Było to w grudniu 1855 r.
Jednego wieczora, po pracowitym dniu, ks. Baron, będący wtedy wikariuszem w Donai, powrócił do swego mieszkania i wypoczywał po swoich apostolskich trudach, odmawiając brewiarz.
Słyszy pukanie do drzwi; otwiera i zastaje małą dziewczynkę, która go prosi, aby jak najprędzej udał się do biednej umierającej pani, mieszkającej przy ulicy... Nr. 28.
Gorliwy ksiądz chciał udać się natychmiast wraz z dzieckiem pod wskazany adres, ale mała dziewczynka powiedziała mu, że rzecz nie była pilną do tego stopnia, i że proszono go tylko, aby nie odkładał wizyty swej do jutra, z obawy nagłego skonu. Ksiądz wziął przeto adres chorej i powiedział dziewczynie, aby poszła naprzód i zapowiedziała prędkie jego nadejście.
Gdy zakończył odmawianie brewiarza, pobożny kapłan puścił się w drogę, nie zważając na deszcz ulewny i dojmujące zimno. Chodziło o zbawienie duszy, o pociechę w cierpieniu; cóż znaczą zimno i deszcz, wobec podobnego celu?
Stanąwszy na ulicy wskazanej przez dziecko, ksiądz wszedł pod numer 18, w przekonaniu, że na pewno ten numer został mu podany.
Dom był ubogi, nie było odźwiernego.
Ksiądz wszedł na schody po omacku i zapukał do pierwszych drzwi, które napotkał. Otworzył mu mężczyzna, spostrzegając zaś ubiór duchownego, wpadł w gniew brutalny, odpowiedział trzema lub czterema obelżywymi wyrazami na grzeczne zapytanie księdza, który się dowiadywał, czy to nie tu mieszkanie biednej chorej kobiety i wreszcie zamknął mu drzwi przed nosem. Cierpliwy i łagodny jak Boski jego Mistrz, ksiądz zapukał do drzwi sąsiednich, gdzie nie lepsze spotkał przyjęcie. Podobnie przyjęto go i w dalszych mieszkaniach, niezrażony jednak wszedł na drugie piętro; mały chłopczyk stał na korytarzu:
– Moje dziecko – rzekł do niego kapłan – czy mógłbyś mi wskazać pokój biednej kobiety, która mieszka w tym domu i bardzo jest chora? Nazywa się pani G.
– Jest tam wprawdzie na końcu korytarza, biedna kobieta bardzo chora, księże proboszczu; tata mówił nawet, że nocy nie przeżyje; lecz zdaje mi się, że nie nazywa się tak, jak mówisz.
– Mniejsza o nazwisko, bądź tak dobrym i zaprowadź mnie do drzwi.
Dziecko to uczyniło.
Ksiądz drzwi otworzył i wszedł.
Przy łóżku, na którym rzeczywiście leżała konająca kobieta, siedział mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni który wstał, bardzo na widok księdza zdziwiony.
Ksiądz ukłonił się i rzekł:
– To jest zapewne pańska żona i mówię z panem G.
– Ja? – odpowiedział szorstko ów mężczyzna – bynajmniej; któż księdzu kazał przyjść tutaj i mieszać się w nasze sprawy?
– Lecz co dopiero po mnie przysłano, odparł ksiądz wielce zdziwiony; powiedziano mi, że pewna pani G. śmiertelnie chora, chce, abym jej udzielił ostatnich św. Sakramentów. Jeśli się zmyliłem co do ulicy, domu lub pokoju, zdaje mi się, że biedna chora, którą tu widzę nie mniej mojej pomocy potrzebuje. Pan Bóg to zapewnie zaprowadził mię tutaj i tę pomyłkę dopuścił.
– Ach tak, wyszeptała po cichu biedna umierająca, to Pan Bóg zaprowadził cię tutaj.
– Wcale nie, zawołał mąż porywczo. Już przeszło dziesięć lat jak noga księdza u nas nie postała i spowiadać mojej żony nie będziesz; należy ona do mnie; trudnij się własnymi interesami!
– Pan się bardzo mylisz, rzekł ksiądz ze słodyczą i stanowczością: żona twoja do Boga należy i nie masz prawa jej duszą rozporządzać; jeśli żona pana chce się spowiadać, to ją wyspowiadam i moim obowiązkiem jest nie opuścić jej, jak tylko w razie gdyby z własnej woli odrzuciła moje usługi.
Na te słowa chora podniosła ręce ku niebu i zaczęła płakać z radości.
– To Pan Bóg wszystko uczynił – rzekła. Od dni kilku proszę mego męża, aby przyzwał księdza i zawsze mi odmawiał. Chcę się pojednać z Bogiem, który się nade mną zmiłował.
– Słyszysz pan, co mówi, rzekł ksiądz, obracając się do męża; zechciej na chwil kilka zostawić nas samych.
Słowa te z taką stanowczością wypowiedziano, że mężczyzna usunął się.
– Otóż, co mnie zbawiło, rzekła umierająca, pokazując księdzu różaniec zawieszony obok łóżka. Byłam tak słabą, iż się obawiałam mego męża więcej jak Boga, i aby scen uniknąć, od jedenastu lat zaprzestałam wypełniania moich obowiązków religijnych, lecz nie przestałam polecać się Matce Boskiej. Co dzień odmawiałam którąś cząstkę różańca i zachowałam zawsze miłość do Najświętszej Panny. Ona to, Ojcze mój, do mnie cię przyprowadza, Ona to zbawia moją biedną duszę!
Głęboko wzruszony tym, co słyszał, kapłan pocieszał biedną chorą, pomógł jej wyspowiadać się, dał jej rozgrzeszenie i zalecił jej przed odejściem, aby się przygotowała, jak może najlepiej, na przyjęcie ostatnich Sakramentów świętych, po które do sąsiedniego kościoła poszedł. Wychodząc, chciał uścisnąć rękę męża, który ją usunął i powrócił bardzo niezadowolony do szczęśliwej swej żony.
Ksiądz zajrzał do swego notesika, aby wynaleźć adres chorej, do której go przywoływano i zobaczył, że nie wskazano mu numeru 18-go ale numer 28. Błogosławiąc Bogu za swą szczęśliwą pomyłkę, podążył pod numer 28, gdzie zastał rzeczywiście oczekującą go chorą. Wyspowiadał ją, poczym nie tracąc czasu, poszedł obudzić zakrystiana parafialnego kościoła i biorąc Przenajświętszy Sakrament i Oleje św., udał się do swych dwóch chorych; lecz gdy wszedł pod numer 18, jego penitentka dopiero co była skonała; przez sakramentalne rozgrzeszenie otrzymała odpuszczenie swych grzechów, a gorącość jej dobrej woli zastąpiła zapewne w oczach miłosiernego Boga te środki zbawienia, które kapłan jej przynosił.
Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom II. (Przykłady na październik). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1927, ss. 103-106.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007
Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: