––––––––
X.
Apostolska działalność
Zaledwie pustelnik manreski opuścił ponurą grotę, w której postanowił oddać się wyłącznie na służbę Boga, zaledwie zawiesił w Monserracie, u ołtarza Bogarodzicy, zbroję swą i oręż, a już w umyśle jego roi się od planów jak świat dla Chrystusa zawojować, już gorące serce pokoju nie daje i porywa do czynów, do walk o dusze nieśmiertelne! Pragnienie zdobywania dusz dla Boga i nieba pali Świętego w jerozolimskiej pielgrzymce, w barcelońskiej szkole, na uniwersytecie w Alkali, w Salamance, w Paryżu; na razie powstrzymywać je należało, jak należy hamować zapał do walki żołnierza nie dość wyćwiczonego w obrotach wojennych. Wreszcie wybiła upragniona godzina; dawne, długo żywione marzenia w czyn się zamieniają. Ignacy przyprowadził Namiestnikowi Chrystusa Pana na ziemi nieliczną z początku, ale z samych bohaterów złożoną drużynę i otrzymawszy od niego potwierdzenie swych zamiarów, błogosławieństwo do walki, powtarza hasło przez Najwyższego Wodza wydane: "Przyjdź Królestwo Twoje!" i wiedzie coraz zwiększający się hufiec przeciw wszystkim wrogom Królestwa Bożego na ziemi.
Wspaniałe te zapasy, miłe oczom Bożym i ludzkim; mężni, godni podziwu zapaśnicy; największego podziwu godzien mądry organizator, wódz, który z Rzymu prowadzi całą, z dnia na dzień na szerszym polu toczącą się walkę, śledzi uważnie wszystkie ruchy, na zagrożone punkty śle posiłki, przytomny wszędzie radą, rozkazem – i męstwo z roztropnością łącząc, odnosi cały szereg zwycięstw najpiękniejszych, najważniejszych w swych skutkach...
Na pierwszym miejscu zwrócił Święty oczy na sam Rzym; pragnął, aby stolica chrześcijaństwa świeciła przykładem całemu światu chrześcijańskiemu – i nie pominął w tym względzie żadnego starania, nie w jednym, ale śmiało powiedzieć można, we wszystkich możliwych kierunkach. Regularnie, a z nieznaną dotąd żarliwością, głoszone po kościołach przez towarzyszów Ignacego, nieraz przez niego samego, kazania, nauki, katechizacje ściągać poczęły tłumy ludu, łaknące słowa Bożego, spieszące następnie do Sakramentu Pokuty i Ołtarza. "W kościele naszym – donosić mógł z radością Ignacy w dziesięć lat po pierwszym potwierdzeniu zakonu przez Pawła III (1) – pomieścić się nie mogą wszyscy dążący na kazania, do spowiedzi, do rozdawanej bez przerwy komunii św. Choćby dwa razy tylu było księży, jeszcze by nie zadośćuczynili wszystkim, którzy do Sakramentów św. chcą przystąpić. A nie tylko do nas schodzą się liczni słuchacze na kazania i na wykład Pisma św., ale święte współzawodnictwo sprawia, że i w innych kościołach klasztornych kazania i wykłady z wielką żarliwością się odbywają. Służymy też w szpitalach, dajemy z wielkim pożytkiem rekolekcje w klasztorach żeńskich; wielu zakonnych zbiegów udało nam się do klasztorów na powrót sprowadzić"...
Przyzwani do umierających kapłani, wracali niejednokrotnie z bolesną wieścią, że zawołano ich za późno i zastali chorych bez przytomności, lub tak już osłabionych, że nie mogło być mowy o należytym przygotowaniu ich na śmierć. Smuciło to głęboko Ignacego; aby wedle sił zapobiec tego rodzaju niedbalstwom, postarał się o odnowienie dekretu papieża Innocentego III, według którego nie wolno było lekarzom pielęgnować chorych, jeśli nie pojednali się przedtem z Bogiem przez spowiedź. Pragnąc jednak zapewnić temu nakazowi łatwiejsze i pewniejsze wykonanie, wyprosił u papieża pewną zmianę dawnego dekretu, tak że odtąd mógł doktor odwiedzić chorego dwa razy przed spowiedzią, a dopiero za trzecimi odwiedzinami musiał domagać się koniecznie świadectwa z jej odbycia. "W ten sposób, jak wyrażał się Święty w memoriale przedłożonym wikariuszowi papieskiemu w Rzymie, chory przyjmując Sakramenty św. na początku swej słabości, nie tylko duszę będzie miał spokojną i zabezpieczoną, ale jednocześnie przyniesie ulgę ciału i przyczyni się do jego wyzdrowienia, ponieważ choroby ciała niejednokrotnie w grzechu mają swe źródło".
W pierwszych zaraz miesiącach po wyborze swym na generała Towarzystwa, zakłada Święty fundamenty kilku instytucyj, po dziś dzień w Rzymie trwających. Dziś, gdy podobne zakłady i instytucje po całym świecie rozsiane, gdy nawet innowiercy i niewierzący naśladują je, z ideą ich jesteśmy oswojeni; wówczas pierwszy raz z myśli Ignacego się rodziły, prowadząc chrześcijańskie miłosierdzie na wspaniałe, nieznane dotąd drogi.
"Kilka ważnych – opowiada Święty (2) – a jak sądzimy, Bożych prawdziwie spraw, tutaj podjęliśmy. Mamy już dom dla nawracających się żydów. Papież powagą swoją dzieło to zatwierdził; my zaś po doprowadzeniu do skutku tej sprawy, innym ją pozostawiliśmy, a sami usunęliśmy się, aby mieć czas i możność innym podobnym dać początek. Tak np. tutejszy klasztor dla nawróconych grzesznic, w którym znajduje się przeszło 800 osób, nie może pomieścić wszystkich, których Duch Święty od grzechu odwodzi, a zwłaszcza nie jest w stanie udzielić przytułku prędkiego, bez długich badań i prób; nie wolno też doń przyjmować kobiet zamężnych, znajdujących się w grzechu. Dlatego postanowiliśmy w Panu naszym, na większą Jego cześć i chwałę, postarać się o dom, w którym publiczne grzesznice, nawet zamężne, znaleźć by mogły schronienie, byle miały świętą i dobrą wolę i silne postanowienie służenia Bogu w czystości i posłuszeństwie w tym domu przez całe życie, lub dopóki nie dałoby się do mężów je zbliżyć i wzajemnie pogodzić, aby żyły z nimi uczciwie. Również do domu tego wstęp mają otwarty inne grzesznice niezamężne pod tymiż warunkami, tj. aby na zawsze w nim pozostały w prawdziwej czystości i posłuszeństwie, lub dopóki by za mąż nie wyszły, lub wreszcie dopóki by nie znalazły miejsca w klasztorze pokutnic, lub w innym jakim, zachowującym obserwancję, tak, aby nigdy nie mogły wrócić ani do świata, ani do grzechu. W tym celu wyjednaliśmy w Panu naszym, za łaską Bożą, bullę apostolską, gorąco wychwalającą nasze zamiary; mamy też już dom i otrzymaliśmy odpowiednią jałmużnę i zawiązało się stowarzyszenie z prałatów i panów rzymskich i innych zacnych i cnotliwych osób, które wzięły na siebie dalsze opiekowanie się tym domem".
Ignacy pisze lakonicznie "mamy już dom", ale nie wspomina ani słowem, jakich użyć trzeba było starań i zabiegów, aby dom ów pozyskać. Wielu co prawda, dowiedziawszy się o zamiarach Świętego, ofiarowało mu chętnie swą pomoc, lecz nikt nie chciał stanąć na czele nowej fundacji, każdy lękał się pierwszy krok zrobić, aby później, raz już na tę drogę wszedłszy, nie musiał dźwigać zbyt wielkich ciężarów. W ten sposób sprawa cała, choć wszyscy ją chwalili, wszyscy chcieli brać w niej udział, ruszyć naprzód z miejsca nie mogła. Nie pozostawało nic innego, jak aby sam Święty pierwszy przykładem swym dodał innym odwagi i zapału. Właśnie w tym czasie, zarządca domu profesów, O. Codacio, kazał skopać podwórze leżące naprzeciw kościoła i przy tej sposobności wydobyto znaczną liczbę płyt kamiennych, pochodzących z ruin starożytnego Rzymu. "Sprzedaj te kamienie, nakazał mu Ignacy, i staraj się, abyś mógł mi za nie wręczyć sto dukatów". Po paru dniach sto dukatów znajdowało się w ręku Ignacego, a on ofiarował je bez chwili zwłoki na dom dla pokutnic. Wieść o tej ofierze rozeszła się szybko po Rzymie; zewsząd za danym przykładem posypały się hojne jałmużny i niewiele minęło tygodni, a nowa fundacja miała los zapewniony.
Biedne ofiary grzechu i lekkomyślności garnęły się licznie do założonego przytułku; niejednokrotnie sam Ignacy, pełen świętej gorliwości o zbawienie tych dusz nieszczęśliwych, prowadził przez ulice Rzymu nawracające się grzesznice, do klasztoru św. Marty, lub do domu świątobliwej jakiej pani, która podjęła się bronić ich cnoty, ćwiczyć je pod swą opieką w życiu pracowitym, cnotliwym. Niektórzy mniej jasno rozumiejący drogi Boże, gorszyli się tym, jak mówili, nadmiarem cnoty. "Czyż wypada, pytali, aby generał zakonu tak się poniżał, aby tracił bezużytecznie czas, boć zwyczajnie istoty tego rodzaju do złego przywykłe, nie umieją w dobrem wytrwać i po krótkim czasie pozornego nawrócenia wracają do dawnych swych nałogów!". – "Nie lękajcie się – odpowiadał Ignacy stale, nie dając się odwieść żadnymi tłumaczeniami i perswazjami od raz przyjętego sposobu postępowania, którego nauczył się od samego Chrystusa, pouczającego Samarytankę, nawracającego Magdalenę. – Nie lękajcie się, czasu nie tracę; przeciwnie, bardzo korzystnie, zdaniem moim, czasu bym używał, gdybym wytężoną pracą całego życia odwieść mógł choćby jedną duszę, choćby na przeciąg jednej tylko nocy od grzechu i zapobiec w ten sposób jednej jedynej obrazie, wyrządzonej nieskończonemu Majestatowi mego Stwórcy i Pana".
Dla dziewcząt jeszcze nie upadłych, ale zostających z winy rodziców, lub z powodu innych smutnych okoliczności, w ciągłym niebezpieczeństwie utraty niewinności, postarał się Święty o założenie innego zakładu, znanego następnie w Rzymie pod nazwą domu św. Katarzyny. Oprócz tego, za radą jego i staraniem, zbudowano dwie ochronki, jedną dla chłopców, drugą dla dziewcząt, pozostawionych bez wszelkiego utrzymania i opieki. Wszystkie te zakłady utorowały drogę wielu innym, na wzór ich po całym świecie się tworzącym; skierowały w znacznej części miłosierdzie chrześcijańskie na nowe, nowym potrzebom i zmienionym okolicznościom odpowiadające tory, przetrwały długie, bogate w owoce lata i nauczyły tysiące ust błogosławić imię świętego swego założyciela.
W listach i memoriałach przedkładanych papieżowi, kardynałom, biskupom i monarchom, wraca Ignacy raz po raz do tego i z naciskiem przypomina, jak wielką wagę przywiązywać należy do wychowania młodzieży. Hojność św. Franciszka Borgiasza, który dla miłości Chrystusa odrzucił od siebie odznaki potężnego księcia Gandii, a przybrał ubogą, zakonną suknię Towarzystwa, dozwoliła mu spełnić dawno żywiony plan i przystąpić do fundacji w Rzymie wzorowej wyższej szkoły dla młodzieńców z całego świata chrześcijańskiego. W szkole tej, tak zwanym powszechnie Kolegium Rzymskim, mieli młodzieńcy ze wszystkich stron świata czerpać zarówno ze źródeł gruntownej wiedzy, jak prawdziwej cnoty; mieli w stolicy chrześcijaństwa, niejako pod okiem papieża, zaprawiać się do przyszłych bojów o wiarę, przejmować się synowską miłością dla Kościoła. Bóg dopomógł cudownie do spełnienia tego wielkiego planu. W r. 1551 odbyły się pierwsze wykłady filozofii i teologii w małym domku u stóp Kapitolu dla 14 słuchaczów. We wrześniu tegoż roku liczba młodych kleryków zakonnych, uczęszczających na wykłady, jako też świeckich słuchaczy tak się pomnożyła, że należało koniecznie pomyśleć o wynajęciu innego obszernego gmachu. Nie upłynęło lat pięć, a cyfra samych tylko słuchaczy, należących do Towarzystwa, doszła do 200; znów zatem miejsca zabrakło, znów przenieść trzeba było szkołę, tym razem do wielkiego pałacu Jana Salviati. Ostatecznie – już po śmierci Ignacego – Grzegorz XIII wybudował wspaniały, wszelkim potrzebom i wymaganiom odpowiadający gmach, nazywany nieraz odtąd od imienia wspaniałomyślnego swego fundatora "uniwersytetem gregoriańskim".
We wszechnicy tej uczono, rzecz ściśle do nazwy stosując, wszystkich nauk, wchodzących w zakres ówczesnej wiedzy, a więc: gramatyki, nauk wyzwolonych, matematyki, filozofii i teologii. Było to, jak pisał papież Pius IV do króla Filipa II, "pierwsze kolegium Towarzystwa, z którego wypłynęły wszystkie inne, we Włoszech, w Niemczech, we Francji. Z bujnego tego gaju – tak dalej papież się wyraża – bierze Stolica Apostolska dobrane rośliny, pełne zdrowych soków i życia, owocami obsypane i przenosi je tam, gdzie największa potrzeba... Wiele winniśmy temu kolegium, tak bardzo zasłużonemu i wciąż zasługującemu się we wierze katolickiej; tak pełnemu poświęcenia w służbie Chrystusa Pana i stolicy Piotrowej".
Obok kolegium "rzymskiego", stanęło niezadługo kolegium "niemieckie", stanęły później, na wzór tego ostatniego, i po dziś dzień stoją i chwałę Bożą szerzą, kolegia przeznaczone dla uczniów różnych innych narodowości, którzy wspólnie uczęszczać mieli na wykłady do gregoriańskiego uniwersytetu. Niebezpieczeństwo, grożące Niemcom od zalewających je herezyj, nie dawało Ignacemu spokoju ni dniem, ni nocą; długo prosił Boga, aby mu okazał, jakie na to zło najwłaściwsze lekarstwo, aż wreszcie Bóg poddał mu szczęśliwą myśl nawrócenia Niemców przez Niemców; a więc utworzenia w Rzymie doborowego zastępu apostołów, którzy wróciwszy do ojczystego kraju, szerzyliby w nim wiedzę, pobożność, przywiązanie do Stolicy Apostolskiej w Rzymie nabyte.
"Wiesz już pewnie – tak sam projekt swój tłumaczy (3) – o planie założenia kolegium niemieckiego pod protekcją papieża i pięciu kardynałów, a pod zarządem naszego Towarzystwa, dla wybranych młodzieńców, którzy by, mając tu wszelkie potrzebne udogodnienia, o tyle postąpili w cnocie i nauce, aby później nie tylko byli w stanie w Niemczech pożytecznie pracować, ale też zdolnymi byli do zajęcia stolic biskupich i najważniejszych urzędów... Ci, którzy pragną ocalenia Niemiec, mniemają, że w rzędzie ludzkich lekarstw, to będzie najskuteczniejsze i niemal jedyne do podtrzymania upadającej, a w wielu miejscach bodaj czy już nie upadłej religii; sądzą, że można jedynie krajom tym skutecznie dopomóc, wysyłając do nich jak najwięcej pewnych, a energicznych mężów tej samej narodowości i języka, którzy świecąc przykładem dobrego życia i zdrową nauką, potrafiliby i głoszeniem i tłumaczeniem słowa Bożego, a w każdym razie prywatnymi rozmowami, rozedrzeć zasłonę nieświadomości i grzechów, zedrzeć z oczu swych ziomków łuski, nie dozwalające im widzieć światła katolickiej prawdziwej wiary".
Po kilkunastu miesiącach, mógł już Ignacy donosić z radością o wykonaniu tego planu:
"Kolegium niemieckie pod każdym względem pomyślnie się rozwija, dzięki troskliwej opiece papieża i kardynałów. Staramy się o duszę, o umysł, o ciało powierzonych sobie młodzieńców. Dwa razy na tydzień wysyłamy ich poza Rzym na przechadzkę, aby odświeżywszy siły, z większym zapałem brali się do nauki" (4).
I znowu w kilkanaście miesięcy później, pisze w liście do jednego z najhojniejszych dobroczyńców zakonu, przeora Kartuzów w Kolonii: "Do kolegium niemieckiego przybywa wielu młodzieńców, nie tylko z południowych, ale i z północnych Niemiec, a między nimi niektórzy z heretyckich rodzin i otoczenia, jako róże z cierni. Z różnych tych prowincyj mamy 70 czy 80 Niemców. I z innych krajów nadjeżdżają bardzo utalentowani młodzieńcy i dojrzali mężowie, poważni, uczeni... Widocznie Pan nasz Jezus Chrystus przygotowuje żołnierzy do wielkiej jakiejś wyprawy i za pośrednictwem tego seminarium gotuje dla Kościoła swego zdobycz bogatą. Ludzie w ziemię tylko wpatrzeni dziwią się i uważają nas za nieroztropnych śmiałków, że nie mając żadnych dochodów, nie uważając na panującą drożyznę i brak materialnych środków, zezwalamy na takie ciągłe mnożenie się domowników naszych; ale myśmy kotwicę ufności naszej w dobroci Bożej zarzucili, której równie łatwo jest wyżywić wielu, jak niewielu, w czasie obfitości, jak w czasie głodu... Prawda, że wydaje się, jakoby Bóg przenosił Ewangelię swą do niewiernych, a opuszczał kraje zachodnie za oziębłość je karząc; my wszakże z naszej strony nie powinniśmy otuchy tracić, ale wszystkie siły wytężyć, aby i jednym i drugim – o ile nieużyteczne narzędzia Mądrości Bożej na to nas stać – z pomocą spieszyć i modlitwą i pracą i wszelkimi sposobami, które mamy w ręku" (5).
Kolegium niemieckie w Rzymie było tylko jednym, prawda że najskuteczniejszym może, w skutki najobfitszym z środków, użytych przez Świętego do ratowania Niemiec, rozdartych tysiącznymi waśniami, pogrążonych dzięki Lutrowi i rozlicznym jego naśladowcom i rywalom w strasznym religijnym, społecznym, politycznym chaosie. Ignacy czuł i rozumiał, że Bóg powołał go w szczególny sposób do walki z herezją, do bronienia przed jej zalewem tak bardzo zagrożonych nią krajów niemieckich. "Od dawnego już czasu – zwierza się w liście pisanym na kilka tygodni przed śmiercią (6) – wyrył Bóg głęboko w sercu naszym pragnienie pracowania dla wiary, ile sił nam starczy i w dolnych i w górnych Niemczech. Najusilniej pragniemy, dla naprawienia szkód, które wiara katolicka poniosła w tych krajach waszych, ponieść wszelkie prace i trudy, a choćby i życie dać w ofierze". Te same myśli i uczucia znajdują wyraz, ilekroć niemal słowo "Niemcy" pod pióro się nasuwa. "Prosić nie ustaję najlepszego i najwyższego Pasterza całego Kościoła, aby zmiłował się nad Niemcami swymi" (7). "Towarzystwo nasze w szczególny sposób i aż do krwi wylania pragnie dla Niemiec pracować" (8). W pracy tej wszyscy bez wyjątku, wedle sił i możności, brać powinni udział. "Ponieważ prawo miłości – zwraca się Ignacy w osobnym okólniku do całego zakonu (9) – którą obejmujemy całe ciało Kościoła w głowie jego Jezusie Chrystusie, tego się domaga, abyśmy głównie dla tego członka o lekarstwo się starali, który ulega najsilniejszej i najniebezpieczniejszej chorobie, postanowiliśmy zapewnić, wedle słabych sił naszych, odrębną pomoc Niemcom, Anglii i krajom północnym, które mają do walczenia z największym złem – herezjami. Dlatego nakazujemy kapłanom odprawiać co miesiąc Mszę św., tym zaś, którzy nie są kapłanami, modlić się za te kraje, aby Pan zmiłować się nad nimi ostatecznie raczył i zwrócił je do czystości wiary i religii chrześcijańskiej".
W jaki sposób, jakim orężem, obok najpierwszego i najskuteczniejszego: kornej a żarliwej modlitwy, z herezją walczyć, wiarę katolicką w Niemczech zachowywać i podtrzymywać? Pytanie to zadał Świętemu w dwóch listach wielki Apostoł Niemiec, św. Piotr Kanizjusz. Na pierwszy żadnej nie otrzymał odpowiedzi, na drugi, bardziej naglący, Ignacy zebrał na naradę "kilku poważnych teologów, uczonych, roztropnych, ożywionych szczególną miłością dla Niemiec", i wespół z nimi ułożył obszerny memoriał (10), "z którego – jak na samym wstępie skromnie a mądrze się zastrzega – przedstawisz królowi Ferdynandowi te tylko punkty, które uznasz za stosowne, bo choć wszystkie podane tu środki same w sobie są dobre, to niektóre z nich mogą nie odpowiadać okolicznościom czasu, miejsca i osób".
Przede wszystkim usunąć należy przyczyny słabości. Najskuteczniejszym lekarstwem byłoby gdyby król nie tylko przyznawał się do katolicyzmu, jak to czyni, ale też śmiało i jawnie oświadczył, że jest nieprzyjacielem herezji. Niech zapobiega usilnie, aby przez złe szkoły, przez zarażonych błędami dyrektorów i profesorów, przez heretyckie książki fałszywa nauka się nie szerzyła... Księży, podejrzanych o herezję, natychmiast usuwać trzeba; lepiej żeby trzoda była bez pasterza, niż gdyby wilk miał sprawować urząd pasterza. Księży nieumiejętnych i gorszących złym życiem, surowo karać i co najmniej probostwo im odbierać, bo to właśnie ich nieuctwo i nieprzykładne życie otworzyło w Niemczech bramy heretyckiej zarazie. Dobrze by było wydać edykt uwalniający od wszelkich kar i duchownych i świeckich tych, którzy by w przeciągu miesiąca się nawrócili; potem upartych i szerzących herezję karać. Ważną przyczyną złego, nie tylko między świeckimi, ale i pomiędzy samymiż księżmi, jest nieznajomość katolickiej religii; wyjaśnienie dogmatów naszej wiary, na zwoływanych regularnie diecezjalnych synodach, otworzyłoby z pewnością oczy niejednemu uwiedzionemu księdzu.
Usunąwszy tak główne przyczyny słabości, wziąć się można i trzeba do pracy nad wzmocnieniem i ustaleniem w sercach katolickiej prawdy. Dopomoże do tego, jeżeli król będzie otaczał się katolikami, łaskę im swą okazywał i na ważniejsze zwłaszcza urzędy ich przeznaczał, jeżeli starać się będzie o dobrych biskupów, kaznodziejów i spowiedników. Proboszczowie, podejrzani o szerzenie fałszywej nauki, lub nie znający dokładnie swej wiary, niechże przynajmniej, w braku innych środków, zmuszeni będą do utrzymywania na swój koszt dobrych wikariuszów, którzy by za nich pracowali. Przed wyborem rektorów i profesorów uniwersyteckich trzeba zasięgnąć o nich poufnych informacyj; zobowiązać ich przysięgą, że wiary katolickiej nie odstąpią, w razie zaś złamania przysięgi, jako krzywoprzysięzców karać. Książki wystawione na sprzedaż przechodzić wprzód powinny przez cenzurę. Dla młodzieży postarać się koniecznie o odpowiedni katechizm, dla mniej wykształconych księży o krótki rys teologii, dla uczonych, lub uważających się za uczonych, o teologiczną Summę.
Zgubny brak księży w Niemczech usunąć się da tylko przez zakładanie licznych seminariów. Podzielić by je można na cztery jakoby klasy. "Do pierwszej klasy należałyby seminaria zakonne i bardzo by było rzeczą pożyteczną, gdyby J. Królewska Mość zechciała się postarać o pomnożenie liczby członków narodowości niemieckiej w klasztorach i kolegiach, tak należących do Towarzystwa Jezusowego, jak i w innych, równie we Wiedniu, jak w innych swych uniwersytetach, gdzie by im królewska szczodrobliwość dozwoliła w naukach się wykształcić, aby mogli następnie zostać doskonałymi kaznodziejami, nauczycielami i spowiednikami. Drugą klasę stanowiłoby kolegium niemieckie w Rzymie, dokąd by mógł król wysyłać na swój koszt wielu zdolnych młodzieńców; wszyscy naturalnie, wyćwiczywszy się należycie w naukach i cnocie, powracaliby do jego państwa. Być też może, że król zechce raczej ufundować w Rzymie drugie podobne kolegium dla swych prowincyj Austrii, Węgier, Czech i Siedmiogrodu. Do trzeciej klasy należałyby nowe kolegia, ufundowane przy uniwersytetach krajowych na wzór kolegium niemieckiego w Rzymie, a oddane w zarząd uczonym i pobożnym mężom; uczniowie w kolegiach tych wykształceni zostawaliby następnie proboszczami, profesorami po szkołach lub kaznodziejami. Trzy te rodzaje seminariów utrzymywać by się mogły częścią z dochodów po opuszczonych klasztorach, częścią z nieobsadzonych probostw, częścią z drobnego jakiego podatku, nałożonego na ludność; wreszcie część pewną otrzymać by też można z pensyj ściąganych z majątków biskupich lub innych bogatych beneficjów, lub skąd i w jaki sposób J. Kr. Mość za stosowne by uważał. Czwartą klasę seminariów stanowiłyby kolegia, w których zacni i bogaci młodzieńcy utrzymywaliby się na własny swój koszt, sposobiąc się tak do świeckich jak i duchownych i najwyższych nawet godności. Największy wszakże nacisk równie w tej, jak i w poprzednich trzech klasach, na to należy położyć, aby postarać się dla nich o takich rektorów i nauczycieli, którzy by uczyli prawdziwej pobożności wespół ze zdrową i katolicką nauką".
Nadzwyczaj to ważny i ciekawy memoriał, którego przewodnie idee, pewne wyjaśnienia i dopełnienia, spotykamy w wielu jeszcze listach, na pierwszym miejscu do samego króla Ferdynanda, i w paru instrukcjach, przesłanych Ojcom pracującym w Niemczech. Szczególnie Świętego zajmuje i w memoriałach tych i listach na najszczególniejszą uwagę zasługuje kwestia seminariów. Cały nakreślony w tym względzie przez Ignacego plan dziś, gdy w bardzo wielu diecezjach znajdują się "małe seminaria", w każdej co najmniej stolicy kwitną wyższe teologiczne studia, wydaje się nam czymś naturalnym, oczywistym; w chwili gdy Święty go pisał, był to plan nad wszelki wyraz śmiały, po raz pierwszy postawiony, a że dziś naturalnym nam się wydaje, to właśnie najjaśniej dowodzi prawdziwej, a zatem praktycznej genialności, z jaką był podjęty.
Nakreśliwszy plan, czuwał Ignacy bez przerwy, wszelkie przeszkody łamiąc lub usuwając, nad jego wykonaniem. Kiedy Albert bawarski, wbrew danym poprzednio przez siebie i przez ojca swego obietnicom, zawahał się i w ufundowanych już w Ingolsztadzie szkołach chciał pozostawić same tylko teologiczne kursy, Ignacy oparł się nader energicznie temu ścieśnianiu i ograniczaniu pierwotnego zamiaru. "Ostatecznym celem – tłumaczył (11) – ingolsztadzkich studiów ma być bezwątpienia teologia, lecz w Niemczech zwłaszcza konieczną jest rzeczą znaleźć najprzód profesorów, którzy nie zadowalaliby się odczytywaniem swych kajetów, lecz mieliby zarazem staranie o postęp swych uczniów i w nauce i w obyczajach chrześcijańskich; konieczną następnie jest rzeczą znaleźć uczniów i cnotliwych i dostatecznie przygotowanych do korzystania z teologicznych wykładów. Takich dziś w Ingolsztadzie bardzo niewielu. Dlatego pragniemy, jak to już ma miejsce w innych naszych kolegiach, posłać tam przede wszystkim profesorów nauk wyzwolonych, którzy zapoznawaliby młodzież z literaturą łacińską, grecką, hebrajską, a jednocześnie kazaniami, zachęcaniem do Sakramentów św. i własnym przykładem prowadzili ją do pobożności i czystości obyczajów. Dopiero, gdy uczniowie okażą dostateczny postęp w tych naukach, poślemy profesora dialektyki, a w następnych latach profesorów filozofii. Wszyscy profesorowie ci będą zarazem z szczególną troskliwością rzucać do serc swych słuchaczów niby żarzące się i świecące iskry, które by w nich rozpalały zamiłowanie teologii i obudzały wielkie jej pragnienie, jako celu wszystkich innych nauk. W ten sposób uformowałby się po niewielu latach zastęp teologów, równie w tej, jak i w innych umiejętnościach znakomicie wykształconych, zdolnych do walki z herezją, do wzmacniania katolików, do opowiadania z duchownym pożytkiem słowa Bożego, do pracowania w całej Bawarii nad zbawieniem dusz. Z Ingolsztadu, niby z niewyczerpanego źródła, płynęłaby pobożność i nauka, bujnie rosłyby w tym uniwersytecie kwiaty wiedzy i cnoty".
W kilka lat później, fundacja ingolsztadzka kolegium dobiegła wreszcie do pożądanego kresu; Ignacy, wysyłając z Rzymu zakonników swych do Bawarii, polecił spisać dla nich szczegółową instrukcję, w której w nowym świetle okazuje się jego miłość dla nawiedzonych herezją Niemiec, roztropność i miłość w walce z błądzącymi (12).
"Nader ważną jest rzeczą – czytamy w ustępie odnoszącym się do sposobu wygłaszania prelekcyj – tak walczyć za katolicką prawdę, aby i heretycy, jeśli byliby obecni, przekonać się mogli o miłości naszej i skromności chrześcijańskiej. Nic im ubliżającego mówić nie należy, ani nie dawać do poznania, jakobyśmy mieli ich błędy we wzgardzie; lecz po prostu dowodzić prawdziwości dogmatów katolickich, z czego samo z siebie wyniknie, że przeciwne im nauki są fałszywe".
Te same zalety, co w zacytowanym dopiero piśmie, błyszczą najpiękniejszym światłem w instrukcji danej OO. Laynezowi i Salmeronowi, wysłanym z szczególnego polecenia Ojca Świętego w charakterze papieskich teologów na Sobór Trydencki. Jak tu, tak tam przebija z każdego zdania miłość bez granic Kościoła świętego, niezmierna żarliwość o dobro dusz, złączona najściślej z podziwienia godną roztropnością i znajomością serca ludzkiego.
"Na soborze – czytamy w tej instrukcji – szukać macie jedynie chwały Bożej i dobra Kościoła; poza soborem starać się macie wszystkim dopomagać wedle instytutu swego; w domu i między sobą bardzo uważajcie, abyście nie zapomnieli o własnej doskonałości i duchownym postępie, wiedząc, jak to jest niezbędnym dla spełnienia dwóch poprzednich obowiązków, i że w dniu, w którym o sobie samych byście zapomnieli, szukać nie będziecie ani pożytku dusz, ani dobra Kościoła i chwały Bożej, ale własnej czci i własnego interesu".
"Ze sobą, poleca dalej Święty, bądźcie jak najbardziej złączeni. Niedługo i Klaudiusz le Jay przybędzie; poświęćcie wtedy jedną godzinę w nocy na wspólną konferencję o kwestiach na soborze rozbieranych i które nazajutrz roztrząsane być mają. Dla zachowania się w większej pokorze i miłości, każdej nocy jeden z was po kolei prosić będzie towarzyszów, aby mu otwarcie wykazali i zganili wszystkie popełnione błędy. Rano naradzać się będziecie nad tym, co czynić macie przez dzień cały i dwa razy dziennie każdy sam sobie zda rachunek ze wszystkich spraw swoich. Na posiedzeniach soboru uważajcie pilnie, co inni mówią; sami mówcie niewiele i po namyśle. W dysputach przywodźcie racje jednej i drugiej strony, aby się nie zdawało, że uparcie chcecie się zdania swego trzymać. Za nowymi zdaniami nie idźcie. Dopóki Kościół czego nie orzecze, nie orzekajcie i wy, choćby się wam najprawdziwszym zdawało. Poza soborem szukajcie sposobności do słuchania spowiedzi, mówienia kazań, uczenia dzieci katechizmu, prowadzenia ludzi do doskonałości za pomocą rekolekcyj, a wreszcie odwiedzajcie szpitale i pocieszajcie i pomagajcie chorym z wielką miłością, ponieważ Duch Święty tym obfitsze łaski na Sobór wyleje, im bardziej pokora i miłość kwitnąć będą. W kazaniach starajcie się o zmianę obyczajów i doprowadzenie do posłuszeństwa Kościołowi katolickiemu, w żadne dysputy się nie wdając"...
Jak niemieccy przywódcy katolickiego odrodzenia, na ich czele król rzymski i książę bawarski, nie przedsięwzięli żadnego ważniejszego kroku w obronie zagrożonej wiary bez porozumienia się z Ignacym, i ustawicznie żądali od niego rady i czynnej pomocy, podobnież rycerscy obrońcy katolickiego Kościoła w Anglii zwracali się raz po raz z zapytaniami i prośbami do ubogiej celki Świętego. Nader ożywioną i ważną korespondencję prowadził przede wszystkim Ignacy z naczelnym i bez wątpienia najwaleczniejszym hetmanem katolickich sił, słynnym "angielskim" kardynałem, Reginaldem Pole. W połowie 1553 r., zdawało się na chwilę, że z objęciem rządów przez Marię Katolicką lepsza przyszłość świta dla biednej Anglii; Ignacy, rozradowany świeżo otrzymanymi od kardynała pomyślnymi wieściami, bierze gorący udział w powszechnych nadziejach: "Ze serca dziękuję Bogu, Panu naszemu, że raczył otworzyć tę bramę do powrotu Anglii na łono Kościoła św. i czystej świętej religii i wiary katolickiej. Tym zaś silniejszą żywimy w tym względzie nadzieję, że jak mocno jesteśmy przekonani, przyczyny wszystkiego złego szukać trzeba nie w chorobie ludu, lecz książąt; a tak gdy teraz Boża Opatrzność dobrych daje wodzów, spodziewać się można, że naród, w którym niegdyś imię Chrystusa Pana naszego tak było czczone i chwalone, wróci do naturalnego swego stanu" (13). Następnego już roku zwierzał się Ignacy ze śmiałą myślą założenia w Anglii osobnej zakonnej prowincji (14), i ponownie w liście do bawiącego właśnie w Londynie Filipa II wyrażał niewymowną radość "wespół z Aniołami w niebie i ludźmi na ziemi, z powodu szczególnej łaski, którą Stwórca i Pan nasz obdarzyć raczył Kościół swój, przyprowadzając do łączności z nim tak znaczną część ciała swego". "Należałoby – czytamy znów w innym liście – przysłać do Rzymu choć kilku młodych Anglików, aby wyćwiczywszy się tu w nauce i pobożności, użytecznymi być mogli swej ojczyźnie". – Piękne to były nadzieje! – smutna rzeczywistość nie odpowiedziała im. W każdym razie, młodzi Anglicy wyćwiczeni w Rzymie, z inicjatywy Świętego, w nauce i pobożności, niemniej – choć w inny sposób, niż po ludzku myślano i spodziewano się – wygnaniem, więzieniem, nieraz krwią byli z pewnością "użytecznymi swej ojczyźnie".
Obok zagrożonych herezją Niemiec, obok strasznie toczonej już heretyckimi błędami Anglii, myślał Święty szczególnie, modlił się sam i modlić się nakazywał za "kraje północne". Takim krajem była Polska, do której herezje wszystkimi szlakami na wyścigi się cisnęły; takimi krajami były leżące za Polską nieznane obszary, o których z głuchych wieści wiedziano, że panuje wprawdzie nad nimi krzyż Chrystusowy, lecz nie uznają władzy i powagi Chrystusowych namiestników. Właściwa działalność zakonu w "północnych krajach", na pierwszym miejscu w Polsce, rozwinęła się dopiero po śmierci Ignacego; wszakże i w jego pismach i listach nie brak śladów świadczących, że żywo zajmował się losami tych dalekich, w ówczesnych wyobrażeniach i pojęciach tak nadzwyczaj dalekich krajów.
Południowe, wschodnie kresy już nie Europy, ale świata, daleko lepiej stosunkowo były w Rzymie znane i mniej przerażały wyobraźnię. Jeszcze zakon nie był przez Papieża potwierdzony, a już jeden z pierwszych jego założycieli, z pierwszych towarzyszów Ignacego w Paryżu, św. Franciszek Ksawery rzucał Rzym, żegnał Europę, aby w Indiach, później w Japonii i Chinach głosić Ewangelię Chrystusową. Cudowna to była misja, wznawiająca cuda, zapał i błogosławieństwa pierwszych wieków chrześcijaństwa. Bo też Ksawery w pracy, w cnotach, w gorliwości nie ustępował chyba w niczym wybranym przez Jezusa Apostołom. Wielki Apostoł Azji, taką czuł cześć dla swego "Ojca w Bogu", jak zwykł był stale Ignacego nazywać, że długie swe listy do niego pisywał na klęczkach; a za jego już nie rozkazami, ale radami, szedł wiernie i stale, bez chwili wahania się, jak za głosem Bożym. Nawzajem Ignacy, nie przestawał chwalić Boga, że zlewa na świat tyle cudów wszechmogącej swej łaski za pośrednictwem świętego jego towarzysza; każda wiadomość od niego była dlań najsłodszą pociechą, udzielał jej natychmiast całemu zakonowi i wzywał gorąco wszystkich, aby wespół z nim chwalili i dziękowali Bogu.
Listy wymieniane między obu Świętymi, malują nam prześliczny i miły oczom Boskim i ludzkim stosunek, jaki zachodził między dwoma tymi wielkimi sercami, pałającymi miłością Bożą, rozpieranymi pragnieniem szerzenia coraz większej chwały Bożej. Na kilka miesięcy przed śmiercią pisał Ksawery do "mego Świętego w Chrystusie Ojca Ignacego" (15).
"Prawdziwy Ojcze mój! List Twej świętej Miłości otrzymałem w Malace po powrocie z Japonii, a Bóg Pan nasz wie, jak dusza moja uradowała się z tak pożądanej wieści, żeś żyw i zdrów. Pomiędzy wielu innymi świętymi słowami i pociechami, zawartymi w tym liście, odczytałem i ostatnie wyrazy: «Twój zupełnie i nigdy o Tobie nie mogący zapomnieć Ignacy» – i jak ze łzami je odczytałem, tak ze łzami je teraz piszę, wspominając o latach ubiegłych, o wielkiej miłości, którą dla Ciebie i żywiłem i żywię; rozważając, z ilu trudności i niebezpieczeństw uwolnił mię Bóg Pan nasz w Japonii przez przyczynę świętych modlitw świętej Twej Miłości... W Japonii dał mi Bóg Pan nasz jasno poznać, jak mi nadzwyczaj potrzeba tego, by ktoś miał nade mną opiekę i ciągłe staranie; tymczasem święta Twoja Miłość poddała pod moją władzę i prowadzenie tyle świętych znajdujących się tu dusz, należących do Towarzystwa naszego, kiedy ja, z miłosierdzia Bożego, oczywiście widzę, jak bardzo jestem nieodpowiedni do wywiązania się z tego polecenia. Pisze mi Twoja święta Miłość, że bardzo pragniesz mię jeszcze widzieć w tym życiu. Bóg Pan nasz wie, jakie wrażenie słowa te, tak wielką miłością natchnione, wywarły w mej duszy i ile łez wylewam, ilekroć o nich pomyślę, i zdaje mi się, że mogą mi być one wielką pociechą, bo dla świętego posłuszeństwa nie ma rzeczy niemożliwych. W Japonii chrześcijaństwo mieć może grunt trwały, choć wiele pracy i potu trzeba tu będzie łożyć. Jak Bóg da, to udam się do Chin, których nawrócenie wywarłoby i na Japonię niezmierny wpływ".
Nie podobało się Bogu ziścić nadziei i pragnień Apostoła Azji; w niespełna rok po napisaniu powyższego listu przeniósł się do Boga po nagrodę na małej, opuszczonej wysepce Sancjan, u progu Chin, których nawrócenia tak pragnął. Ignacy, nie wiedząc nic jeszcze o tej stracie, zamyślał sprowadzić Ksawerego do Europy, aby mógł zdać osobiście sprawę o potrzebach Azji i zarządzić najodpowiedniejsze środki do nawrócenia tych niezmiernych obszarów. Tymczasem nie skąpił żądanych rad i wskazówek: (16)
"Dowiedzieliśmy się, że Bóg Pan nasz, używając Ciebie za narzędzie swoje, otworzył bramę do opowiadania Ewangelii i nawrócenia Japonii i Chin. Cieszymy się wielce, w Bogu, spodziewając się, że znajomość i chwała Pańska dnia każdego bardziej rozszerzać się będzie... Jeśliś się już do Chin udał, pochwalam to w przekonaniu, że Mądrość Odwieczna Cię tam poprowadziła; pomimo tego, sądzę, o ile my tu o tych sprawach decydować możemy, że więcej zrobiłbyś w służbie Boga Pana naszego, pozostając w Indiach i stamtąd wysyłając innych i kierując nimi, aby to robili, co byś ty sam miał robić; w ten bowiem sposób pracowałbyś nie w jednym, lecz od razu w wielu miejscach".
Tak właśnie "w wielu miejscach" pracował sam Ignacy, pomimo, że w ostatnich szesnastu latach życia wyruszył z Rzymu ledwie parę razy i to tylko na dni kilka. W tym samym czasie, w którym słał wskazówki Ksaweremu do Indyj, do Chin, zakładał w Brazylii nową zakonną prowincję i mianował pierwszego jej prowincjała, świątobliwego Emanuela de Nobrega (17); przez rady swoje kierował korsykańskimi misjonarzami, dokładał wszelkich starań, aby doprowadzić na koniec do pomyślnego rozwiązania zbyt już długo wlekącą się sprawę poddania się schizmatyckiej Abisynii pod władzę Stolicy Apostolskiej.
Ostatnia ta sprawa, sama w sobie wielkiej wagi i dająca usprawiedliwiony powód do najśmielszych i najpiękniejszych nadziei, leżała mocno na sercu portugalskiemu Janowi III. Ignacy ze swej strony tak do niej się zapalił, że najgorętszym jego pragnieniem było złożyć generalski urząd, aby móc samemu udać się na misję do Afryki (18). Gdy plan ten okazał się oczywistym niepodobieństwem, nie przestawał na wszystkie strony pukać, prosić, przypominać i zaklinać: "Nie pozwalajcież ginąć marnie tak wielkiej części owczarni Chrystusowej!". "Wielka żałość zbiera i szkoda niezmierna, że pomimo sprzyjających okoliczności tak się rzecz przewleka, a tymczasem tyle dusz jest opuszczonych" (19). Rzecz wlokła się jeszcze sześć lat; zaledwie z początkiem 1555 r. wyruszyło do Afryki dwunastu misjonarzy, mając na swym czele zamianowanego przez papieża patriarchę O. Jana Nunnez Baretto. Ignacy tak zawsze przeciwny przyjmowaniu jakich bądź godności kościelnych przez członków swego zakonu, osądził jednak, że w takich okolicznościach można i należy zrobić wyjątek. "Nie sądzę – pisał do O. Baretto (20) – aby równie tobie, jak i wyznaczonym ci dwom koadiutorom wolno było uchylić się od nałożonych wam z woli papieskiej urzędów. Chociaż dla pokory waszej i miłości uniżenia, którą macie stosownie do powołania waszego, każda godność jest ciężkim krzyżem, to przecież godnościom tym towarzyszy tyle prac i niebezpieczeństw, że obawy nie ma, aby mogły stać się okazją ambicji lub chciwości. Z drugiej znów strony tak to jest niezbędnym dla ogólnego dobra tych krajów, tak bardzo na ofiarowanym wam stanowisku będziecie mogli się przyczynić do służby Bożej, że nie widzę, jakbyście go mogli nie przyjąć? Zgódźcie się zatem z wolą Bożą i zaufajcie dobroci Tego, dla którego miłości jedynie ten ciężar na barki swe bierzecie, który dopomoże wam do dźwigania go, a niebezpieczeństwa dla służby Swej Bożej podjęte zamieni wam w wieniec odrębnej wiecznej nagrody"...
Odjeżdżającym misjonarzom przesłał Święty rodzaj memoriału do abisyńskiego cesarza Klaudiusza; memoriału, będącego zwięzłym, ale wyczerpującym traktatem o władzy i prymacie papieskim. Na królu portugalskim memoriał ten zrobił nadzwyczajne wrażenie; wywrzeć by go musiał i na Klaudiuszu, gdyby tymczasem inne wpływy i względy nie zaczęły brać góry na abisyńskim dworze. "Szczęśliwym się czuję, rozpoczynał Ignacy swe pismo (21), że skoro już mnie samemu podjąć się tej wyprawy nie dozwolono, przynajmniej towarzysze moi udają się obecnie do kraju Twego, aby ofiarować w nim Bogu swe życie w służbie W. Wysokości, niosąc światło wiary duszom pozostającym pod Twym berłem. Ojcowie ci mają pełną i zupełną władzę od świętej Apostolskiej Stolicy; mogą Wam zatem nauką swą pomoc wszelką przynieść i naprawić szkodę zdziałaną we wierze przez niesnaski z świętym rzymskim Kościołem, matką wszystkich kościołów po całym świecie".
"Zarządcy tego Kościoła – tłumaczy dalej Święty, a twierdzenia swe udowadnia cytatami z Pisma św. i teologicznymi wywodami – poruczył Bóg swe zastępstwo na ziemi... Innym Apostołom udzielił Chrystus Pan ograniczonej władzy; św. Piotrowi i jego następcom dał ją zupełną, najpełniejszą, aby ze źródła tego płynęła wszelka powaga, siła i władza, i od tego najwyższego Pasterza dostawała się innym pasterzom w mierze odpowiadającej hierarchicznemu stanowisku, jakie zajmują w Kościele walczącym. Na tym fundamencie opierając się, równie dziad, jak ojciec W. Wysokości słuszną mieli przyczynę, dla której uznawać nie chcieli powagi patriarchy aleksandryjskiego, ponieważ on, jako odcięty zgniły członek mistycznego ciała Kościoła, nie ma życia, nie ma władzy poruszania się... a przeto i innym w żaden sposób udzielać ich nie może. Jak jeden jest tylko Oblubieniec Kościoła, Jezus Chrystus, tak i Oblubienica Chrystusowa, Kościół, jedną zawsze była, jedną pozostaje... Czytamy w Piśmie św., że jedna tylko była arka Noego, w której Bóg życie zachował, a poza którą śmierć panowała, jedna arka przymierza przez Mojżesza zbudowana, jedna świątynia wystawiona w Jerozolimie przez Salomona, w której wyłącznie prawo nakazywało składać ofiary i Bogu cześć oddawać, jedna synagoga, od której sądu i powagi wszystkie inne zależały. Wyraźne to i jasne obrazy jedności Kościoła, poza którym nic dobrego nie istnieje... Kto nie jest zjednoczony i złączony z tym mistycznym ciałem, nie może żadną miarą od głowy, tj. od Chrystusa, otrzymać siły i łaski do dostąpienia wiecznego szczęścia"...
Mniej może pozornie świetne i fantazję porywające, w skutkach swych praktyczniejsze były usiłowania, dążące do oswobodzenia, a przynajmniej do osłodzenia gorzkiego losu tysiącom chrześcijańskich niewolników, zabranym w jasyr przez tak groźnych w owym czasie berberyjskich piratów. Od r. 1548 przebywało na afrykańskich wybrzeżach dwóch członków Towarzystwa Jezusowego: O. Jan Nunnez Baretto i Br. Ignacy Bogado, i "starają się – jak donosi Ignacy w jednym z swych listów (22) – o wyzwolenie ciał, a bardziej jeszcze dusz niewolników. Wielcy to słudzy Pańscy, wiele działają i cierpią w służbie Chrystusa Pana naszego: leczą dusze niewolników, z których jedni wiary się wyparli, inni są na drodze do wyparcia się, inni jeszcze umierają z głodu duchownego, między niewiernymi". Straszny to był głód, a biedni niewolnicy bardzo potrzebowali pomocy i pociechy; O. Baretto w swych listach i sprawozdaniach, przesyłanych do Europy, kreślił krwawe obrazy z tej ziemi niewoli i błagał ze łzami o miłosierdzie, bo "dusze giną". "Na miłość Pana naszego – zaklinał jednego z zakonnych towarzyszów (23) – wyżebraj mi trochę pieniędzy na ratowanie niewolników, których panowie przemienić chcą w Turków, Żydów, a oni do nas z płaczem o pomoc się udają"... "Wiele pieniędzy nam trzeba, bo chłopców i dziewcząt portugalskich nie chcą sprzedać taniej, jak za 90 dukatów... Serce boli, gdy widzę całe szeregi chłopców, którzy niedawno jeszcze temu prosili z płaczem o wykupienie, jak w najokropniejszych grzechach brną i publicznie już za Turków uchodzą"... I Ignacemu, do którego dochodziły te żale i sprawozdania w regularnych niemal odstępach czasu, serce się ściskało; więc jak mógł o zasiłki się starał, dodawał pracującym odwagi, krzepił siły ich i męstwo w tak niezmiernie trudnym zadaniu. "Od kilku już lat – pisał prawdziwie ojcowskim sercem i piórem do O. Jana Nunnez (24) – pracujesz i pomagasz niewolnikom w Afryce. Nie lękaj się, gdy ważysz drobne swe siły, że podjąłeś się zbyt trudnego przedsięwzięcia, ponieważ ufność swą całą złożyć winieneś w Tym, który do tej pracy cię powołał, a zatem i potrzebnych sił w służbie swej ci użyczy, tym bardziej, że nie z własnej woli wziąłeś na siebie ten ciężar, którego nikt na świecie samym ludzkim przemysłem i zręcznością nie zdołałby udźwignąć, gdyby mu ręka Boża nie dopomogła i drogi nie wskazała".
Dawne w Loyoli, Manrezie, w Jerozolimie wreszcie żywione i ważone plany rozszerzenia chwały Bożej w ziemi palestyńskiej ustąpić musiały przed wyraźną wolą Bożą; wszakże grób Chrystusowy, zostający w niewoli niewiernych, nie zatarł się nigdy w pamięci Świętego rycerza; myśl o krucjacie, na innych może niż dawne krzyżowe wyprawy podstawach opartej, ale mającej niemniej na celu wyrzucenie Turków ze Ziemi Świętej, nie przestała do końca życia jasnym płomieniem mu przyświecać. Świadectwem tych niewygasłych myśli i pragnień jest obszerna korespondencja z rycerzem dawnej, średniowiecznej, w najlepszym tego słowa znaczeniu, daty, Piotrem Zarate, który powziął piękny zamiar przywrócenia do dawnej świetności rycerzy Grobu Chrystusowego i otwarcia przed nimi w Jerozolimie szerokiego pola dla rycerskiego męstwa, dla chrześcijańskiego poświęcenia. Ignacy wyjednał dla tego zamysłu u papieża osobną pochwalną bullę; listami zaś swymi do króla Rzymskiego, do Filipa II, otworzył śmiałemu rycerzowi bramy i poparcie najmożniejszych wówczas w świecie potentatów (25). Nie jego wina, że piękny ten zamiar poszedł koleją tylu innych kuszących się przedtem i później o wrócenie chrześcijaństwu jego kolebki...
Lepszym, choć nie bezpośrednim skutkiem uwieńczony został śmiały plan zgniecenia potęgi tureckiej w Europie. Projekt ten przesłany przez Ignacego na ręce O. Hieronima Nadal, który miał go znów przedstawić Janowi de Vega, a następnie Karolowi V, niewiele się różnił w zasadniczych rysach od przeprowadzonej później krucjaty, która doprowadziła do stanowczej w dziejach Europy bitwy pod Lepanto.
A oto znowu innego rodzaju, ale niemniej ważnego punktu dotykający, na wielką skalę nakreślony plan, który Święty za pośrednictwem jednego ze swych zakonników, najlepiej widzianych na portugalskim dworze, przedkładał królowi Janowi III: (26)
"Opowiedziano mi tu smutną historię o dwóch braciach Portugalczykach, znajdujących się obecnie w Rzymie, którzy obaj pojedynkowali się i obaj zabili swych przeciwników. Straszny to, diabelski występek między chrześcijanami, nawet między niewiernymi nieznany, gubić dla tak błahych powodów i dusze i ciała; toteż z wielką radością i zadowoleniem dowiedzieliśmy się o wydanej przez J. Kr. Mość ustawie, zakazującej pojedynków w swym królestwie pod karą utraty całego majątku i życia. Święta to i dobra rzecz; gdybym miał sposobność, nie omieszkałbym przedstawić J. Kr. Mości dwóch innych punktów, które sądzę, przyczynić by się mogły niemało, wespół z pomienioną ustawą, do przyprowadzenia do skutku tak pobożnych i chrześcijańskich zamiarów królewskich".
"1. Aby każdy, który przyjmie wyzwanie na pojedynek, ogłoszony był publicznie za zdrajcę i infamisa... w ten bowiem sposób przeciwne lekarstwa uleczyłyby przeciwne sobie choroby; i kto obawiając się stracić nieco na honorze, ucieka się do pojedynku, zaniechałby go, aby zupełnie honoru nie stracić".
"2. Aby J. Kr. Mość wybrała czterech, lub ilu by uważała za stosowne, poważnych mężów, którzy w razie jakichś poróżnień lub krzywd, sprowadzających pojedynki, osądziliby, która strona i w czym jest skrzywdzoną, i zarządzili odpowiednie lekarstwo; wykonania tego sądu musiałby sam król dopilnować, przyczyniając się w ten sposób do zadowolenia i uspokojenia obu stron. Jeżeli będzie wolą Boga Pana naszego, aby dzieło to, które tak bardzo mogłoby posunąć naprzód Jego służbę, przyszło do skutku i usunęło to nadużycie, tak bezbożne, tak sprzeciwiające się i Bożemu i ludzkiemu rozumowi, że nikt inny, prócz szatana, twórcą jego być nie może, natenczas łatwo stać by się mogło, że i inni chrześcijańscy książęta poszliby za przykładem danym przez J. Kr. Mość. Boć wszyscy rzecz tak niegodziwą i nierozumną muszą za złą uważać, zwłaszcza, że nie opiera się ona na żadnej innej podstawie, prócz błędnej opinii ludzi światowych, którzy w ogóle i sami wyznają, że tyranizuje ich ten nieszczęsny zwyczaj i bardzo im cięży. Tak więc piętnując go publicznie i ogłaszając za infamisów tych, którzy by się dopuścili tego występku, usunąć można bez wielkich trudności tę piekielną tyranię z ziem chrześcijańskich. Bezwątpienia, pomiędzy wielu słynnymi czynami, które potomność głosić będzie o J. Kr. Mości, ten byłby jednym z najsłynniejszych".
"Można by też zaradzić, jakem już wspomniał, aby usunięcie bojaźni pojedynku nie utorowało komu drogi do łatwiejszego krzywdzenia innych, karząc krzywdzących najprzód na czci, a następnie i osobiście, i naznaczając inne odpowiednie kary. Nie mogłoby być trudnym przekonać ludzi o słuszności takiego postępowania, bo bez porównania więcej zgadza się ono z rozumem nie tylko chrześcijańskim, ale i w ogóle ludzkim, niż przeciwne postępowanie i zasady, które diabeł na ten świat wprowadził. Chodzi tylko o to, aby królowie wzięli się do tej sprawy na serio".
Czyż nie dziwna to rzecz, słyszeć w XVI wieku takie zasady, takie plany z ust hiszpańskiego rycerza, należącego w swym czasie do kwiatu najdumniejszej na świecie szlachty, najlepiej obeznanej, najsilniej stojącej przy obyczajach i prawach rządzących rycerskim zakonem? Nowy to znów dowód, jak Ignacy z wyżyny, na której stał, trzeźwo, a wszechstronnie patrzył na świat. Wszystko, co współczesnych porusza, znajduje echo w wielkim jego sercu; każda dobra myśl może być pewną jego pomocy i zachęty; każda bieda – pociechy; obok wewnętrznych rządów, szeroko już po świecie rozpowszechnionego zakonu, prowadzi walkę o dusze od "północnych", od polskich, do afrykańskich granic. Skąd ta wszechstronność, ta przezorność rozumnego wodza, rzekłbyś nowoczesnego, złączona z niezmordowaną energią, z wytrwałością średniowiecznego żołnierza? Źródłem i wytłumaczeniem tych zadziwiających przymiotów, tych wielkich czynów i świetnych zwycięstw, to święte, do Boga wyłącznie skierowane, z Bogiem złączone życie Ignacego. Był on znakomitym organizatorem zakonu, był mężnym, a rozumnym wodzem w wielkiej wojnie o "Królestwo Boże", bo był mężem prawdziwie Bożym; z podjętych walk wychodził zwycięsko i przyczyniał się do rozszerzenia Królestwa Bożego na ziemi, bo szedł wiernie ślad w ślad za Najwyższym Wodzem swym – Chrystusem; był wielkim, bo był Świętym.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 274-307.
Przypisy:
(1) Szereg listów z r. 1550. Cartas, t. II.
(2) Listy i okólniki z r. 1541 – 1544. Cartas, t. I.
(3) Do O. Klaudiusza le Jay, 30 lipca 1552. Cartas, t. III, l. 276.
(4) Do przełożonych zakonnych, 2 stycznia 1554. Cartas, t. V, l. 403.
(5) Do O. Gerarda Hamont, 22 marca 1555. Cartas, t. V, l. 637.
(6) Do Jana Polleto, 10 czerwca 1556. Cartas, t. VI, l. 831.
(7) Do pewnego, nie dającego się dziś dokładnie oznaczyć, niemieckiego biskupa, 9 grudnia 1550. Cartas, t. II, l. 207.
(8) Do arcybiskupa kolońskiego, 1 maja 1556. Cartas, t. VI, l. 808.
(9) 25 lipca 1553. Cartas, t. III, l. 326.
(10) 18 sierpnia 1554. Cartas, t. IV, l. 530.
(11) 22 września 1551. Cartas, t. II, l. 237.
(12) W czerwcu 1556. Cartas, t. VI, l. 829.
(13) 7 sierpnia 1553, a więc w siedem dni po uroczystym wjeździe Marii do Londynu. Cartas, t. III, l. 329.
(14) Do św. Franciszka Borgiasza, 14 czerwca 1554. Cartas, t. IV, l. 490.
(15) 29 stycznia 1552. Cartas, t. III. Dodatek II, nr 12.
(16) 28 czerwca 1553. Cartas, t. III, l. 314. W chwili pisania tego listu Ksawery nie żył już od przeszło pół roku; umarł 2 grudnia 1552.
(17) 9 lipca 1553. Cartas, t. III, l. 317.
(18) Do króla Jana III, wrzesień 1546. Cartas, t. I, l. 84.
(19) Do O. Ludwika de la Grana, 17 stycznia 1549. Cartas, t. II, l. 159.
(20) 17 lutego 1555. Cartas, t. V, l. 614.
(21) 16 lutego 1555. Cartas, t. V, l. 613.
(22) Do O. Ludwika de Sandoval, 20 lipca 1553. Cartas, t. III, l. 320.
(23) Do O. Franc. Viejra r. 1553. T. III. Dokumenty nr. 15-21 i T. IV, nr 10.
(24) 26 lipca 1554. Cartas, t. IV, l. 513.
(25) Listy te datowane w październiku 1554. Cartas, t. IV, l. 558 np.
(26) Do O. Mirona, 5 kwietnia 1554. Cartas, t. IV, l. 457.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXI, Kraków 2011
Powrót do spisu treści książki ks. Jana Badeniego TJ pt.
Życie św. Ignacego Loyoli
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: