Za Przyczyną Maryi

Przykłady opieki Królowej Różańca św.

 

Matko Stworzyciela

Z więzów śmierci Oswobodzicielka

 

O. K. N.

 

Maryja przywraca życie zmarłemu dziecku

 

Przyszła zima...

 

Tęga, groźna, luta, ostra, jaką tylko na Wołyniu widzieć można, zima...

 

Zerwał się naprzód mroźny z północy wiatr i wyjąc i jęcząc hulać począł po rozmokłych, martwych polach. Skrzepła od jego zimnych pocałunków ziemia, kałuże bło­tne, bajury jesienne, trzęsawiska brudne, rozlewiska wód na łąkach szklistą pokryły się lodu sukienką.

 

Z czarnych, skłębionych, jakby w bezruchu stężałych ogromnych chmur sypać się począł gęstymi płatami śnieg, raz po raz, z cichym, sypkim szelestem, łagodnie i lekko spadając na ziemię i gruby jej tworząc płaszcz.

 

Od razu zrobiło się na świecie jasno i czysto.

 

Szare, ogromne, wypłowiałe łany pól – sine, puste, szerokie łąki – drzewa odarte z kory – drogi i ście­żyny wszystkie okryły się i znikły pod białą przeczystego śniegu powłoką.

 

Ziemia cała wyglądała jak kraina białej baśni, cicha, i zamarła, na której zginął wszelki ludzkiego istnienia ślad.

 

Wołyń i Podole całe stały się jako jeden ogromny, pusty, martwy, bezbrzeżny, białym, śnieżystym całunem okryty step.

 

I wszędzie już było biało.

 

A z wysokich, niebieskich obłoków wciąż sypał... i sy­pał... i sypał... milczący, biały, przeczysty śnieg...

 

Wśród takiej to ostrej zimy był dzień...

 

Mroźny, grudniowy, zimowy, pogodny dzień...

 

Słońce, zimne lecz jaskrawe zalewało świat cały ośle­piających blasków topielą.

 

Roziskrzył się milionami brylantów śnieg, niby zmarzłymi łzami... zalśniły snopami iskier drzewa... rozkwitły na szybach białe kwiaty mrozu...

 

W czystym, kryształowym powietrzu ulatywały drobiny śniegu, zamarznięte, podobne szklanym blaskom.

 

Mróz ze słońcem stanął do walki.

 

Walki zaciekłej.

 

Lecz próżne były wysiłki słońca!

 

Zanim na kończynach lodów, wiszących pod dachami chat, zdołała zalśnić choćby jedna wilgoci kropla, zanim miała czas oderwać się i upaść łzą na śnieg, już chwytał ją w swe szpony zwarty, tęgi, drapieżny mróz.

 

Ku wieczorowi mroźny z północy wionął wiatr i począł wyć i gwizdać po kątach i zaułkach.

 

Mróz stał się tęższy, sroższy, ostrzejszy.

 

Przymarzły drzwi i okna do swoich ram i nie można było wychylić się z izby.

 

Jasna ale zimna noc swój szeroki rozpostarła już nad ziemią płaszcz i wszystko do kojącego utuliła snu.

 

Światła wszędzie pogasły.

 

Z jednej tylko chaty, na skraju wioski położonej, bije jeszcze światełko.

 

Srebrzysty księżyc i mrugające gwiazdy, jakby ciekawe co wewnątrz chaty się dzieje, spoglądają w zamarz­nięte okno.

 

Izdebka maleńka, nędzna, uboga.

 

Na stole pod oknem jedna migoce świeca i swym ma­łym światłem choć w części czarne i grube rozprasza nocy mroki i pozwala nam po izbie się rozglądnąć i wszystkiemu przypatrzyć.

 

W izbie dokuczliwe, przejmujące panuje zimno.

 

Na środku nieduża stoi kołyska, w której pieluchami okryta maleńka złożona jest dziecina.

 

Przy kołysce, na niskim zydlu siedzi młoda jeszcze nie­wiasta. Czarną na sobie ma spódnicę i czarny kaftanik.

 

Z oblicza jej bije smutek, ból, przygnębienie.

 

Widać, że choć młoda jeszcze, kobieta ta dużo musiała przejść w życiu nędzy, niedoli, dużo zakosztować piołunu i goryczy, dużo znaleźć na swej drodze cierni i głogu.

 

Małgorzata – bo takie niewiasta ona nosi imię – siedzi teraz w milczeniu nad kolebką.

 

W kominie słychać syk i gwizd i wycie mroźnego, grudniowego wiatru.

 

Małgorzata siedzi pochylona, wybladła, milcząca...

 

Nogi wyciągnęła w stronę kołyski – ręce splotła na kolanach – i zatopiona, jakby w głębokiej pogrążona za­dumie, błędnym, zamglonym okiem na główkę spoczywają­cej w kolebce dzieciny patrzy – to znowu raz po raz pod­nosi głowę i w zamarznięte, w przecudne ubrane kwiaty, spogląda okno.

 

Zza okna, w płomieniu małej świecy wykwitały od czasu do czasu jakieś postacie straszne... długie... wiotkie... tajemnicze... nieuchwytne... podobne kobietom z rozpuszczo­nymi włosami; – to znowu ręce jakieś drapieżne, jakby po łup, w stronę kolebki i dzieciny wyciągnięte. Trwało to jakąś chwilę, a potem rozwiewało się wszystko jak majak senny.

 

Duszę Małgorzaty jakiś dziwny zapełniał niepokój i ja­kieś złowieszcze szarpało przeczucie.

 

Myśli rwały się w strzępy bezładne... w wyobraźni chaotyczne przesuwały się sceny... serce zamierało na chwilę... jakby czegoś oczekujące lub spodziewające się czegoś...

 

Nie wiedziała skąd to wszystko pochodzi.

 

– Co mi jest? co to znaczy? czy spotka mię dzisiaj coś niezwykłego? czy jakieś nieszczęście zwali się na mnie? czy jakiś cios bolesny, okrutny uderzy we mnie? co to może być? – myślała Małgorzata, wsłuchując się w ja­kieś niespokojne, prędkie urywane sercowego tętna bicie.

 

– Coś dzieje się, coś dopełnia w przestworzu.

 

Znowu wpatruje się w kołyskę i pochylona bada i śledzi dziecięcia rysy.

 

Nastała długa milczenia chwila, przerywana tylko głu­chym, ostrym grudniowej wichury gwizdem.

 

– Ale co to?

 

Serce Małgorzaty zamiera na chwilę.

 

Za oknem, w czystym, mroźnym powietrzu coś zatrze­potało, jakby ptak jakiś skrzydły swymi o szyby okna ude­rzył i na nich z trzepotem chwil kilka zawisnął.

 

Małgorzata wzdrygnęła się.

 

Podniosła głowę... spoglądnęła w okno.

 

A nie widząc nic – powstała – przeszła się chwi­leczkę tam i na powrót po zimnej izbie – otwarła drzwi chaty i wyszła na pole.

 

Ale tam? – tam było cicho... ponuro... pusto... zimno...

 

Przez otwarte drzwi ostry, mroźny wionął wiatr.

 

Małgorzata co prędzej drzwi za sobą zamknęła i do izdebki wróciła i na dawne poszła miejsce.

 

Stanęła nad kolebką.

 

Pochyliła się i patrzy...

 

Dziecina jak wprzódy w kołysce spoczywa cichutka, spokojna, nieporuszona.

 

Tylko twarzyczka dziecięcia taka jakaś mizerna – taka jakaś dziwnie blada – lice wynędzniałe – oczka przymknięte – usta na wpół otwarte – wargi spalone – oddech taki słaby, prawie nieuchwytny.

 

Widać, że biedne dziecię ostatnie na tej ziemi prze­bywa chwile.

 

Małgorzata znowu przy kolebce na zydlu usiadła – pochyliła się – i patrzy – patrzy długo...

 

Z oczu dwie łzy wymknęły się i po wybladłych zsu­nęły policzkach, z ust ciche dało się słyszeć westchnienie.

 

Bezsenne, długie nocy godziny wlokły się tak powoli, tak opieszale.

 

Małgorzata wciąż nad kolebką siedzi.

 

I na dziecinę spogląda.

 

A maleńka dziecina leży sobie spokojnie w kołysce – leży jak w półśnie.

 

Oczka otwarte...

 

Ale dziecina nic zdaje się nie widzieć.

 

I matki nawet swojej, do której tylekrotnie dawniej wyciągało rączęta i witało z uśmiechem – dziś już nie roz­poznaje.

 

Długie nocy godziny jedna po drugiej mijały, a matka nieznużona i jakby niczym nie wyczerpana wciąż nad ko­lebką siedziała i nad drogą dzieciną czuwała...

 

Nagle, nad ranem już, coś szybko od drzwi do okna przesunęło się, jakby wiatr wionął lub cichy przeleciał anioł.

 

Płomień świecy pochylił się i na jedną chwilę izba cała wpół mroku pogrążyła się.

 

Ale to tylko na chwilę.

 

Bo wnet płomień świecy się wyprostował i znowu dawnym zajaśniał blaskiem.

 

Coś, jakby grot, przeszyło serce siedzącej nad ko­lebką matki.

 

Jakieś straszne przeczucie całą owionęło jej istotę.

 

Spojrzała na dziecię...

 

A ono – to maleńkie dziecię – ono na chwilę otwarło oczęta swoje i znowu zamknęło. I tylko bledsze było jak przedtem, i tylko oddech był szybszy, coraz cichszy i cichszy...

 

Małgorzata zadrżała.

 

Ona poznała – ona przeczuła, że to ostatnie jej dzie­ciny ze śmiercią szamotanie.

 

Dziecię się poruszyło, jakiś głośniejszy wydało jęk, sil­niejszy oddech, i... i zasnęło...

 

Matka bierze rączynę dzieciny – ale ona zimna jak lód; dotyka serca jego – ale ono już nie bije, zmrożone lodowatym śmierci tchnieniem.

 

Małgorzata załkała.

 

Łzy, jak perły, sznurem po jej bladych toczyły się licach.

 

– Dlaczegoż o Boże! – cichy wyrywa się pod cię­żarem ciosu na usta Małgorzaty szept – dlaczegoż o Boże! tak mię doświadczasz i takie straszne na mnie zsyłasz gromy?

 

Biedna matka!

 

I jeszcze jak biedna!!

 

O! Bo pasmo jej krótkiego życia, to jedno, ciągłe i nie­przerwane pasmo goryczy i długich cierpień i gorzkich za­wodów. Jedna tylko zabłysła dla niej jaśniejsza i pogodniej­sza chwila. To było, kiedy ona małżonka swego poznała, i kiedy całym swym dziewiczym pokochała go sercem.

 

Ale to był tylko błysk szczęścia. Zrodziło się i zgasło jak błyskawica.

 

Po jednorocznym z małżonkiem pożyciu na cmentarz go odprowadziła i do grobu złożyła.

 

Jedyna po mężu osłoda i jedyna w tęsknocie pociecha to ta maleńka i droga była dziecina.

 

A tymczasem i ta ostatnia jej pociecha, jak marzenie, rozwiała się i znikła.

 

I teraz ona sama jedna na tym szerokim pozostanie świecie; sama jedna, bez serca czułego, bez serca bliskiego, bez serca przyjacielskiego.

 

Bo któż teraz jej biednej zechce być przyjacielem?!....

 

Ale w duszy Małgorzaty nie zgasła jeszcze iskra nadziei.

 

– Może to tylko złuda? może to tylko śmierci pozór?

 

Pochyla się nad kołyską – bada puls – kładzie dłoń na sercu – gorący składa na ustach dzieciny pocałunek, jakby pod ciepłem tego pocałunku dziecię do życia zbudzić się miało.

 

Ale niestety! ostatni błysk nadziei zgasł.

 

Puls ustał, serce nie bije, a żar matczynego pocałunku nie ogrzeje już lodowatym tchnieniem śmierci zmrożonego życia.

 

Umarło...

 

Ukochane – jedyne – jej dziecię – umarło...

 

Teraz... w mroźną, grudniową noc... w nędznej izdebce... tu... przy niej... umarło...

 

Umarło...

 

Zbolała matka cicho łkając długo – długo wpatrywała się w skostniały już dziecięcia swego trup.

 

Nagle coś ją tknęło.

 

Jakieś postanowienie, jak błyskawica przez myśl jej przemknęło.

 

Bierze chustę na siebie – otula się dobrze – i pędem biegnie pod górę, do pobliskiego dominikańskiego klasztoru, gdzie w kościele o smukłej wieżycy, w głównym ołtarzu, cudowny znajduje się Niepokalanej Panienki obraz – obraz skąd Niebieska Dziewica hojną dłonią rozrzuca swe łaski i dary i pociechy tym, którzy tam przybędą i tych łask i da­rów i pociech u Niej szukać i żebrać będą.

 

Świątynia już była otwarta, ale żywej duszy w niej jeszcze nie było.

 

Małgorzata wchodzi w progi dominikańskiej świątyni – idzie wprost przed ołtarz – przed cudowny obraz – pada na kolana i w długiej, gorącej, ufnej, kornej zatapia się mo­dlitwie.

 

Jak długo w tak gorącej pogrążona była modlitwie, tego powiedzieć nie mogła.

 

Kiedy się ocknęła i spłakane podniosła oczy przed ołtarzem Maryi, siwowłosy kapłan kończył już przenajświętszą bezkrwawą ofiarę.

 

Obraz był odsłonięty.

 

Ze złocistej Przeczystej Dziewicy sukni jasna bije świa­tłość i pada na duszę klęczącej tam kobiety.

 

Ale w duszy tej tak czarno... czarno... czarno...

 

Przez łzy spogląda na jaśniejącą Bogarodzicy twarz i w bólu rozjęku ofiaruje Jej tę swoją dziecinę – tę dzie­cinę, co może już tam w Jej przebywa pałacach.

 

Długo... bardzo długo, tak przed cudownym Niepoka­lanej Panny obrazem Małgorzata klęczała i długo... bardzo długo się modliła, a duże łzy po bladych jej spływały licach i na zimne świątyni spadały kamienie.

 

Co Małgorzata w tej długiej z Matką Niebieską mówiła rozmowie – to wieczną pozostanie matczynego serca ta­jemnicą!

 

Wyklęczała się – wymodliła – wypłakała i z lżejszym sercem, spokojniejszą myślą do swojej wraca chaty...

 

Otwiera drzwi – staje na progu – i patrzy zdu­miona – i – i oczom nie wierzy.

 

Bo co to?...

 

Czy to sen czy widzenie?

 

Nie, nie! Ani jedno, ni drugie.

 

To tylko cudowny modłów do Maryi owoc.

 

Bo oto co się dzieje:

 

Kiedy matka wchodzi w progi swej chaty, na widok jej dziecina wyciąga maleńkie, drobne rączęta swoje... pod­nosi oczy... otwiera usta... uśmiecha się... i cichym ale ra­dosnym szczebiocze głosem:

 

– Mamusiu! Mamusiu!

 

A mamusia w szale radości w jednym okamgnieniu staje przy kołysce, dziecię bierze na ręce, przyciska do piersi, pieści i całuje – całuje jej oczy – całuje jej usta – całuje jej rączki.

 

A po chwili z dzieciną na ręku wychodzi z chaty, tą samą co i wprzódy bieży drogą i do pobliskiej dominikań­skiej idzie świątyni.

 

Idzie tam przed ołtarz – przed cudowny Maryi obraz – idzie i na kolana się rzuca i znowu długo klęczy... i znowu długo się modli... i znowu długo szlocha... i znowu łzy, niby perły po jej rozpromienionych tocząc się licach na posadzkę padają – ale nie są to już łzy rozpaczy, łzy boleści, łzy zawodu, łzy smutku – ale są to łzy radości – są to łzy dziękczynienia – są to łzy wdzięczności – są to łzy mi­łości ku Maryi, tej wielkiej strapionych Pocieszycielce i tej potężnej z więzów śmierci Oswobodzicielce.

 

 

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 269-277.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: