––––––––
I.
Młodzieńcze lata. – Rycerskie rzemiosło. – Oddanie się Bogu na służbę
W północnej Hiszpanii, w zamieszkałej przez Basków prowincji Guipuzcoa, nieco na południe od miasteczek Azcoitia i Azpeitia, wznosił się pod koniec XV wieku, otoczony dziś dokoła jako cenna relikwia, murami olbrzymiego klasztoru Jezuitów, niewielki zameczek Loyola. Panów zamku, Beltrana Yanez de Loyola i Mariannę Saez de Balda, obdarzył Bóg licznym potomstwem: pięciu córkami i ośmiu synami; ostatni przyszedł na świat r. 1491 Inigo Lopez de Recalde, jak brzmiało całe rodowe nazwisko, Ignacy, jak sam zwykł się był później podpisywać i jak go świat katolicki nazywać się przyzwyczaił.
O dziecinnych i młodych latach przyszłego zakonodawcy, nadzwyczaj szczupłe mamy wiadomości. Wychowanie Ignacego skierowane było ówczesnym obyczajem niemal wyłącznie do rycerskiej służby; myśli jego i marzenia obracały się koło walk z niewiernymi Maurami, obrony granic ojczystych, wojennej sławy. W tym kierunku prowadziło go już wszystko, cokolwiek widział i słyszał w rodzinnym domu: opowiadania o walecznych czynach przodków, wojenne pieśni przez braci śpiewane, dochodzący i do odosobnionego loyolskiego zameczku odgłos zwycięstw chrześcijańskiego oręża. Chęć do walki, pragnienie sławy wzmogło się tym bardziej, gdy jako podrostek znalazł się Ignacy z rozkazu rodziców na dworze króla Ferdynanda, a spełniając tutaj obowiązki pazia, uczył się zarazem rycerskiego rzemiosła i niecierpliwie czekał, kiedy będzie mógł odznaczyć się i zdobyć wawrzyny, jakie zdobyli już rycerze przebywający w tym raczej obozie, niż monarszym dworze. Wdzięczna postać, zręczność i odwaga młodego pazia zwróciły nań ogólną uwagę; zajął się nim zwłaszcza daleki krewny, Antoni Maurico, wicekról Nawarry, książę na Najarze, sam nauczył go robić bronią i kierował pierwszymi jego krokami w utarczkach z zewnętrznymi i wewnętrznymi wrogami panowania Ferdynanda, które nie we wszystkich prowincjach było dość silne.
Młody żołnierz odznaczył się niebawem między towarzyszami i szybko posuwał się na coraz wyższe dowództwa. Wśród obozowego życia był on zawsze niezmiernie czułym na wojskowy honor i za nic w świecie niczego by się nie dopuścił, co by w jakikolwiek sposób mogło go splamić. Dla honoru też raczej i ścisłego zachowania rycerskich przepisów, niż z wyższych, nadprzyrodzonych względów, trzymał ściśle na wodzy młodzieńcze namiętności, dla pieniędzy okazywał jawną wzgardę. Po zdobyciu Najarry, dozwolił swym żołnierzom, wedle powszechnego wówczas zwyczaju, obrabować mieszkańców, ale sam najmniejszego nawet łupu sobie nie przywłaszczył. Nieraz ognistą swą, przekonywującą wymową, uśmierzał groźne spory; gotów sam za miecz pochwycić, gdyby kto odważył się rzucić nań obelgę. Korzystając z wolnych chwil, w czasie których towarzysze jego grze się oddawali, układał Ignacy hiszpańskie wiersze; jeden z tych wierszy opiewał historię nawrócenia i wielkich zasług św. Piotra, ale niejeden prawdopodobnie musiał mieć za przedmiot miłość i sławę ziemską. Krótko mówiąc, Ignacy był wzorem ówczesnego rycerza: mężnego w boju, uprzejmego dla kobiet, obrońcy uciśnionych, skrupulatnego stróża własnego honoru; wyznawał głośno swą wiarę, spełniał przepisane przez nią praktyki, ale nie wiele o to się troszczył, aby przeniknąć ducha nauki Chrystusowej i wedle niej całe swe życie, swe myśli i pragnienia ukształtować.
Łaska Boża przez cierpienie miała sobie znaleźć wstęp do serca Ignacego i z ziemskiego rycerza w Chrystusowego go przemienić. Z początkiem wiosny 1521 r. wybuchła wojna o tron Nawarry między Hiszpanami, broniącymi praw Karola V, a Francuzami, stojącymi po stronie jego rywala, Henryka d'Albert. Wojsko francuskie pod dowództwem Jędrzeja de Foix wkroczyło w granice hiszpańskie, a zająwszy kilka miasteczek, stanęło pod obronną Pampeloną. Poprzednio jeszcze wicekról Nawarry dowiedziawszy się o zbliżającym się z przemożnymi siłami nieprzyjacielu, pospieszył do Kastylii dla ściągnięcia co prędzej posiłków, a w Pampelonie zostawił Ignacego z bardzo nieliczną załogą. Posiłki nie nadchodziły, a tymczasem mieszkańcy, obawiając się gniewu zdobywców, prośbami i groźbami starali się nakłonić Ignacego do dobrowolnego poddania miasta, tłumacząc mu, że dalszy opór byłby szaleństwem. Mężny rycerz opierał się, póki mógł, tym naleganiom; wreszcie widząc, że istotnie, zwłaszcza wobec takiego usposobienia mieszkańców, miasta obronić nie potrafi, cofnął się z garstką wiernych żołnierzy do silnie obwarowanego zamku, dozwalając otworzyć bramy miejskie nieprzyjacielskiemu wojsku. Francuzi weszli do Pampelony, a jednocześnie wysłali parlamentarza do dowódcy zamkowego, wzywając go do poddania się. Wielu oficerów wezwanych na radę wojenną, sam nawet z ramienia wicekróla ustanowiony zarządca zamku, sądzili, że mogą zgodzić się na podane sobie przez nieprzyjaciół warunki bardzo zresztą honorowe; jeden Ignacy wręcz przeciwnego był zdania, głośno wołając: Lepsza śmierć zaszczytna, niż życie tchórzostwem splamione! Zapał ten udzielił się innym, parlamentarza odesłano z niczym, a Ignacy zachęciwszy żołnierzy do męstwa, stanął na murach, na miejscu wystawionym na najczęstsze pociski, i niczym nie ustraszony, wśród gęsto dokoła padających kul, gotował się z mieczem w ręku odeprzeć atak szturmujących. Wtem kawał kamienia, oderwanego armatnią kulą, uderzył w lewą jego nogę, a jednocześnie odbita od muru kula strzaskała mu prawą. Ignacy padł, a żołnierze przerażeni, nie podtrzymywani głosem i przykładem walecznego swego dowódcy, nie próbowali dłużej się bronić; tegoż jeszcze poranku 10 maja 1521 r. w drugi dzień Zielonych Świątek zajęli Francuzi krótko ale mężnie bronioną twierdzę.
Zwycięzcy wiedzieli dobrze kto był duszą rycerskiej tej obrony; umiejąc też uszanować męstwo zwyciężonych, otoczyli rannego Ignacego możliwymi staraniami. Wojskowy cyrulik złożył rannemu złamaną kość w prawej nodze, ale z pospiechu czy z nieudolności złożył ją tak źle, że ból rósł raczej niż ustawał, a dozgonne kalectwo zdawało się nieuniknione. W Pampelonie o gruntowniejszej kuracji nie można było myśleć, trudno też było o wygody potrzebne rannemu; dlatego francuski dowódca szczerze ceniąc swego jeńca, a widząc, że nie powstanie – jak zdawało się z początku – w krótkim czasie z ran odniesionych, rozkazał przenieść go w wygodnej lektyce do rodzinnego, choć dość oddalonego zamku Loyoli. Tutaj przywołany doktór opatrzywszy ranę, oświadczył bez ogródki, że albo chory poddać się musi powtórnej, bardzo ciężkiej operacji, albo na całe życie zostanie kaleką; Ignacy natychmiast zgodził się na operację, a lekarz rozerwał zrastające się już kości i na nowo w odmienny sposób je złączył. Straszny to był ból, ale mężny rycerz uważał sobie za punkt honoru nie okazać go ani jednym krzykiem; konwulsyjnie tylko zaciśnięte ręce okazywały, jak bardzo cierpiał.
Przytomni jaśniej jeszcze przekonać się mogli o wielkości tego cierpienia, ze smutnych skutków, które sprowadziła dokonana operacja. Chory i tak już upływem krwi osłabiony, zaczął od tej chwili coraz bardziej na siłach upadać; raz po raz wpadał w rodzaj omdlenia; cały organizm niemal zupełnie wypowiedział mu służbę, tak, iż doktorzy utracili nadzieję utrzymania Ignacego przy życiu, a on sam, nie łudząc się co do swego stanu, wzmocnił się świętymi sakramentami: wiatykiem i ostatnim namaszczeniem na drogę wieczności.
Wigilia świętych apostołów Piotra i Pawła była dniem krytycznym, w którym wedle zapowiedzi lekarzy, rozstrzygnąć się ostatecznie miało życie lub śmierć chorego. Do św. Piotra miał Ignacy zawsze szczególne nabożeństwo; nawet wśród szczęku broni układał na cześć jego wiersze; później stać się miał wedle wyroków Opatrzności Bożej, jednym z najwaleczniejszych szermierzy w obronie stolicy Piotrowej; obecnie, jakby dla zaciśnięcia węzłów, które łączyły go i złączyć miały z wielkim tym apostołem, opoką i wodzem wojującego Kościoła, zrządził Bóg, aby właśnie Piotrowi św. zawdzięczał życie i zdrowie. W nocy, poprzedzającej uroczystość św. Apostołów, okazał się Piotr swemu czcicielowi i zapewnił go, że niebawem zdrowie odzyska; a prawdziwość tego widzenia stwierdziło najlepiej nadzwyczaj szybkie, dla wszystkich niespodziane wypełnienie się uczynionej przepowiedni.
Kiedy Ignacy powstał z łóżka i po raz pierwszy nieco swobodniej spróbował przejść się po pokoju, spostrzegł z przerażeniem, że przebyte cierpienia nie uchroniły go od kalectwa: prawa noga znacznie się skurczyła, a na domiar złego, pod kolanem wystawała źle spojona kość, nie sprawiając wprawdzie bólu, ale bardzo niemiłe dla oka wywierając wrażenie. Wykwintnego rycerza, który dotąd niemało się chełpił ze zgrabności swej i wytwornego ułożenia i rad słuchał dochodzących zewsząd pochlebstw o męskiej swej urodzie, bardziej bolały te ślady rany, niż rana sama. Czyż nie byłoby jakiego sposobu, aby pozbyć się szpecących tych śladów, uniemożliwiających dalszą służbę rycerską, nie dozwalających zadziwiać nadal innych zręcznością i piękną postawą? Jest, odpowiedzieli lekarze, ale o wiele boleśniejszy od wszystkiego, coś dotąd przecierpiał. Niezmieszany słowami tymi, Ignacy oddał się natychmiast ponownie w ręce lekarzy, obawiając się zwłaszcza, jak sam później opowiadał, aby kość wystająca nie przeszkadzała mu do noszenia zgrabnego, w modzie wówczas będącego obuwia. Doktor przepiłował kość, poczym za pomocą osobnej maszyny naciągał krótszą nogę przez wiele dni z rzędu, ale tortura ta raczej, niż kuracja, więcej przyniosła bólu niż pożytku: skurczona noga nieco się wprawdzie przeciągnęła, lecz zawsze pozostała znacznie krótszą od lewej. Jedyną, rzeczywistą korzyścią tego heroicznie, bez ruchu i jęku znoszonego męczeństwa były gorące łzy, którymi Ignacy opłakiwał później te "szaleństwa" dawnego swego życia, zachęcając się do heroicznego znoszenia najcięższych cierpień dla Boga, jeśli dla nierozsądnej ambicji, dla śmiesznej próżności, narażał się dobrowolnie na tak straszne katusze.
W pierwszych dniach po przeniesieniu do Loyoli, największą rozrywką dla rannego było snuć marzenia o dawnych i przyszłych czynach wojennych, o sławie i wybranej pani swego serca, której jeśli nie miłość, bo na to zbyt wysoko wydawała mu się postawioną, to przynajmniej cześć i uznanie pragnął sobie zjednać (1). Ale same marzenia, rozmowa ze sługami i bratem nie mogły na długo wystarczyć dla tak czynnego i żywego umysłu, zwłaszcza gdy dotkliwsze bóle nieco ustąpiły. Dla zabicia czasu, zażądał Ignacy ciekawej jakiejś książki o rycerskich awanturach, jednej z tych, które towarzysze jego i on sam w chwilach wolnych od innych zajęć, chciwie pochłaniali, starając się później w życiu iść choć z daleka śladami urojonych bohaterów. Przetrząśnięto cały zamek, ale żadnej podobnej książki nie znaleziono; rad nie rad musiał się Ignacy zadowolnić dwoma w zupełnie innym rodzaju napisanymi książkami, jedynymi, które nie wiedzieć jakim sposobem, lecz nie bez zrządzenia Opatrzności, zabłąkały się do Loyoli.
Pierwszą z tych książek było przetłumaczone na język hiszpański Życie Pana Jezusa przez Landolfa, Kartuza; drugą – oryginalnie po hiszpańsku napisane Żywoty Świętych. Początkowe kartki nie bardzo zajęły zbyt jeszcze marnościami tego świata zajętego żołnierza; lecz w miarę jak się wczytywał w życie niebieskiego wodza Chrystusa i w życie wiernych Jego sług i walecznych rycerzy, wciskać się zaczęły do serca nieznane dotąd myśli i nowe zupełnie uczucia, walcząc z dotychczasowymi ideałami, staczając zacięte spory i wypędzając dotąd wszechwładnie panujące marzenia i pragnienia. Niekiedy – opowiadał sam Święty, już jako doświadczony żołnierz w służbie Chrystusowej, pierwsze te wewnętrzne walki (2) – zwracał chory myśl od pobożnych przedmiotów do rzeczy dawniej czytanych; niekiedy stawały przed wyobraźnią jego rozmaite obrazy, które poprzednio pochłaniały całą jego uwagę. Zwłaszcza jedna myśl tak mu serce napełniała, iż zupełnie się w niej zatapiał i pogrążał przez dwie, trzy, cztery godziny, które zlatywały mu niby jedna chwila. Myślał i rozmyślał, w jaki sposób okazać by mógł swą cześć dla pewnej zacnej pani; jak dostać się do miasta, w którym przebywała; w jakich wyrazach do niej się odezwać; jakimi dowcipami i żartami ją rozerwać; jaką rycerską sztuką przed nią się popisać... Jednocześnie miłosierdzie Boże, inne, tym zupełnie przeciwne poddawało mu myśli. Czytając bowiem życie Pana Jezusa i Świętych, tak zastanawiał się i sam ze sobą rozmawiał: Czy nie mógłbym pójść śladami św. Franciszka? – A gdybym też naśladować zaczął św. Dominika? Pytania te na wszystkie strony roztrząsał: przedstawiał sobie różne trudności i przykrości, i zdawało mu się, że wszystkie te trudności łatwo mógłby pokonać, tego jednego używając argumentu: Zrobił to św. Dominik, więc zrobię i ja; potrafił to św. Franciszek, potrafię i ja. Dość długo gościły tego rodzaju myśli, poczym z powodu jakiejś okoliczności, znów świeckie owe marzenia nadpływały, również czas pewien w sercu się zatrzymując...
"Ale pomiędzy dwoma tymi kierunkami myśli ważna dawała się spostrzec różnica. Rozmyślając o rzeczach świeckich, doznawał pociechy i słodyczy, lecz kiedy rozmyślanie to przerywał dla zbytniego wytężenia umysłu, słodycz ustępowała, a miejsce jej zajmowały natychmiast smutek i oschłość. Przeciwnie, gdy myślał o pielgrzymce do Jerozolimy, o żywieniu się samymi tylko ziołami i o innych tego rodzaju umartwieniach, używanych przez świętych Pańskich, wtedy nie tylko w czasie samego tego rozmyślania dziwnym przejęty był weselem, ale wesele to nie opuszczało go i później. Przez czas pewien na różnicę tę nie zważał i nie umiał jej ocenić, nagle dopiero dnia jednego otworzyły mu się niejako oczy; zaczął serce swe badać i poznał z doświadczenia, że jeden szereg myśli pozostawia po sobie w duszy smutek, drugi radość. Pierwsze to było jego rozumowanie o rzeczach Bożych".
"Powoli poznawał lepiej dzieje własnego serca i przeciwne drogi, jakimi Bóg i szatan duszę jego prowadził; czytanie pobożnych książek użyczyło mu również nie mało światła, a pod wpływem tego światła zaczął poważniej zastanawiać się nad własnym życiem i rozważać, jaką i jak ciężką pokutą mógłby przebłagać Boga za dawne swe grzechy. W odpowiedzi na to pytanie, odezwało się znowu i z większą jeszcze siłą pobożne pragnienie naśladowania cnót świętych mężów; czemuż bym i ja, argumentował po prostu, nie mógł za łaską Bożą dopiąć tego, czego oni dopięli?".
Łaska Boża przywołana niejako do serca wspaniałym obrazem heroicznego życia wybranych sług Pańskich, z dnia na dzień silniejsze zapuszczała korzenie, tłumiąc ziemskie żądze, wzniecając pragnienie naśladowania Pana Jezusa wzgardzonym i umartwionym życiem. Za przykładem pustelników, których czytał żywoty, zamyślał Ignacy odpokutować za popełnione grzechy biczowaniem i postami; za przykładem wielu świętych pragnął odbyć pobożną pielgrzymkę do Jerozolimy, i, jeśli Bóg da, spędzić resztę życia bądź na miejscach uświęconych obecnością Zbawiciela, bądź w jakim klasztorze; a czy tu, czy tam, zawsze jako wierny uczeń, niosąc krzyż swój iść za Ukrzyżowanym... Pewnej zwłaszcza nocy, gdy według przyjętego od niejakiego czasu zwyczaju wstał z łóżka na modlitwę, światło niebieskie tak silnie oświeciło jego rozum i rozgrzało serce, iż zapominając o wszystkich wątpliwościach i pokusach, ukląkł przed obrazem Niepokalanej Dziewicy, i oddawszy się Jej w gorących słowach na służbę, błagał pokornie, aby raczyła go zaprowadzić pod chorągiew najukochańszego swego Syna. Przysięgał, że odtąd jedynie pod tą chorągwią walczyć i umierać pragnie. Niebo przyjęło widocznie tę ofiarę i przysięgę, bo jak opowiadają nam żywotopisarze Świętego, w tejże chwili cały zamek Loyola a zwłaszcza pokój, w którym Ignacy się modlił, gwałtownie zatrząsł się w swych posadach, podobnie jak niegdyś "poruszyły się fundamenty ciemnicy, w której Paweł i Sylas modląc się chwalili Boga" (3), na znak, iż Bóg wysłuchał ich modlitwy. Innej nocy Matka Najświętsza widoczniej jeszcze pocieszyła i utwierdziła w powziętych postanowieniach swego sługę i rycerza, ukazując mu się z Dzieciątkiem Jezus na rękach i dozwalając wpatrywać się dłuższy czas w święte swe, promieńmi Bożej piękności błyszczące oblicze. Widok ten, za życia już do nieba przenoszący, zniszczył ostatecznie w sercu Ignacego wszelkie upodobanie w ziemskich pięknościach i zostawił po sobie trwałą cudowną pamiątkę. Od chwili, w której Królowa Dziewic ukazała się swemu czcicielowi i nadziemską radością serce jego napełniła, ustąpiły stanowczo, by nigdy już nie powrócić, wszystkie pokusy, myśli, obrazy przeciwne cnocie anielskiej; tak, iż Ignacy nakazując później duchownym swym synom naśladować Aniołów, wskazywał im ideał, i zachęcał do wyproszenia sobie daru, którego Bóg użyczył mu z szczególnej swej łaski, za pośrednictwem Maryi, zaraz w pierwszych dniach po również cudownym nawróceniu.
Brat i domownicy spostrzegli i spostrzec musieli dziwną zmianę, jaka zaszła w umyśle Ignacego. Rozmowę zwracał odtąd zawsze do rzeczy świętych; długie godziny spędzał na klęczkach, chętniej teraz z Bogiem, niż z ludźmi rozmawiając; resztę czasu poświęcał pilnemu czytaniu i odczytywaniu życia Pana Jezusa i świętych. Dla lepszego wbicia sobie w pamięć niektórych szczegółów, które najsilniejsze wywierały na nim wrażenie, spisywał je z wielką pilnością w osobnej książce, nie żałując trudu, aby każdą literę jak najpiękniej wykonać. Słowa Pana Jezusa wypisywał czerwonym atramentem, słowa Matki Najświętszej niebieskim, świętych Pańskich różnymi innymi kolorami. Pracę tę, która w gruncie rzeczy nie różniła się niczym od modlitwy, przerywał raz po raz to serdeczną, z wielkim wylaniem duszy odprawianą modlitwą, to krótkimi strzelistymi aktami; to znowu stając przed otwartym oknem, podziwiał majestat i piękność Bożą, objawiającą się zarówno w blasku słonecznym, jak w milionach gwiazd rozsianych po firmamencie; dziękował Stwórcy, że "dobry i na wieki miłosierdzie Jego" i ponawiał uczynione postanowienie, że odtąd jedynie wielkiemu temu Panu służyć będzie.
Kto chce służyć Bogu doskonale i za Jezusem, jako wierny Jego uczeń, ślad w ślad iść pragnie, ten nie powinien wstecz się oglądać; wyrzec się musi domu, rodziny, przyjaciół; zapomnieć musi niejako o dotychczasowym swym życiu, aby zacząć inne zupełnie, które światu wydaje się głupstwem, ale mądrością jest u Boga. Taką naukę dał Chrystus swym uczniom; Ignacy ściśle się jej trzymając, postanowił zerwać wszystkie węzły łączące go z ziemią i czynem pokazać, jak pokazali owi święci, których żywoty tak mu do serca przemawiały, że bardziej miłuje Chrystusa, niż "dom, albo braci, albo siostry, albo rolę". Lecz gdzie Bogu służyć: czy w Jerozolimie, czy w zakonie jakim, czy najlepiej może, zrzekłszy się towarzystwa ludzkiego, wśród gór niedostępnych pędzić życie w samotności i pokucie. Przez chwilę zatrzymał myśl na zakonie Kartuzów; później przyszła mu wątpliwość, czy będzie w nim mógł stosownie do swego pragnienia ciało umartwieniami trapić, jarzynami tylko się karmić. Dla uspokojenia się w tej mierze, polecił jednemu ze sług, który w tym właśnie czasie udać się miał do Burgos, aby dostawszy się pod jakim pretekstem do tamtejszego klasztoru Kartuzów, zbadał ich urządzenia i zwyczaje i dał mu o nich jak najdokładniejsze informacje. Sługa dobrze spełnił dane sobie polecenie, ale choć dla Kartuzów miał same tylko pochwały, Ignacy nie powziął ostatecznej decyzji, odkładając ją do powrotu z Jerozolimy, a tymczasem niecierpliwie czekał na zupełniejszy powrót do zdrowia. Oczekiwał także na odpowiednią sposobność, aby bez zwrócenia na siebie zbytecznej uwagi, dom rodzinny stanowczo opuścić, zrzec się wszelkich jego wygód i przyjemności, złożyć Bogu w ofierze wszystko co miał i mieć mógł i bez żadnych już przeszkód, gruntowniej w ustronnym jakim miejscu zastanowić się nad przeszłym swym życiem, dokładniej nakreślić plan służenia Bogu na przyszłość.
Siły wracały zwolna, a choć widoczne jeszcze ślady pozostawały po tak długich i ciężkich cierpieniach, to przecież Ignacemu zdawało się, że nie wolno mu dłużej zwlekać z wypełnieniem tego, co uważał za wyraźną wolę Bożą. "Panie Bracie! – odezwał się do najstarszego z rodzeństwa, Marcina Garcji (4) – wódz mój, książę Najarry, wie, że czuję się lepiej; opuścić was muszę". Marcin, któremu nagła zmiana w usposobieniu brata, umartwienia jego i długie modlitwy od dawna już wydawały się podejrzane, domyślił się, że nie na dwór książęcy tak Ignacemu spieszno. Odprowadziwszy go więc do jednej z dalszych komnat, gdzie nikt nie mógł im przeszkodzić w poufnej rozmowie, gorąco błagać go począł, aby dla nieroztropnych jakichś marzeń nie przerywał tak świetnie rozpoczętego rycerskiego zawodu. "Wszystko ci się uśmiecha, namawiał go i tłumaczył; masz imię, dowcip, odwagę i roztropność; pierwsze kroki najtrudniejsze; teraz gdyś już rozgłosił swe imię, gdy równi i wyżsi podziwiają cię jako mężnego obrońcę Pampelony, szaleństwem byłoby zawracać z obranej drogi, zrzekać się dla siebie i dla rodziny naszej sławy, która sama cię szuka". – "Nie lękaj się, odparł Ignacy, nie zapomniałem co nakazują mi rodzinne tradycje i zaręczam ci, że niczego się nie dopuszczę, co by mogło je splamić". Odpowiedź ta nie zupełnie zadowolniła Marcina; długo próbował on jeszcze wymownymi argumentami zdobyć wyraźniejsze jakieś zapewnienie; wreszcie widząc, że na próżno czas traci, pożegnał Ignacego, zakląwszy go raz jeszcze, aby pamiętał, jakie obowiązki wkładają nań dotychczasowe czyny, pamięć o słynnych przodkach i honor domu Loyolów.
Jeden z braci odprowadził odjeżdżającego rycerza do Oniate, gdzie na parę godzin wstąpili obaj do domu zamężnej siostry; stąd Ignacy w towarzystwie dwóch sług podążył do Navarreto, ówczesnej rezydencji księcia Najarry. Jeszcze w czasie poprzedniej wyprawy książę zaciągnął u swego krewnego dość znaczny dług; obecnie korzystając ze sposobności, zwrócił mu pożyczoną sumę, którą Ignacy natychmiast, nic sobie nie zatrzymując, na dwie części rozdzielił: jednej użył na spłacenie własnych swych długów, drugą ofiarował na odnowienie obrazu Matki Boskiej w jednym z pobliskich kościołów. W Navarreto odprawił Ignacy towarzyszących mu dotychczas sług, a sam skierował muła na drogę wiodącą do cudami słynącej świątyni Najświętszej Panny w Monserracie. Matka Boża cudownie pocieszyła go, ukazując się mu i zachęcając do doskonałego służenia Boskiemu swemu Synowi; pod szczególną więc opieką Maryi świeżo zaciężny rycerz Jezusowy pragnął nową służbę rozpocząć i na cześć tej Królowej swojej, u stóp Jej ołtarza związać się dozgonnym ślubem czystości. Przez całą drogę jedna myśl go zajmowała: w jaki sposób mógłby się już nie w ziemskiej, ale w tej Jezusowej służbie odznaczyć; jakimi pokutami powinien u Boga przebaczenie dawnych win sobie wymodlić. Podobnie jak każdy początkujący na drodze Bożej, kładł Ignacy nie tylko największy, ale rzec można jedyny nacisk na zewnętrzne umartwienia, na posty, biczowania, długie czuwania nocne. "Przechodząc – tak sam później o sobie opowiadał (5) – jedno po drugim umartwienia, przez świętych praktykowane, nad tym tylko się zastanawiał w czym i jak mógłby ostrzej ciało swe karcić. I w tym całą swą pociechę zakładał, nie bacząc na wewnętrzne i bardziej ukryte cnoty, bo nie wiedział nawet, czym jest i co znaczy pokora, miłość, cierpliwość lub roztropność, która zakreśla poprzednim cnotom właściwe granice". Nie wiedział, nie domyślał się przez jakie walki, doświadczenia i wewnętrzne burze, stokroć sroższe od wszelkich zewnętrznych umartwień i cierpień, Bóg go zamierzał prowadzić.
Ignacy, myśląc o większych pokutach, tymczasem każdego dnia ostro się biczował; jak zaś wespół z umartwieniem i roztropność w służbie Bożej jest potrzebną, jak z gorliwością łączyć się i kierować nią powinna, o tym mógł się świeżo do służby Chrystusowej zaciągnięty, nie dość jeszcze w niej wyćwiczony zapaśnik, przekonać w tej jeszcze drodze, w której dzięki tylko szczególnej opiece Bożej, nie padł ofiarą źle zrozumianej gorliwości. Niezbyt daleko od Monserratu przyłączył się do naszego pielgrzyma inny jakiś, również na mule jadący podróżnik, którego z pierwszego już wejrzenia łatwo było poznać, jako jednego z licznie w tych stronach krążących Maurów, fanatycznych wyznawców Mahometa. Po zwykłych pytaniach, skąd i dokąd, wszczęła się naturalnie rozmowa o Monserracie, a wnet przeszła na cześć oddawaną przez katolików Najświętszej Dziewicy. Mahometanin chętnie przyznawał, że Maryja za szczególnym darem Bożym mogła być panną przed i w samymże poczęciu; ale przeczył zawzięcie, aby dawszy światu Jezusa, mogła w sobie połączyć godność macierzyństwa z przywilejem dziewictwa. Święty, jak mógł i umiał, starał się różnymi przykładami i podobieństwami wyjaśnić ten dogmat wiary, ale Maur śmiał się i żartował z wszystkich wyjaśnień i ze zbyt łatwowiernych katolików, aż wreszcie, jak gdyby znudzony długą a bezowocną dysputą, popędził muła i nie pożegnawszy nawet towarzysza drogi, zniknął mu z oczu. Krew zawrzała w Ignacym, bardziej oburzonym bluźnierstwami miotanymi przeciw Matce Bożej, niż wzgardą jemu samemu okazaną. "Czyż wolno mi, zapytał siebie, czy chrześcijańskiemu rycerzowi wolno puścić płazem tak jawną obrazę Maryi?" Zasady rycerskie mówiły mu, że należy stanąć w obronie honoru Królowej niebieskiej i krwią bluźniercy pomścić krzywdę Jej wyrządzoną; zasady Chrystusowe, choć nie dość jeszcze silnie w sercu wkorzenione, ostrzegały, że taki doraźny, bezprawny sąd, dokonany nie tylko dla obrony chwały Bożej, ale i za podszeptem obrażonej miłości własnej, nie może podobać się Bogu. Nie mogąc zdecydować się co czynić, Ignacy postanowił zdać się na wolę Bożą, którą, jak w prostocie swej wierzył, Bóg szczególnym jakim znakiem powinien mu był okazać. Niedaleko od miejsca, w którym Maur taką wzgardę chrześcijańskiemu rycerzowi wyrządził, droga rozdzielała się w dwóch kierunkach: na prawo ciągnął się dalej wygodny, szeroki gościniec, wiodący do pobliskiego miasteczka, celu podróży Mahometanina; na lewo stroma ścieżka raczej, niż droga, prowadziła na wysoką górę. Niech nierozumne zwierzę, rzekł do siebie Ignacy, wolno wodze mułowi puszczając, samo drogę obiera: jeżeli puści się wygodnym gościńcem za Mahometaninem, wtedy Bóg żąda, abym śmiercią ukarał tego bluźniercę; jeżeli podąży wąską ścieżką, będzie to znakiem, że nie powinienem dobywać oręża. Samo w sobie nieroztropne to było postanowienie i okazywało, że Ignacy bardzo jeszcze niejasne miał pojęcie o nauce i obowiązkach chrześcijańskich, lecz Opatrzność Boża czuwała nad wiernym swym sługą i nie dozwoliła mu splamić rąk krwią niesprawiedliwie wylaną. Muł, własnemu instynktowi zostawiony, zwrócił się na lewo, a Ignacy, trzymając się powziętego postanowienia, nie ścigał bluźniercy, lecz zatopiwszy się w modlitwie, pospieszył najprostszą drogą do widocznego z daleka, majestatycznie wznoszącego się wśród gór przybytku cudownej swej niebieskiej Królowej.
Każdy żołnierz nosi barwę wojska, w którym służy. Ignacy nosił dotychczas bogatą zbroję, do boku przypasany miał miecz, a na głowie lśniący hełm; ale zbliżając się do Monserratu, zrozumiał, że niestosowny to strój dla ucznia ubogiego Jezusa, który pokój nie wojnę światu przyniósł. W pobliskiej więc wiosce kupił sobie wszystko, w co zwykli byli odziewać się i zaopatrywać pielgrzymi do Ziemi świętej i długą, w kształcie zakonnego habitu niezgrabnie uszytą suknię ze zgrzebnego płótna, powróz zamiast pasa, sandały, kij pielgrzymski i drewnianą czarę na wodę. W ten sposób zaopatrzony, ale nie zdejmując jeszcze rycerskiego stroju, stanął pod bramami kościoła w Monserracie, obsługiwanego przez liczne grono pobożnych Benedyktynów. Mając niezłomny zamiar zacząć nowe, Bogu jedynie poświęcone życie, Ignacy pragnął przede wszystkim pozbyć się ciężaru dawnych swych grzechów przez szczerą, generalną spowiedź; przy tym chciał zasięgnąć rady doświadczonego spowiednika co do zamiarów swych na przyszłość. Przez dni kilka biczując się i poszcząc, gotował się do spowiedzi i aby odbyć ją jak najdokładniej, spisał długi katalog swych win i grzechów, te zwłaszcza z szczególnym naciskiem na pierwszym miejscu wymieniając, które go napełniały największym wstydem. Następnie ze skruchą ukląkł przed pobożnym kapłanem Janem Chanones, rzewnymi łzami się zalewając, wyznał grzechy i ułomności całego swego życia; z pokorą opowiedział wyświadczone sobie łaski; zapytał jak ma życiem swym na większą chwałę Bożą pokierować? Spowiednik, mąż w drogach Pańskich wyćwiczony, który sam zreformował wiele klasztorów w Hiszpanii i Portugalii, zrozumiał, że ma przed sobą wybrane naczynie łaski Bożej; dlatego, nie żałując czasu ni starań, całe trzy dni mu poświęcił, dając praktyczne wskazówki, zapalając bardziej jeszcze do heroicznych czynów dla Boga. Pocieszony i wzmocniony na duchu, odszedł Ignacy od konfesjonału pobożnego kapłana. "Bóg mi przebaczył, wołał z radością; cóż biedny grzesznik oddam Stwórcy i Zbawicielowi memu za wszystko, co mi uczynił?".
Dawny zwyczaj nakazywał, aby młodzieniec, mający otrzymać rycerskie pasowanie, całą noc poprzednią spędził na czuwaniu w kościele w pełnej zbroi, zastanawiając się nad wielką godnością i ciężkimi obowiązkami mężnego rycerza. Ignacy, trzymając się tego zwyczaju, o którym wiele naczytał się w rycerskich poezjach i romansach, zrzucił ze siebie żołnierskie szaty i darował je jakiemuś ubogiemu; miecz i sztylet zawiesił w ofierze na ołtarzu Matki Bożej; a sam ubrawszy się w poprzednio już przygotowany żebraczy ubiór, kij pielgrzymi zamiast miecza w ręku trzymając, czuwał całą noc przed uroczystością Zwiastowania Najświętszej Panny (1522 r.) w kościele czci Jej poświęconym. Częścią klęcząc, częścią stojąc, modlił się przed ołtarzem Maryi, obierając Ją sobie ponownie za Panią i Królowę, błagając, aby nie gardziła służbą wiernego swego rycerza i przed Jezusem za nim orędowała. Wczesnym rankiem posilił się świeżo pasowany rycerz Chrystusowy komunią św. i szybko, aby go kto nie poznał i nie zatrzymał, opuścił Monserrat, pierwszą stację na drodze, która go miała doprowadzić do tak wysokiej doskonałości.
Zwolna, bo cierpiąca noga nie dozwalała szybszego kroku, szedł nasz pielgrzym, rozmyślając jak ukryty przed ludźmi ma służyć Jezusowi i do podróży jerozolimskiej się gotować, dziękując Bogu z wielką wdzięcznością i radością za tyle łask, których mu tak hojnie użyczył za przyczyną cudami słynącej Maryi. Nagle pobożne te rozmyślania przerwał jakiś jeździec, który, pędząc co koń wyskoczy, z daleka już wzywał Ignacego do zatrzymania się. Był to goniec od sędziego w Monserracie, gdzie mieszkańcy widząc dobrze sobie znanego żebraka, przybranego w bogaty rycerski ubiór, a dziwiąc się nagłemu zniknięciu rycerza, którego w tym właśnie stroju przez dni parę widzieli, zaczęli podejrzewać żebraka o kradzież, jeśli nie o straszniejszy jaki występek, i do wyjaśnienia się sprawy wtrącili go do więzienia. "Czy prawda, zapytał ów goniec, żeś jakiemuś ubogiemu darował bogaty swój ubiór? Zaklina on się, że z twej ręki, nawet o to nie prosząc, otrzymał go; ale nikt, a przede wszystkim sędzia wierzyć mu nie chce". Ignacy zaręczył, że istotnie zupełnie dobrowolnie podarował swój ubiór żebrakowi i rzewnie zapłakał, upatrując w całym tym zdarzeniu karę Bożą za dawne swe winy. "Grzechem mam ręce skażone, myślał pokornie, i dlatego nawet dar z mojej ręki nie przynosi błogosławieństwa, ale wzgardę i cierpienie". Inaczej na tę sprawę zapatrywał się zdziwiony posłaniec. "Kimże jesteś, pytał czcią przejęty i przekonany, że ma przed sobą świętego; dokąd idziesz, z jakiej przyczyny z rycerza w żebraka się przemieniłeś?" Na te pytania Ignacy żadnej nie dał odpowiedzi. Uczyniwszy co był powinien i co mógł dla uwolnienia niewinnego, który z jego przyczyny dostał się do więzienia, nie chciał zaspokajać próżnej ciekawości, z nikim innym o sobie samym nie chcąc rozmawiać, jak tylko z Bogiem i z kapłanami, których mu sam Bóg na zastępców swoich na ziemi wyznaczył.
Własne swe serce głębiej zbadać, lepiej rozmowy z Bogiem nauczyć się, jaśniej wolę Bożą względem siebie zrozumieć miał Ignacy w małym, o trzy mile od Monserratu odległym miasteczku Manrezie, do którego obecnie, nie domyślając się, jakie skarby łask tam na niego czekają, kierował swe kroki. Na łożu boleści w zamku Loyolów potężna łaska Boża, niby błyskawica, wstrząsnęła i oświeciła duszę ziemskiego rycerza; jak niegdyś Paweł, tak i Ignacy rażony światłością niebieską, drżąc i zdumiewając się rzekł: Panie, co chcesz abym czynił? (6) W Monseracie, w świątyni Matki Najświętszej usłyszał odpowiedź: Jeśli chcesz być doskonałym, idź przedaj co masz i daj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie, a przyjdź, pójdź za mną! (7) Jak wiernie i mężnie iść za niebieskim tym Wodzem; jak, królewską tą drogą postępując, prawdę osiągnąć i życie wieczne sobie zabezpieczyć, a następnie innych tą drogą do Prawdy i Życia prowadzić, tego Bóg nauczył Ignacego w Manrezie.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 8-29.
Przypisy:
(1) Sam Święty opowiedział później ten szczegół powiernikowi swemu, O. Ludwikowi Gonzalezowi.
(2) Acta antiquissima a P. Ludovico Consalvo S. J. ex ore Sancti excerpta. – U Bolandystów, Acta Sanctorum. Lipiec, t. VII.
(3) Dzieje Apost. XVI.
(4) Acta antiquissima, Boland., str. 648.
(5) Acta antiquissima, Bol., str. 649.
(6) Dzieje Apost. IX, 3-6.
(7) Mt. XIX, 21.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Powrót do spisu treści książki ks. Jana Badeniego TJ pt.
Życie św. Ignacego Loyoli
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: