. Nie chce Bóg, abyśmy tu już znaleźć mieli zupełne zadowolenie i do świata się przywiązali; dlatego zwykł dodawać bodźca swym wybranym, nie tylko wzbudzając w nich pragnienie nieba, ale i zsyłając cierpienia. Wielce one zwiększają chwałę nam zgotowaną, jeśli je przyjmujemy z cierpliwością i dziękczynieniem, jak przyjmować należy dary ojcowskiej miłości, od której pochodzą równie boleści, jak radości, i jeżeli jest na tym świecie jaka droga, którą idąc, uniknąć by można cierpień i utrapień serca, to ta jedna tylko: staranie się o zupełne pogodzenie swej woli z wolą Bożą"... (4).

 

Godząc najściślej wolę swoją z Bożą, przyjmował Święty każde cierpienie, jako dar Boży, każde prześladowanie swego zakonu, jako szczególną, wyświadczoną mu przez Boga łaskę. "W czasie tej wiosny – donosił przyjacielowi (5) – raczył mię Bóg, Pan nasz nawiedzić różnymi chorobami; niechaj Bóg posługuje się i chorobą i zdrowiem, życiem i śmiercią nas wszystkich, bo jak jedno, tak drugie z równą miłością na nas zsyła, a od nas tylko zależy, abyśmy tych darów dobrze użyć chcieli". Po otrzymaniu smutnych wieści o groźnym prześladowaniu, wybuchłym przeciw zakonowi w Saragossie, znowu słowa podzięki cisną mu się pod pióro: "Wszystko razem wziąwszy, mieliśmy tu niemałą sposobność oddania chwały Bogu Panu naszemu i podziękowania Mu, że nas nawiedzić raczył" (6). "Listy Wasze nastręczyły nam niemałą sposobność do wychwalania Boga Pana naszego, iż uznał nas za godnych skosztowania cierpienia i krzyża Swego, a zarazem użyczył nam odwagi i cierpliwości do noszenia go" (7). "Wtedy dopiero – mawiał czasami z uśmiechem do towarzyszów – zacząłbym się bać o nasz zakon, gdyby mu zabrakło prześladowań i cierpień; byłby to znak, żeśmy zleniwieli w służbie Pańskiej i że jak szatan, tak świat nawet uwagi na nas nie zwracają". Stała też to, do dziś wiernie przechowana tradycja między duchownymi synami Ignacego, że on to wyprosił im od Boga, aby nigdy nie zgnuśnieli zbyt długo trwającym, żadną chmurą nie zaćmionym powodzeniem, że zawsze, jeśli nie w tym, to w innym kraju lub mieście wystawieni będą na prześladowanie. Istotnie, historia półczwarta wieku potwierdza w całej pełni tę pobożną, duchowi i naukom Świętego tak bardzo odpowiadającą tradycję.

 

Umartwienie, sięgające do najskrytszych zakątków serca i duszy, brało pod swą władzę wszystkie czyny, uczucia, pragnienia, myśli. Ignacy był z natury nadzwyczaj żywym; wrażliwy jego umysł łatwo za dawnych żołnierskich czasów zapalał się i unosił. Później cnota tak wszechwładnie zapanowała nad jego temperamentem, że przyjaciele, nawet doktorzy uważali go raczej za flegmatyka i temu się tylko dziwili, jak złączyć umie spokój rozlany w postaci i ruchach z energią objawiającą się w czynach. Największa, najsłuszniejsza zdawałoby się boleść, ale przeszkadzająca do pracy na większą chwałę Bożą, ustępować musiała, gdy rozum powiedział: "Bóg tak chce!". Razu pewnego zastanawiał się Ignacy nad pytaniem, czy i jakie nieszczęście mogłoby mu odebrać spokój, polegający na silnym przekonaniu, że pragnie i czyni co może, aby być dobrym dzieckiem Bożym, a Bóg się nim, jak dzieckiem swym opiekuje. "A gdyby – zapytał sam siebie – zakon założony z tylu trudami, który tyle już na chwałę Bożą zdziałał, nagle rozwiązany został, wniwecz by się obrócił, czy potrafiłbym wtedy zachować pokój serca?". – I po chwili namysłu, tak sam na pytanie to odpowiedział: "Jeśli tylko rozwiązanie to nastąpiłoby nie z mojej winy, natenczas, zdaje mi się, że zwróciwszy myśl do Boga, wróciłbym po kwadransie modlitwy do zupełnego spokoju: Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, niech zawsze i wszędzie imię Jego będzie błogosławione!".

 

Tak doskonałe i heroiczne panowanie nad sobą i trzymanie na wodzy przez ciągłe umartwienie wszystkich żądz, uczuć, pragnień, byłoby niemożliwe, gdyby nie towarzyszyła mu na każdym kroku, w miłą oczom Bożym jedność się łącząc, równie doskonała pokora. "Nic nie zbudujecie trwałego i dobrego – zwykł był napominać zakonnych towarzyszów, wysyłając ich do pracy w winnicy Pańskiej – jeżeli budować nie będziecie na fundamencie pokory!". Jako ogólną, długim doświadczeniem stwierdzoną zasadę, stawiał: "Tam się nam lepiej zazwyczaj powodzi, dokąd zaszedłszy drogą pokory, rozpoczynamy pracę bez wielkiego hałasu i stopniowo ją rozwijamy" (8). Rozwijając praktycznie tę zasadę, polecał ją z takim naciskiem równie św. Franciszkowi Ksaweremu i Rodriguezowi, gdy wysyłał ich do Indyj i do Portugalii, jak Salmeronowi i Broetowi przed irlandzką wyprawą, Laynezowi udającemu się na Sobór Trydencki, jak w ogóle wszystkim towarzyszom w Niemczech, we Włoszech, w Czechach, w Hiszpanii, aby rozpoczynali swe prace od uczenia dzieci katechizmu i obsługiwania chorych po szpitalach, aby nie wstydzili się sami chodzić od domu do domu i prosić o kawałek chleba dla siebie i dla biednych, którzy sami żebrać się wstydzą lub nie mogą. Polecał upokarzające te zajęcia i słowem i pismem, a bardziej własnym przykładem, nie usuwając się, mimo tak licznych i ważnych zajęć, od najniższych usług w domowej kuchni i po szpitalach i od wykładania dzieciom katechizmu po kościołach i ulicach.

 

Jasne poznanie własnej nicości i ciągłe dobrowolne upokorzenia wyrobiły w Ignacym głęboką pokorę, jaką w takim stopniu Bóg obdarzył chyba niewiele dusz szczególnie wybranych. Przez przeciąg wielu lat przed śmiercią nie doświadczał nigdy nawet najmniejszej pokusy próżnej chwały i sam zwierzył się zaufanemu przyjacielowi, że jest to grzech, którego z łaski Bożej najmniej się lęka.

 

"Przypominam sobie, opowiada Ribadeneira, słowa, które dnia pewnego do mnie wyrzekł: Prosić będę Pana naszego, aby ciało moje po śmierci rzucono na stos gnoju i aby tam stało się pastwą ptaków i psów; sam jestem gnojem, jakaż więc słuszniejsza kara spotkać by mię mogła za tyle mych grzechów?... Uważałem też częstokroć, gdy trafiło się w rozmowie wspomnieć o korzyściach i pożytkach przez zakon nasz przynoszonych, albo o czymś podobnym, co się chwały jego tyczyło, jak łzami się zalewał i jak się wstydził. Laynez, słysząc od jednego z naszych, jakoby Ignacemu dał Bóg na stróża Archanioła (9), gdy go zapytał po przyjacielsku, czy to prawda, żadnej od niego nie otrzymał odpowiedzi; Ignacy tylko zarumienił się i na twarzy zmienił i tak się zawstydził i przeląkł, jak – wedle wyrażenia się Layneza – przelękłaby się uczciwa panna, znalazłszy się niespodzianie wobec nieznajomego mężczyzny. Często się też trafiało, iż pytany o rzeczy, które z chwałą jego były złączone, nie inaczej odpowiadał, tylko rumieniąc się i milcząc".

 

"Słyszałem go – ciągnie dalej kochający uczeń i powiernik Świętego – jak mówił, że pobudkę do cnoty brał ze wszystkich domowników, a tylko samemu sobie się nie podobał... Gdzie sprawa nie była jasna i oczywista, łatwo na zdaniu drugich przestawał. Życzył sobie tego, aby u wszystkich był w pośmiewisku i gdyby uczynić to mógł, czego pragnął, chętnie by nago, błotem tylko i plugastwami okryty, po ulicach chodził, aby go wszyscy uważali za szaleńca i głupiego. Ale pragnienia te hamowała miłość i wzgląd na dobro bliźnich, którym, aby mógł pożyteczniej służyć, oko mieć musiał na zachowanie własnej powagi. O rzeczach, odnoszących się do siebie samego, bardzo rzadko mówił i tylko wtedy, gdy ważna jaka przyczyna to nakazywała, na przykład dla uspokojenia i pociechy tych, którzy radzili się go w dolegliwościach swoich, lub dla dodania ducha braciom i zachęcenia ich do ponoszenia wszelkiego rodzaju trudności, i to rzadko, i w pierwszych latach istnienia zakonu, poczym w dziwnym milczeniu w sobie się pogrążał, z większą siłą w ten sposób nauczając" (10).

 

Wewnętrzna pokora, przenikająca życie całe, ujawniała się na zewnątrz, ciągnącą mimo woli do Boga skromnością w ruchach, ułożeniu, w całej postawie. Św. Paweł napominał i zachęcał pierwszych chrześcijan: Skromność wasza niech będzie wiadoma wszystkim ludziom: Pan blisko jest (11); Ignacy powtarzał uczniom swoim to napomnienie i słowami i o wiele wymowniej własnym przykładem. Pamięć na "bliskość", na ciągłą obecność Bożą, nakazywała mu zawsze i wszędzie zachowywać się tak, jak zachowuje się sługa w obecności swego pana; rozumna gorliwość o zbawienie dusz ludzkich uczyła go, że skromność chrześcijańska skuteczniej nieraz do serc przemawia, niż najpiękniejsze kazanie. Powodując się tym przeświadczeniem, ułożył Święty dla zakonu swego szereg osobnych reguł "O skromności", w których, słusznie powiedzieć można, zdjął najdokładniejszą kopię z własnego swego sposobu postępowania. Drobne to zdawałoby się przepisy, określające, jak trzymać ręce, głowę, gdzie oczy w czasie rozmowy kierować, jak zwyczajnie spuszczone je trzymać, jak mówić i chodzić; – drobne przepisy, ale kto choć pierwsze kroki w życiu duchownym uczynił, ten wie dobrze, ile zależy od wiernego trzymania się tego, jak pięknie go nazwano, "kodeksu dobrego, chrześcijańskiego wychowania", od ilu pokus i upadków on chroni, ilu niebezpieczeństwom drogę zamyka! Toteż nie ma podobno w ostatnich trzech wiekach wybitniejszego mistrza życia duchownego, któryby nie przyswoił sobie w całości, lub przynajmniej w zasadniczych rysach "Reguł skromności", ułożonych przez Ignacego i nie polecał ścisłego ich zachowania wszystkim, którzy pragną postępować drogą doskonałości.

 

Nieraz światowi ludzie, po niedługiej rozmowie z Ignacym, ukryć nie mogli, jak potężny wpływ na nich wywarła jego skromność, widoczny znak głębokiej pokory, wyciśnięta na obliczu, na każdym poruszeniu. Prawda, że i każda rozmowa, którą prowadził, jeden tylko miała cel: chwałę Bożą i korzyść dusz. Jednemu z Ojców, który skarżył mu się, że raz po raz odwiedzają go różni goście, zabierając mu czas i spokój umysłu rozmowami swymi, dał następujące, praktyczne wskazówki: "Tych, którzy przychodzą do ciebie, żądając pomocy i pociechy duchownej, przyjmuj z wielką miłością; ale poprzednio, gdy idziesz do nich do furty klasztornej, wzbudź zawsze akt strzelisty, prosząc Boga, aby ci dozwolił pomóc tej duszy. Następnie wszystkie myśli i słowa twoje niech zdążają wyłącznie do duchownego dobra tego, kto cię odwiedza, a w ten sposób nie tylko sam szkody na duszy nie poniesiesz, ale przeciwnie niemało skorzystasz. A choćbyś nawet czuł się mniej z Bogiem złączonym, nie tak spokojnym jak poprzednio, nie obawiaj się, nie trwóż się: rozproszenie, któreś ściągnął na siebie, pracując dla chwały Bożej, nie może zaszkodzić ci. Tych zaś, którzy przychodziliby i opowiadali ci nowinki i niepotrzebne plotki, staraj się skierować na rozmowę o śmierci, o szkaradzie grzechu, o obrazie Bożej, o sądzie, rachunku sumienia, spowiedzi itd.; i ilekroć powrócą wracaj i ty do tego tematu. Kto zechce dla duszy pożytek odnieść, powróci do ciebie; kto nie zechce, w pokoju cię zostawi, więcej nie wróci i nudzić cię nie będzie".

 

Poważne, pełne prostoty, ale i świętego zapału słowa Ignacego, szły prosto do serca, kruszyły je i przetwarzały. "Wiele można by, zaręcza Ribadeneira, przytoczyć przykładów na okazanie, jaką moc dawał Bóg jego słowom". Jeden z tych przykładów powtórzymy, trzymając się toku opowiadania, najlepiej obznajomionego z życiem Ignacego, długoletniego jego powiernika:

 

"Kiedy w Rzymie niecni oszczercy rzucili tyle haniebnych potwarzy na Świętego i jego towarzyszów, uwierzył tym baśniom między innymi Jan Dominik de Cuppis, kardynał i dziekan świętego kolegium i przestrzegł przyjaciela swego i krewnego, Kwiryna Garzonio, aby się pod żadnym warunkiem z Ignacym nie wdawał, bo to człowiek zły, niebezpieczny, który ściągnąć nań może największe nieszczęścia. Kwiryn, wielki dobroczyńca i zwolennik zakonu i Ignacego, próbował wziąć go w obronę, zaręczał, że dokładnie i długo przypatrywał się jego sposobowi życia i odniósł tylko największe zbudowanie.

 

«Mocno się mylisz, odparł kardynał, i nie dziwię się temu; nie mogłeś naturalnie słyszeć tego wszystkiego o tych ludziach, co mnie donoszą; stroją się oni w pozory pobożności, ale w gruncie i czynami swymi z prawdą wojują. Łatwo uciec przed wilkiem, gdy jako wilk się przedstawia; ale kiedy wilk przybierze owczą skórę, wtedy trudno go poznać, trudno przed nim umknąć».

 

Zmieszany i zatrwożony tymi słowami wierny przyjaciel przyszedł do Ignacego i wszystko z kolei opowiedziawszy, zapytał, co dalej robić? Święty, słuchając tego opowiadania, nie stracił ani na chwilę zwykłej pogody i spokoju: «Bądź spokojny, rzekł, kardynał błędną swą opinię, powziętą w najlepszej myśli, płynącą z nieświadomości właściwego stanu rzeczy, porzuci natychmiast, skoro o prawdzie się dowie i niechęć swą dla nas zamieni w stałą przyjaźń. Nie on sam tak sądzi i nie jego w tym wina, ale tych, którzy powodowani albo nieprzyjaźnią, albo też może nieroztropną gorliwością o chwałę Bożą, rozsiewają tego rodzaju pogłoski... Pomodlimy się: w milczeniu i w nadziei w pomoc Bożą będzie nasza siła; my milczeć będziemy, a Bóg już sam za nas przemówi».

 

Tymczasem kardynał występował raz po raz wobec Kwiryna przeciw Ignacemu, powtarzając z coraz większą siłą uczynione poprzednio zarzuty. Kwiryn widząc, że sam nie zdoła oczernionego obronić, poprosił kardynała, aby dla gruntownego zbadania całej sprawy, rozmówił się kiedy wprost z Ignacym, bo – jak słusznie przedstawiał – nie godzi się człowiekowi rozumnemu potępiać kogoś, nie wysłuchawszy go wprzód i nie wiedząc, czy i jakie może przywieść dowody na swoją obronę. «Posłucham go chętnie, odparł kardynał, byle do mnie przyszedł i tak z nim postąpię, jak na to zasługuje». Istotnie w oznaczony dzień przyszedł Ignacy do kardynała i rozmawiał z nim sam na sam mniej więcej dwie godziny. A taka była moc w słowach Ignacego, taka siła i jasność, że kardynał zupełnie przekonany, do nóg mu upadł, o przebaczenie prosił, następnie z wielką łaskawością i dobrocią do drzwi odprowadził i stawszy się odtąd najwierniejszym przyjacielem zakonu, przysyłał regularnie co tydzień pewną wyznaczoną jałmużnę z chleba i wina".

 

Święty mówił zawsze krótko, treściwie, z wielkim spokojem, nie mieszając nigdy kilku przedmiotów naraz, ale dopiero po zupełnym wyczerpaniu jednego przechodził do następnego. Dla serc dręczonych niepokojem słowo jego było prawdziwą oliwą, gojącą rany i ból kojącą. "Znam kogoś, opowiada znowu Ribadeneira, żyjącego jeszcze w zakonie naszym, który przyszedł do Ignacego tak zatrwożony, strapiony, zbolały, że w żaden sposób uspokoić się nie mógł, zaledwie duszę swą przed Świętym otworzył, na jedno jego słowo wielka burza uspokoiła się i po dziś dzień jest wolny od tych cierpień i pokus. Znam i drugiego, również żyjącego jeszcze, którego ogarnęła taka straszna i dziwna bojaźń, że i własnego cienia swego się lękał. Kilku słowami uwolnił go Ignacy raz na zawsze od tej bojaźni i dawny spokój w sercu przywrócił".

 

Dokładny wizerunek miłości bliźniego, ożywiającej serce sługi Bożego, musiałby z natury rzeczy obejmować całe jego życie, od pierwszej chwili, gdy w Loyoli, gdy dokładniej w Manrezie zrozumiał nieskończoną cenę duszy Krwią Chrystusową odkupionej. Kochał bliźniego całym gorejącym swym sercem i niczego nie żałował, aby każdemu otworzyć drogę wiodącą do wiecznego szczęścia, aby wszystkim dać poznać skarby miłości Bożej, która jemu samemu ziemię już w niebo przemieniła. Ta miłość Boża, szczyt wspaniałego gmachu doskonałości, najpiękniejsza perła w bogatej koronie, była najsilniejszym bodźcem do wszystkiego co piękne, wzniosłe i Bogu miłe, była osłodą we wszystkich cierpieniach, zadatkiem i zapewnieniem wiecznej nagrody. Ignacy mógł być dla siebie tak twardym, tak pokornym, tak mało wymagającym, mógł mieć dla wszystkich ludzi tak szeroko otwarte serce, tak współczuć z ich potrzebami i tak niezmiernie wiele dla dusz ich czynić, bo najściślej był złączony ze źródłem wszelkiego dobra i wszelkiej cnoty, Bogiem swym i Stwórcą, z Ukrzyżowanym dla dusz ludzkich, niebieskim swym Wodzem.

 

Kto kogo gorąco miłuje, ten pragnie jak najczęściej i jak najdłużej z nim przebywać; istotnie rozmowa z Bogiem w modlitwie była dla Ignacego osłodą życia, najsilniejszym wzmocnieniem w pracach, największą i najskuteczniejszą pociechą w przeciwnościach. Co godzinę odrywał się na chwilę od najważniejszych nawet zajęć, aby przypatrzyć się swemu sumieniu, zażądać od niego surowego rachunku i przeprosić Boga za możliwe uchybienia. W pokorze swej, rozpamiętywując zwłaszcza winy swej młodości, zalewał się gorzkimi łzami i prosił Boga, aby mu za karę ujął nieco z hojnych duchownych pociech, aby lepiej mógł się przekonać o swej nicości i złości. "Lecz Pan, jak sam o tym mówił, tak się ze mną łaskawie i miłosiernie obchodzi, że im niegodniejszym czuję się Jego łask, tym obficiej wylewa na mnie skarby niebieskich swych słodyczy". Kiedy mu czasem wspomniano o nadzwyczajnych łaskach, jakich doświadczał na modlitwie, o szczególnym, użyczonym mu darze rozmawiania z Bogiem, spuszczał oczy i odpowiadał zawstydzony: "To dla wielkiej mej słabości użyczył mi Pan tego daru, bo widział, że do niczego już teraz nie jestem zdolny i że jeżeli i modlić bym się należycie nie mógł, zawadzałbym tylko w zakonie".

 

Jaki to był dar i jak blisko pozwalał Bóg słudze swemu do siebie się zbliżać, to pokazywało się najwidoczniej, gdy odprawiał Mszę św. Twarz jego jaśniała wtedy niebieskim jakimś ogniem, serce jakby wyrywało się do Boga, którego w rękach swych trzymał, łzy do oczu się cisnące, choć całą siłą woli zatrzymywane, zdradzały gorące uczucia duszy. Czasami uczucia te tak silnie się odzywały, że przyprawiały Świętego o niemoc, o chwilowe omdlenie. Z podobną, o ile przynajmniej na zewnątrz się objawiała, gorącością ducha odmawiał pacierze kapłańskie. Często obfitość łez tłumiła słowa i zmuszała do przerywania psalmów, niejednokrotnie przeszedł dłuższy czas zanim Ignacy, zdoławszy otrząść się z tego nadmiaru niebieskich pociech, zdołał jeden psalm ukończyć. Łzy hojnie wylewane osłabiły wreszcie wzrok do tego stopnia, że trudno mu było czytać i że nawet wskutek tego otrzymał pozwolenie od Ojca Świętego, by brewiarz mógł zastępować innymi modlitwami.

 

Nie tylko przy Mszy św., przy dłuższych rozmyślaniach, przy kapłańskich pacierzach gorzał w sercu Ignacego wewnętrzny żar miłości, podnoszący duszę, ale osłabiający ciało, w każdej choć najkrótszej modlitwie, serce jego stawało natychmiast w obecności Stwórcy, zapominając o wszystkim, co ziemskie. Gdy przed jedzeniem stół błogosławił, gdy po jedzeniu dziękował za otrzymane z Opatrzności Bożej dary, gdy pracę jakąś krótkim aktem strzelistym rozpoczynał, lub kończył, tak od razu myśl jego i uczucie do Boga się wznosiły, jak gdyby na Niego twarzą w twarz patrzył. Bracia zakonni słyszeli nieraz, jak przechodząc z jednego miejsca do drugiego, szeptał z rozpromienionym wzrokiem: "Czegóż o Panie! oprócz Ciebie pragnę, albo pragnąć mogę?". Kiedy indziej, kiedy widzieli na jego twarzy wyrytą szczególną radość i jakby jakąś jasność z niej płynącą, mówili do siebie: "Ojciec nasz z modlitwy wraca; nie może powstrzymać przepełniającego duszę wesela, że na rozmowę z Bogiem iść może!".

 

Jak wielu innych towarzyszów, tak szczególnie Laynez starał się, jak mógł najczęściej, przypatrywać się modlącemu Świętemu, bo sam ten widok zapalał w nim pobożne uczucia i do nabożeństwa pobudzał. Oto nakreślony przezeń obraz mistrza, zatopionego w modlitwie:

 

"Często modlił się na tarasie, gdzie bez przeszkody mógł się w niebo wpatrywać. Najprzód stał przez chwilę bez ruchu z oczami utkwionymi w firmament niebieski; potem klękał i Bogu cześć oddawał, następnie, z powodu nadwątlonych sił, siadał z głową odkrytą na niskiej ławeczce i natychmiast strumienie łez płynęły mu cicho z oczu, spokojnie, bez łkania, bez poruszenia ciała. Żaden z jakiejkolwiek przyczyny pochodzący hałas, żadne pod oczy podsuwające się roztargnienie, jeśli bez winy jego się nadarzyło, nie przeszkadzało mu ani na chwilę w modlitwie; najcichszy szept, jeśli mógł mu przedtem zapobiec, odrywał myśl od Boga. Tak nie zewnętrzne roztargnienie, ale wewnętrzna wina psuła modlitwę".

 

Przeciw roztargnieniom walczył z heroizmem, przypominającym bohaterskie walki dawnych pustelników. Razu pewnego, kiedy się modlił w swoim pokoiku, przyszedł zakonny braciszek i kilkakrotnie do drzwi zapukał. Święty sądząc, że chodzi może o jakąś nagłą i wielkiej wagi sprawę, przerwał modlitwę, otworzył drzwi i zapytał braciszka, czego chce o tak niezwyczajnej porze. "Oto Ojcze, odparł tenże, listy, które przyniesiono do Ciebie ze stron Twych rodzinnych, od krewnych Twoich". Ignacy odebrał listy i słowa nie mówiąc rzucił je, nieotwarte, nieprzeczytane, w płonący właśnie na kominku ogień. "Nie chciałem i nie mogłem dozwolić – tak później postępek ten swój tłumaczył – aby ziemskie myśli i uczucia wtargnęły do duszy i przeszkadzały jej w najważniejszej tej sprawie, w obcowaniu z Bogiem. Od tylu lat porzuciłem krewnych dla Boga; gdybym teraz był listy od nich odczytał, powróciłbym do nich myślą, serce zaniepokoiłoby się ich troskami i smutkami i mniej byłoby sposobne do szukania wyłącznie i z natężeniem wszelkich sił chwały Bożej. Kto raz poszedł za Chrystusem, temu wstecz nie wolno oglądać się, kto z najwyższym Królem rozmawia, temu nie wolno w tym czasie ucha nadstawiać na to, co mu szeptają jego słudzy".

 

Z ustaw spisanych przez Świętego, z jego listów i napomnień widać, jak niezmierną wagę przykładał do szczerej, gorącej modlitwy. Z drugiej wszakże strony przypominał z naciskiem, że i modlitwa, choć jej cena i korzyść dla duszy jest tak wielką, nie jest bynajmniej ostatecznym celem życia, ale tylko jednym z potężnych środków w służbie Bożej; że zatem myliłby się bardzo, kto uwiedziony słodyczą modlitwy, zapominałby dla niej o swych innych obowiązkach; że widocznie źle modliłby się i sam by tylko siebie łudził, kto z modlitwą nie łączyłby gruntownego umartwienia swych zmysłów, woli i rozumu. Gdy raz jeden z towarzyszów, chwaląc jakiegoś zakonnika, wyraził się o nim: "To mąż wielkiej modlitwy", Ignacy zmienił to określenie na inne, dokładniej charakteryzujące gruntowną cnotę: "Mąż to wielkiego umartwienia". Jako ogólną zasadę dla zakonu swego stawiał: "Pragnieniem naszym jest, aby wszyscy członkowie Towarzystwa naszego takim duchem byli ożywieni, iżby nie mniejsze – o ile możliwa – czuli nabożeństwo w jakim bądź zajęciu, nakazanym przez miłość i posłuszeństwo, niż w modlitwie i rozmyślaniu, ponieważ wszystko czynić jedynie powinni w miłości i służbie Boga Pana naszego" (12). Każde zajęcie dla chwały Bożej podjęte, z myślą o Bogu wykonywane, to modlitwa w najprawdziwszym słowa znaczeniu. "Uczniowie nasi przy pracy i nauce mogą umysł do Boga wznosić; a wszystkie ich sprawy, gdy je skierują do służby Bożej, będą modlitwą. Pamiętać o tym winni wszyscy członkowie Towarzystwa, którym prace miłością nakazane nie dozwalają na dłuższe modlitwy, niech nie myślą, że mniej się Bogu podobają, oddając się tym pracom, niż gdyby oddawali się modlitwie" (13).

 

Pamiętał o tym na pierwszym miejscu sam Święty i z pamięci o tej prawdzie, czerpał pociechę wśród tylu rozlicznych zajęć, którym, pojąć niełatwo, jak siły jednego człowieka zdołały sprostać, jeżeli sprostały, to właśnie dlatego, że wszystkie te zajęcia były ciągłą modlitwą, łączyły się w jeden prześliczny hymn na chwałę Bożą; że każda myśl, uczucie, poruszenie Ignacego dążyły wprost, na prawo, ni na lewo nie zbaczając, do wytkniętego celu, wyrażonego w przyjętym przezeń haśle: "Wszystko na większą chwałę Bożą!". Wszystko mu służyło do tej większej chwały Bożej; wszystko, co zobaczył, usłyszał, odczuł, prowadziło serce i myśl jego do Boga, a tym samym zamieniało się w najczystsze złoto modlitwy. Piękność przyrody odkrywała mu rąbek nieskończonej piękności Stwórcy; gwiaździste niebo, któremu tak lubił się przypatrywać, mówiło mu o potędze, o wszechmocy Tego, który je słowem swym do istnienia przywołał; skarby dobroci, miłosierdzia, ukryte w sercach ludzkich, pobudzały do chwalenia miłosiernego Pana, który raczył iskry te wzbudzić i rozpalić.

 

Wciąż zajęte Bogiem serce musiało tęsknić do doskonalszego złączenia się z przedmiotem swej miłości, do oglądania niebieskiej Światłości, której kilka promyków – tyle, ile oko ludzkie w tym życiu znieść zdoła – napełniało duszę taką nadziemską jasnością i weselem. Kiedy, pytał ze łzami, pozwolisz mi o Boże, o jedyne Dobro i Miłości moja, pójść do Ciebie? I za Pawłem św. powtarzał: Kto mię wybawi od ciała tej śmierci? Pragnienie mam rozwiązanym być i być z Chrystusem (14). Pragnienie to tak było gorące i serdeczne, że ilekroć pomyślał o szczęśliwej chwili, w której będzie mógł wreszcie ziemię pożegnać, a Boga powitać, zalewał się łzami, świadkami wewnętrznego wesela. Dla większej chwały Bożej gotów był wszystko, gotów był niejako własną duszę poświęcić; sam raz powiedział – idąc znowu śladami wielkiego Apostoła narodów – że gdyby Bóg dał mu do wyboru: albo umrzeć natychmiast z zapewnieniem zbawienia wiecznego, albo dłużej żyć i dla chwały Bożej jeszcze wiele zdziałać, choćby bez tego zapewnienia, nie wahałby się ani na chwilę i obrał dalsze życie i pracę. Był, i za największe szczęście uważał, że mógł być, wedle własnego swego wyrażenia, niewolnikiem zaprzedanym w wieczystą służbę Boga swego i Pana, ale właśnie dlatego, że był dobrym i wiernym sługą, tym żywsze być musiało, choć rozumem kierowane, heroicznym wysiłkiem woli poskramiane pragnienie usłyszenia błogosławionego wezwania: Chodź, sługo, dobry i wierny!

 

Zadanie, które Bóg Ignacemu zlecił, już było spełnione; postanowienia manreskie przemieniły się w czyn; liczna a bitna armia "Towarzyszów Jezusowych" powołana do życia za pośrednictwem Świętego, broniła zwycięsko zagrożonych granic Królestwa Chrystusowego, rozszerzała je we wszystkich częściach świata, a sama z dnia na dzień rosła w liczbę i siłę. Dziękując Bogu w pokorze, że ponad wszelkie możliwe oczekiwania ludzkie dozwolił temu ziarnu gorczycznemu wyróść w tak piękne drzewo, osłaniające cieniem swym tyle dusz nieśmiertelnych, wielbiąc Pana za nieskończone miłosierdzie Jego, mógł teraz Ignacy wołać i całym sercem wołał z Symeonem: Puść, Panie, sługę Twego w pokoju! – I wysłuchał Bóg wreszcie tej kornej, a tak gorącej prośby; żołnierza swego z pola zwycięskiej walki po nagrodę odwołał!

 

–––––––––––

 

 

Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 308-328.

 

Przypisy:

(1) 7 maja 1547. Cartas, t. I, l. 106.

 

(2) Do Marcina Garcia de Onaz r. 1532. Cartas, t. I, l. 3.

 

(3) Do księcia Askaniusza Colonny, 20 kwietnia 1543. Cartas, t. I, l. 42.

 

(4) Do Marii del Gesso, 20-go stycznia 1554 r. Cartas, t. IV, l. 414.

 

(5) Do Aleksego Fontana, 4 października 1559. Cartas, t. IV, l. 553.

 

(6) Do Mendozy, urzędnika w Saragossie, 26 listopada 1555 r. Cartas, t. VI, l. 743.

 

(7) Do O. Al. Ramon, przełożonego w Saragossie, 26 listopada 1555 r. Cartas, t. VI, l. 744.

 

(8) Do Hektora Pignatelli.

 

(9) W żywotach Świętych czytamy niejednokrotnie, że gdy doszli do pewnego stopnia doskonałości, Bóg dawał im stróża i opiekuna z wyższej hierarchii duchów niebieskich. Tak np. czytamy o św. Franciszce Rzymiance, św. Piotrze Kanizym itd.

 

(10) Żywot Ignacego Lojoli. W Krakowie 1593. Księgi V, rozdział III.

 

(11) Do Filip. IV, 5.

 

(12) Do O. Urbana Fernandeza, 1 czerwca 1551 r.

 

(13) Do O. Kaspra Barceusza, 24 grudnia 1553.

 

(14) Do Rzym. VII, 24. Do Filip. I, 23.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXI, Kraków 2011

Powrót do spisu treści książki ks. Jana Badeniego TJ  pt.
Życie św. Ignacego Loyoli

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: