Była niedziela.
W szpitalu dozwolono krewnym i znajomym odwiedzać chorych. W sali dla chorych mężczyzn było tego dnia wielu odwiedzających, ruch wszędzie panował wielki; szmer powitań i pytań najrozmaitszych unosił się nad złożonymi chorobą; znoszono słabym rozmaite podarunki. Jeden tylko młody, szczupły, straszną gorączką trapiony żołnierz sam pozostał – nikt go nie odwiedził. W wyschłej ręce trzymał różę i mówił coś do niej, jakby jej zwierzenia ostatnie czynił.
Już od tygodnia służącej szpitalnej pytał się co rana:
– Którego dziś mamy?
Tego dnia powiedziała mu:
– Pierwszego października.
– Ach! westchnął chory. – Co za dzień?
– Niedziela – brzmiała odpowiedź.
– Pierwszy dzień października... Niedziela!... Chcę dostać jedną różę, ale bardzo ładną i białą.
Służąca szpitalna jest młodą, prawie tak jak chory, i ona dostała już niejeden kwiat w życiu, przeto prośba ta nie wzbudza w niej odrazy, chociaż wychodzi z ust człowieka nad grobem. Uśmiecha się tedy, odchodzi i wnet przynosi choremu to, czego żądał.
– Dziękuję – spokojnie rzekł chory, a po chwili dodał: – Chcę widzieć się z księdzem.
Uśmiech znikł z twarzy dozorczyni. Odrzekła krótko a ostro:
– Daj mi spokój! Różę to jeszcze, ale księdza to absolutnie nie!
– Kiedy ja chcę go koniecznie.
Odeszła, nic już nie mówiąc.
Chory się wzburzył, rozgniewał a gorączka się wzmogła.
– Nie ma księdza! To niedziela!
Wnet uspokaja się, przychodzi mu na myśl, że może pośród odwiedzających chorych upatrzy sobie jaką kobietę, która spełni mu to, o czym myśli. Patrzy wokoło siebie, lecz nie spostrzega ani jednej twarzy, której by mógł zaufać. Nagle tuż obok swego łóżka słyszy odpowiedź chorego sąsiada na pytanie młodej dziewczyny, skromnie odzianej:
– Ten chory suchoty ma galopujące; nie przeżyje nocy.
Wzrok pełen litości pada na niego; poznaje, że o nim mowa – nocy nie przeżyje, a dziś czuje się znacznie lepiej.
Zamknął oczy.
Nic mu nie powiedziano o tym, co go czeka, dozorczyni odmawia mu księdza, a śmierć blisko. Księdzu wstęp do szpitala według nowych praw francuskich wzbroniony. Odejdzie z tego świata jak pies!
A matka?
A narzeczona jego?
A kwiat ten?
Takie myśli snują mu się po głowie i pod ich wpływem woła nagle, obracając się do nieznajomej:
– Panienko!
Prędko wezwana staje przy nim. To młoda, o dobrym sercu robotnica.
– Słyszałem wszystko... Gdybyś mogła... Chcę księdza i to zaraz... Któregokolwiek, pierwszego napotkanego na ulicy.
Ona zastanawia się chwilkę.
– Dobrze – rzecze.
– Ale trzeba, abyś na piśmie tę wolę swoją mi podał; bez tego nie mogłabym uczynić zadość twojej prośbie. Zresztą i z pismem nie wiem, czy uda mi się.
Wnet akt był gotowy, chory podpisał swoje żądanie. Dziewczę prędko oddala się, skracając swoje odwiedziny u chorego.
Po upływie dwudziestu minut ksiądz ukazuje się na sali chorych, robią mu trudności, lecz wobec wezwania pisemnego pozwalają, choć niechętnie. Przystępuje do chorego żołnierza, ściska mu rękę i rzecze:
– Nazywasz się Iwo Plémeur. Pewnieś Bretończyk, ja nim jestem także. Jesteśmy więc przyjaciele, mów tedy śmiało.
Chory się uśmiecha zadowolony.
– Ojcze – rzecze – żołnierzem jestem; długa moja spowiedź będzie i ciężka. Ale cóż robić? Dowiedziałem się teraz przypadkowo, że umrzeć muszę niedługo, chcę więc umrzeć, jak moi ojcowie, po chrześcijańsku.
– Skąd jesteś?
– Z Carnac.
– To pewnie modliłeś się do św. Anny, przynajmniej od czasu do czasu, bo to blisko do jej cudownego obrazu.
– Nie. Gdym wychodził z domu, matka dała mi różaniec i przysiąc kazała, że zawsze bodaj jedną dziesiątkę odmówię. To mię nieraz nudziło bardzo i gniewało, ale wypełniłem, bo, widzi ksiądz, przysiągłem, że co dzień odmawiać będę.
– Matka Boska podziękuje ci i za to na swój sposób. Lecz spowiadaj się, bo czas leci a dozorczyni wnet będzie chciała wypchnąć mię za drzwi.
Wyspowiadał się i szczęśliwy i zabezpieczony na cios śmierci rzecze do księdza:
– Napiszcie do mojej matki, proszę was o to.
– Chętnie. A może masz jeszcze co do zlecenia?
– Chciałbym, aby poświęcono tę różę dzisiaj i odesłano ją do mej narzeczonej, Marii le Hoedic w Port-Haliguen. Ona kocha Najświętszą Pannę Maryję. Róża, według niej, to kwiat Matki Boskiej. I jak przysiągłem matce mojej odmawiać co dzień jedną dziesiątkę różańcową, tak i jej przysiągłem posłać poświęconą różę w pierwszą niedzielę każdego roku. Chciała, aby ją poświęcił ksiądz biały, Dominikanin, ale go dotąd nie widziałem.
Oczy księdza zaszły na to łzami rozrzewnienia.
– Posłuchaj, Iwonie! Ja jestem pierwszym księdzem, którego ta młoda dziewczyna spotkała na ulicy i poprosiła do ciebie. Patrz się!...
Mówiąc to, rozpiął płaszcz i biały habit dominikański ukazał zdziwionemu i uradowanemu choremu.
Iwo złożył ręce, jakby do modlitwy:
– Ojcze! jak szczęśliwy jestem teraz i moja Maria też będzie szczęśliwą...
– Widzisz, Iwonie, jak Matka Boska, Królowa Różańca św., jest dobrą. To Ona do ciebie mię posłała. Dziś Jej święto; w piękny dzień pójdziesz do nieba... Bądź spokojny, ufaj, mój przyjacielu!
– Ufam, Ojcze, i w Maryi, Królowej Różańca św., pokładam moją całą nadzieję.
Tego dnia o ósmej wieczorem umarł młody żołnierz, a w tym czasie w klasztorach śpiewali Dominikanie "Witaj Królowo nieba!" – Salve Regina.
Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom II. (Przykłady na październik). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1927, ss. 99-103.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007
Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: