O. K. N.
Dziwne to były czasy!
Te dawne, odległe, dalekie już od nas czasy!
Wszystko było jakoś inaczej, aniżeli dzisiaj.
I ludzie byli inni, i ziemia inaczej wyglądała, i słońce inaczej świeciło, i przyroda cała innym tchnęła czarem.
Dziwne czasy!
Niemowlęta prawie – a już rwały się do szabli i wcześnie zaprawiały swą dłoń!
Dzieci zaledwie od ziemi odrosłe – a już dosiadały konia, uganiały po polach, hasały po szerokim, pustym stepie, pędząc, gdzie oczy ich niosły, w bezkresną, szarą dal.
Takim to rycerskim i wojowniczym dzieckiem był Mikołaj, syn szlachcica na zagrodzie.
Siedmioletnie pacholę.
Ale byle tylko konia dopaść mogło, a już nie można go było w domu utrzymać.
Rodzice strzegli dziecię jak mogli, by tylko nie dozwolić chłopcu urzeczywistnić swych nieroztropnych, szalonych zachcianek, pociągających za sobą wielkie życia niebezpieczeństwo.
I to im się czas jakiś udawało.
Ale raz jakoś ojca w domu nie było, a matka w oficynach zajęta gospodarstwem.
Małe pacholę wymyka się po kryjomu z komnaty.
Godzina była piąta po południu.
Pogoda wspaniała, można powiedzieć przecudna.
Słońce przeszło na drugą już nieboskłonu połowę i zniżyło się nad dworem, tonąc w złotych i purpurowych zorzach, płonących po zachodniej nieba stronie.
Powietrze tak było przesycone tym różowym, jaskrawym słońca blaskiem, że oczy mrużyły się od jego zbytku.
Pola przybrały odcień liliowy, a natomiast odległe wzgórza, odrzynające się twardo na tle zórz, miały barwę czystego ametystu.
Świat tracił cechy rzeczywistości i zdawał się być jedną zaziemskich świateł grą.
Pacholę cichaczem wymknąwszy się z komnat chyłkiem, ku stajniom się skrada i dopada konia.
Koń był młody, rączy, czystej krwi arab.
Ćwiczony rumak upojony tą przecudną wiosennego dnia pogodą i czując na sobie nieletniego jeźdźca w żartkim kroku wyrzuca cugle, i uszyma strzyże.
Puścił się kłusem...
I tak biegł czas jakiś w milczeniu i spokoju, unosząc na swym grzbiecie rozradowanego i uśmiechniętego chłopca, nie przeczuwającego nawet, że radość ta i uśmiech ten wkrótce zamienią się w grozę i smutek i płacz.
Pozostawiony sobie rwie się ognisty rumak.
Nagle u skrętu drogi coś zza płotu wyskoczyło i przed rumakiem szybko przemknęło.
Arab się przestraszył.
Rzucił się nieco w bok, stanął na tylnych nogach, wyprężył się jak struna, a potem – potem runął naprzód, jak huragan, na oślep, przez pola w siną stepu dal.
Czarny rumak, jak burzliwa chmura, z gwiazdą na czole, jak jutrzenka, na wolę wiatrów puszcza strusiej grzywy pióra i nóg białych polotem błyskawice ciska.
Krzyk lęku i trwogi wyrwał się z gardła przerażonej chłopczyny.
Wyrwał się... i zamarł na wargach.
Chłopiec kurczowo chwycił się grzywy dzianeta, niemal położył na karku, a ręce jego, jak szpony drapieżnego ptaka wpoiły się w skórę.
I tak jakby zrośnięty z ciałem rumaka, pędził w pusty step, nie widząc nic dokoła siebie, nie wiedząc nic co się dzieje.
Arab, tocząc pianę z pyska, rwał naprzód jak szalony.
Ziemia drżała pod tętentem bachmata.
Wiatr zerwał chłopięciu czapkę z głowy, tuman kurzu zalewał mu oczy.
A rumak pędził naprzód...
Wtem z przodu zamajaczyło coś szeroko.
Wynurzył się z kurzawicy wysoki płot i rów pełen rdzawej wody.
Rumak w całym swym szatańskim jakby pędzie podał się naprzód, uniósł nieco w górę, przez chwilę zawisł w powietrzu, i potem spadł na ziemię po drugiej stronie rowu.
Pacholę nie strzymało.
I razem z koniem na ziemię się zwaliło.
Arab długo tak nie pozostał, zerwał się, w jednej chwili stanął na nogach, i z rozwianą grzywą, jak strzała, popędził naprzód.
A chłopiec bez ruchu i znaku życia pozostał na miejscu.
Przed wieczorem do dworu nieżywe wniesiono pacholę.
Matka, na widok sinej, trupiej bladości dzieciny stanęła w progu i osłupiała.
W duszy jej w jednej chwili całe zamarło życie.
Nie była w stanie kroku naprzód zrobić, nie była w stanie nawet zakrzyknąć.
Straszny tylko uczuła zamęt w głowie.
Czarno zrobiło jej się w oczach. Serce poczęły cisnąć jakieś mocne kleszcze.
Kobieta nie wytrzymała.
I zemdlona runęła na podłogę.
Służba przybiegła na ratunek.
Po niedługiej chwili matka przebudziła się ze snu omdlenia; ale dzieciny ocucić nie umiano.
Żadne bowiem nie pomogły wysiłki, i żadne nie skutkowały lekarstwa. Syna do życia nie przywrócono.
Strapieni rodzice nadziei przecież nie tracą. Ale ufni w pomoc niebios, nazajutrz składają martwe syna zwłoki na rydwan i wiozą do pobliskiej dominikańskiej świątyni, Niepokalanej Dziewicy, niebios i ziemi Królowej, życia i śmierci Władczyni, poświęconej – świątyni, gdzie też Ona tak hojna łask niebiańskich rozdawczyni, tron dla siebie obrała, skąd pełną dłonią biednym i znękanym pociechy niewymowne i łaski niezwykłe rozrzuca.
Niedaleko była ona cudowna miejscowość.
Przed świątynią ułożyli martwe ciało na noszach kilimem przykrytych.
Zebrana przed kościołem i na nabożeństwo czekająca ludu garstka, widząc gotujący się żałobny pochód, przybliża się i łączy z nim, by odprowadzić zwłoki na cmentarz.
A niektórzy, znajomi widać, stroskanych nieśmiało pytają rodziców:
– Jak to? – tam u stóp Cudownej Matki na wieczny chcecie go złożyć spoczynek?
– Nie, nie! – odpowiada zapłakana matka – chcemy, by go nam Ona, ta cudowna Pani, żywym wróciła!
Wtem na czoło chłopca występują krople potu, dźwiga się powoli... z wysiłkiem wielkim ociera czoło.
– Nie nieście mię, ja sam pójdę przed obraz Najświętszej Panny.
I poszedł!
Poszedł korne złożyć dzięki łaskawej Pani za odzyskane życie!
Poszedł dać wyraz uczuciom swoim i wdzięczności swojej i miłości swojej ku Maryi, Bogarodzicy!
Poszedł i długo przed cudownym klęczał obrazem, wpatrując się w niebiańskiej piękności twarz przepotężnej z więzów śmierci Oswobodzicielki.
Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 281-285.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007
Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: