O. K. N.
Późna to była już jesień.
Wiejący, chłodny wicher z mroźnej północy, otrząsnął pożółkłe z drzew liście, połamał suche kwiatów badylki.
Ziemia – odarta ze zbóż malowidła – smętny nad wyraz i ponury bardzo, oczom patrzącego przedstawiała obraz...
Tętnem skowrończanych pieśni już nie gra powietrze. Niebo pełne czarnych chmur. Słońce dotąd łaskawe, skryło się kędyś za te czarne chmur opony, i jakby zagniewane nie chciało ukazać ziemi i jej mieszkańcom, płomiennej, złocisto-jasnej tarczy swojej.
Ostatni zgasł już cudny jaskier złoty, co farb swych od słońca pożyczał.
Ostatnia takoż w purpurowej szacie róża, w pochmurny, strumienny wpatrzona kryształ – roni łzę, i – drżąca na widok własnych kształtów – smutnie oczekuje końca.
Ostatni jeszcze przeciąga zabłąkany dzikiego ptactwa i żurawi sznur i z krzykiem w cieplejsze odlatuje światy w obawie, by nagła nie zaskoczyła ich mroźna zima.
A w pustych polach wiatr rozciąga swe samowładne skrzydła i w pożółkłych huczy drzewach i ze zwiędłych koron cmentarne łuszczy drzewa.
Dmie wichura!
Dmie bez miary!
Ale pomimo tej wichury bezmiernej, pomimo tej zawiei szalonej, mimo chłodu i niepogody, do dominikańskiego na różańcowej górze klasztoru, z odległej wioski uboga przybyła kobieta z synkiem swoim Sebastianem.
Przybyła ona do tronu Przemożnej Królowej Różańca świętego.
I słuszne do tej dalekiej i uciążliwej pielgrzymki skłoniły ją powody.
Przyszedłszy na cudowne miejsce ze łzami i wzruszeniem wielkim, opowiadała biedna kobiecina – jak to jej mały synek w tak bardzo ciężkiej męczył się niemocy – jak przez długie dnie i noce walczył i szamotał się ze śmiercią – jak ona, biedna i strapiona robiła wszystko, co mogła, by ulżyć dziecięcia cierpieniom i zachować je przy życiu – jak nic nie pomagało – jak potem po długiej a bezskutecznej ze śmiercią walce, po długim a bezskutecznym szamotaniu – jak ona – ta lodowata, bezlitosna śmierć zwyciężyła – jak z objęć jej wyrwała przemocą niejako to małe, biedne, schorzałe jej dziecię... – Synek umarł...
Ale ona, zbolała matka, – ona nie poprzestała na tym.
Nie dała za wygraną.
I w kornej a ufnej modlitwie wezwała na pomoc Niebiańską Matkę z dominikańskiej świątyni, o której łaskawości i cudownym wsparciu tyle w okolicy opowiadano.
Wezwała więc z niebios Maryi pomocy.
I – nie zawiodła się.
Niedługo nawet na tę pomoc czekała.
Niedługo o pociechę i pomoc żebrać musiała.
Bo oto wezwana na skrzydłach litości swojej z tronu swojego stąpiła – do matki ziemskiej przybiegła – w jej utrapieniu wielkim ją pocieszyła – synka żywym i zdrowym przywróciła.
I dlatego to uboga kobieta wraz z synkiem swoim dziś wśród chłodu i zawiei do Maryi przybyła i słów podzięki dla Przenajświętszej Panny nie miała.
Krzyżem przed obrazem Przeczystej Maryi długo bardzo leżała – a łzy z jej powiek płynące i westchnienia z jej piersi się wydobywające o jej uczuciach najwyraźniej świadczyły.
Milcząc i szlochając Niebiańskiej Matce gorąco dziękowała.
A przywróconego w tak cudowny sposób do życia synka swojego Maryi ofiarowała.
I rzewna była w kościele dominikańskim uroczystość.
Sędziwy kapłan małego chłopczyka w białą św. Dominika ubierał sukienkę.
A uszczęśliwiona matka ze łzami radości prosiła, by tę drobną matczynego serca ofiarę przyjąć zechciała łaskawa z więzów śmierci Oswobodzicielka.
Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 294-296.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007
Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: