Za Przyczyną Maryi

Przykłady opieki Królowej Różańca św.

 

Matko Przedziwna

 

Salve Regina!

 

(Opowieść z czasów napadu Tatarów)

 

Ileż to razy dzicz tatarska, jak stado sępów, rzucała się na spokojne ziemie polskie, siejąc mordy i pożogi?... Eu­ropa o tym nie wiedziała, w inną patrzyła stronę, ale wie­dzieli dobrze mieszkańcy Ukrainy i Podola, ci mężni rycerze, którzy przez tyle wieków barbarzyńskie hordy piersią swoją odpierali!...

 

Co pięć czy co dziesięć lat widziano na horyzoncie czarną chmurę od wschodu i dzikie krzyki, jak huk pio­runów, jak świst huraganów, rozlegały się w powietrzu... Da­lej widniały zielone turbany, maczugi, tatarskie łuki... a wtedy w mieście czy na wsi, w pałacu czy w chatce słyszano tylko jęki i wołania:

 

– Tatarzy! Tatarzy napadają! Boże zmiłuj się nad nami!

 

Na ten głos kapłani biegli do ołtarzy odprawiać Msze św., żołnierze spieszyli do broni, matki ściskały w objęciach swe dziatki, małżonkowie się rozdzierali, i nie było już spo­koju, ni szczęścia, ni nadziei!...

 

Wszyscy bronili się jak mogli; jedni orężem, drudzy modlitwą, nieraz dał Pan Bóg cudowne zwycięstwo, jak i za czasów św. Kunegundy w walnej bitwie pod Prętą, gdzie widziano walczących dwóch rycerzy szkarłatnych, świętych braci męczenników: Gerwazego i Protazego; gdzie najezdnicze hordy na głowę pobite i zgromione zostały.

 

Ale i to bywało, że siła napastników przemogła męstwo walecznych! a wtenczas po krwawych zapasach zamki le­żały w gruzach, miasta w płomieniach, mieszkańcy pobici lub w niewolę zabrani.

 

Taki był los miasta i zamku Ostrogskiego, zniszczonego przez Tatarów na początku piętnastego wieku.

 

W obwodzie grubych murów, które niełatwo obalić, ogień pożera drewniane domy, a jaskrawe płomienie i kłęby czarnego dymu wznoszą się w obłoki... Ulice puste, trupy zalegają pola... zaledwie tu i ówdzie jaki mieszkaniec, uszedłszy rzezi i pożogi, wychodzi z kryjówki, drżący w niemej boleści na widok spustoszenia i śmierci...

 

Tymczasem dzikie hordy barbarzyńców, ohydnych, pi­janych, uchodzą ze zdobyczą, unosząc zrabowane skarby, bogate jedwabie, złote naczynia kościelne i niewolników wybladłych, na pół żywych z sobą uprowadzając. Niektórym wszakże dostojnym więźniom, kiedy się spodziewali za nich drogiego okupu, dozwalali konia lub lektyki.

 

W liczbie tych nieszczęśliwych była młoda niewiasta, księżna Konstancja Ostrogska. Mąż jej poległ w obronie ojczyzny, zamek leżał w gruzach, został tylko przy niej pię­cioletni synaczek, który tuląc się do łona matki, pytał ją z płaczem:

 

– Mamo! mamo! dokąd my jedziem?

 

Księżna Konstancja zadrżała; rzuciwszy tęsknym okiem na puste stepy i na błękit nieba:

 

– Bóg tylko wie, moje dziecię – odpowie z boleścią.

 

– Czy nie wrócimy wieczorem do pałacu?

 

– Nie mamy już pałacu.

 

– Jeżeli nie wrócimy, co tata powie?

 

– Nie ma już taty.

 

– Nie ma taty? A gdzie tata? Jeszczem go dziś rano uściskał.

 

– Ojciec twój umarł...

 

– Umarł?... To znaczy, że poszedł do Pana Boga... Nieprawdaż mamo?

 

Dziecię zamilkło, zdziwione boleścią matki, lecz po chwili pyta znowu:

 

– Mamo, gdzież jest moja siostrzyczka? Nie ma jej tu; czy i ona poszła do Pana Boga?

 

– Kiedyśmy wyjeżdżali, widziałam ją na ręku piastunki, która idzie tam daleko z innymi kobietami. Nie mogę jej teraz zawołać, ale gdy zatrzymamy się na noc, dam Tatarom ten pierścień i poproszę, żeby pozwolili ją wziąć. Alinka będzie tu z nami.

 

Biedna matka zakryła rękami twarz, modląc się w duchu, oddając siebie i dziatki w ręce Opatrzności... a chłopczyna znudzony jej milczeniem, złożywszy główkę na poduszkach lektyki, usnął ze łzą błyszczącą na różowym liczku.

 

W godzinę potem księżyc zajaśniał, pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, hordy barbarzyńskie zatrzymały się na nocny spoczynek. Rozpięto namioty, zapalono ognie. Jeden z Tatarów zbliżył się do lektyki, pytając, czy księżna nie chce jakiego posiłku.

 

– Nic nie chcę – odrzekła – tylko pozwólcie mi tu wziąć moją córeczkę, rodzina moja zapłaci wam za nas ile zechcecie. Ona musi być z młodą kobietą, która się nazywa Horpina Burko, idzie tam w gromadzie z innymi. Patrz, oto pierścień diamentowy, tyle wart, co kilka wiosek, dam ci go, jeżeli mi przyprowadzisz piastunkę mego dziecięcia.

 

Tatar, spojrzawszy z podziwieniem na księżnę, z chci­wością na pierścień błyszczący tęczowym ogniem, mrucząc coś na znak zgody, zwrócił się ku gromadzie więźniów.

 

– Dzięki Bogu! – zawołała biedna matka. – Czło­wiek ten zlitował się nade mną; dziecię będzie przy mnie...

 

W rzeczy samej rychło przy świetle ognia świecącego w obozie, księżna ujrzała Tatara prowadzącego wierną sługę... i wyskakując z lektyki, z sercem bijącym wyciąga rękę ku miłej dziewczynie... gdy nagle krzyknie z boleścią:

 

– Horpina nie ma dziecięcia!...

 

– Ach pani! przysięgam na duszę moją, żem nie stra­ciła panienki... Około drugiej z południa, kiedy najsroższa była bitwa, książę przysłał swego wiernego Grzegorza po Alinkę, i oddałam mu dziecię myśląc, że ją chcecie ukryć, albo z nią uchodzić... Od tego czasu nikogom nie widziała; mniemałam, żem ja jedna dostała się w niewolę.

 

Ale księżna zaledwie tych słów dosłyszała, przeszyta nową boleścią, jak śmiertelnym ciosem, upadła na ziemię bez przytomności... Członki jej stężały i ostygły, śmiertelny pot okrył jej czoło... Złożono ją na powrót do lektyki i Horpina została przy niej.

 

Zaledwie o świcie otworzyła oczy. Wtedy podnosząc się nieco, kazała przynieść synaczka do siebie:

 

– Kazio mój, Kazio! – rzecze, tuląc go do serca – i ja także umrę! pójdę do Pana Boga... Ojciec twój i sio­strzyczka wołają na mnie... Ty jeden zostaniesz z tymi dzikimi czarnymi ludźmi, których się tak boisz... Serce moje pęka z boleści na myśl rozstania się z tobą, i umarłabym w roz­paczy, gdybym nie była pewną, że ci zostawiam drugą matkę... Ty nie będziesz Jej widział, mój Kaziu, ale Ona z góry spoza obłoków będzie zawsze czuwać nad tobą. To Matka Boska, Królowa Niebiańska, Maryja! Ona rozumie boleść twoją, bo Ona także ma Syna Jezusa, który cię bardzo kocha. Uklęknij przy mnie drogie dziecię, zmówmy Ojcze nasz i Witaj Kró­lowo, to moja ostatnia modlitwa... nieraz ją odmawiałam z tobą; pamiętaj każde słowo, synu mój, i tak módl się do Ojca niebieskiego i do Twojej nowej Matki!

 

Kazio płacząc klęka, żegna się i powoli powtarza każde słowo... Ale głos umierającej matki słabnie widocznie... siły jej ustają – śmiertelna bladość pokrywa jej lica i wyma­wiając: Amen, piękna jej dusza, cierpieniem oczyszczona, ulatuje do nieba.

 

Biedne dziecię spłakane, z ziemi podniesione, Tatarzy starannie kładą do lektyki.

 

– Cóż z tą uczynimy? – zapytał jeden z nich, wska­zując na Horpinę, która w konwulsjach tarzała się po ziemi.

 

– Bah! ona w konaniu, niech tu sobie umiera nie możemy chorych wlec za sobą...

 

Tak wszystko załatwiwszy, wsiadają na konie – pędzą dalej... I biedne dziecię – sierota – dziedzic książąt Ostrogskich zdąża na wygnanie, zostawiając ojczyznę w żałobie – zamek swój w gruzach i grób matki pod dębem.

 

Smutek i żałoba ludzka nie trwają wiecznie; czas osu­sza łzy – czas goi rany. W Ostrogu także po odejściu Tatarów z gruzów dźwignięto zamek, świeża murawa po­kryła pole, zroszone krwią pobitych ofiar, i we dwadzieścia lat po nieszczęśliwych wypadkach, któreśmy opisali, nowowybudowane domy cisnęły się u stóp wysokiej góry, na której się wznosił książęcy zamek; a oczy wieśniaków i mie­szczan ostrogskich zwracały się ku tym oszańcowanym murom, ku tym wysokim wieżom, bo tam żyły dwie jedyne istoty, pozostałe z rodziny dawnych ich panów – starzec i młoda dziewica.

 

Starzec ten był to Konstanty Ostrogski, stryj księcia Ostrogskiego, poległego w bitwie z Tatarami. Mimo pode­szłego wieku, białych włosów i wielu ran na wojnie odnie­sionych, książę Konstanty zażywał czerstwego zdrowia, był walecznym i mężnym, a nade wszystko czule przywiązanym do dziedziczki zamku, ukochanej swej wnuczki Aliny.

 

Więc nie umarła miluchna dziecina, którą biedna matka tak gorzko opłakiwała!... Gdy w zamieszaniu bitwy stary sługa, któremu powierzono dzieweczkę, pewną kryjówką ucho­dził z nią do lasu, mniemał, że księżna z synaczkiem pro­wadzona przez inne sługi za nim zdążała... i schroniwszy się do miasta Łucka, otoczonego pasem obronnych zamków, oddał dziecię w ręce krewnych jej matki. Tam Alinka wzra­stała szczęśliwa i kochana do osiemnastego roku, wtedy pod opieką dziadka zamieszkała w swym zamku.

 

Alinka malutką jeszcze była, kiedy krewni nieszczęśli­wej księżnej Konstancji posłali do chana tatarskiego wielki okup i bogate dary, prosząc o jej uwolnienie; lecz im od­powiedziano, że młoda matka umarła w drodze, a syn jej umarł rychło po przybyciu do Krymu. Tak z całej tej rodziny, mała sierota została jedyną dziedziczką zamku, przyległych włości i książęcej korony.

 

Młoda księżniczka Ostrogska w dwudziestej wiośnie życia była śliczną dziewicą. Żywa, wysmukła, jasna blon­dynka; poddani ją czcili, opiekun kochał ją najczulej, wielu panów ubiegało się o jej rękę, ale żadnego nie wybrała, używając jeszcze swobody... Trochę dumna, energiczna, we­soła, serce jej tylko ściskało się smutkiem na wspomnienie strasznego losu i bolesnej śmierci rodziców.

 

Ostatniego dnia sierpnia Alinka z Horpiną, starą piastunką, niegdyś zostawioną w stepach, siedziała przy oknie w zamkowej sali. Położyła na stoliku włóczkową ro­botę, a wsparłszy głowę na ręku, wpatrywała się w krętą ścieżkę, przerzynającą szerokie błonia. Długo milczała, a łzy płynęły jej po twarzy; nareszcie podnosząc głowę, rzecze ze smutkiem:

 

– Więc tą drogą moja matka pojechała w niewolę!... Ach! musiała to być boleść niezrównana, w jednej chwili stracić wszystko!

 

– Tak, panienko, i nie wiem jakem przeżyła te okrop­ności... szłyśmy tedy powiązane, ja i wiele innych kobiet; a koło nas sami tylko Tatarzy czarni, okrwawieni, grożąc nam szablą, bluźniąc Chrystusa.

 

– I moja biedna matka była z tymi barbarzyńcami – przerwała Alina drżącym głosem.

 

– Tak, panienko! O! ileż ona cierpiała! Jednakże śmierć jej była bardzo lekka!... Ona szczęśliwa poszła do Boga, ale biedny Kazio, którego oni porwali! Mój Boże! widziałam go odjeżdżającego... kochany aniołek! wyciągnął do mnie rączęta, krzyczał, że chce położyć się i zasnąć przy Horpinie i przy matce, a te rozbójniki unieśli go!

 

– Biedny braciszek! smutek go zabił – rzecze Alina, ocierając z łez oczy. – Kiedy mój dziadek posłał wielkie pieniądze na wykupienie go, chan tatarski odpowiedział, że umarł zaraz po przybyciu do Krymu.

 

– Ach, panienko! czyż nie lepiej, że Pan Bóg wziął go do siebie? Cóżby z niego było, żeby się wychował u tych barbarzyńców? zapomniałby swego Boga i swego języka! Ach, a kiedy ocucona przez wieśniaków przyszłam do przytomności, moja modlitwa była za to biedne dziecię, żeby Matka Boska zlitowała się nad nim. Królowa Niebiańska pewnie mię wysłuchała i dlatego Kazio umarł.

 

– Niestety, wszyscy poszli do Boga, mnie jedną zo­stawili – rzecze Alinka ze łzami w oczach. – Teraz tylko się modlić za nich, rozmawiać o nich, to moja jedyna pociecha.

 

– Dziś dwadzieścia lat, jak Tatarzy ukazali się tam na stepach; przez cały tydzień oblegali zamek, ostatniego dnia szturmem go wzięli, a nazajutrz po uroczystości Narodzenia Matki Boskiej, kochana pani nasza umarła!

 

– I od tego czasu dzicz ta nie pokazała się więcej – rzecze Alina w zamyśleniu. – Horpino, żeby oni jeszcze tu przyszli wcale bym się ich nie bała... Walczyłabym z nimi, błagałabym Boga o zwycięstwo, a gdyby ani moje łzy, ani modlitwy nic nie pomogły, dałabym się zabić na czele sług moich!... Ja się nie lękam ich szabli, ani ich włóczni... Bóg naszą ucieczką i pomocnikiem w uciskach, Bóg nas obroni!

 

– Ach, nie mówmy już o tych okropnościach... otrzyj łzy, panienko, oto książę dziadek twój nadjeżdża.

 

W rzeczy samej, stary książę z swoim orszakiem wje­chał na zwodzony most i rychło ukazał się w sali. Zdawał się smutnym i zamyślonym... Alinka mniemając, że zmęczony z drogi, potrzebuje posiłku i odpoczynku, kazała podać wie­czerzę; jednakże spostrzegła, że starzec zaledwie co wziął w usta, a troska nie ustąpiła mu z czoła. Toteż miłe dziecię, siadając przy nim:

 

– Smutnyś, mój stryjaszku – rzecze, biorąc go z czu­łością za rękę – Możeś cierpiący?

 

– Nie.

 

– Toś pewno niespokojny!

 

– Tak jest. Ale na cóż się zda mówić o tym młodej, jak ty dzieweczce? chyba gdy przyjdzie nieszczęście i bę­dziesz musiała podzielać je z nami, biedactwo?

 

Wtem nagle krzyknie i drżący zawoła:

 

– Boże, ratuj nas! Patrz, Alino... Patrz!

 

Alina zbliżyła się do okna i z przerażeniem spostrzegła straszną jaskrawą łunę, rozciągającą się na horyzoncie i kłęby czarnego dymu, wznoszące się w obłoki...

 

– Cóż to jest? pożar? – rzecze przelękniona – tak ogromny? któż go zapalił?

 

– Barbarzyńskie ręce, które zrabowały twą majętność i skrwawiły kolebkę twoją... Tatarzy napadają! Już są nieda­leko o pięć mil od nas; oni to podpalili wioskę. Jutro tu będą... Boże ratuj nas!

 

– Stryjaszku, może oni nas zabiją, ale nie wezmą w nie­wolę! – zawołała Alinka, blada, ze łzami w oczach.

 

– Co ty wiesz, biedne dziecię? Twój ojciec był młod­szym ode mnie i równie walecznym, a jednak nie mógł przeszkodzić nieszczęściu... żonę jego zabrano w niewolę i zamek zniszczono. Tylko wołajmy z głębi serca do Boga: Panie, ratuj nas, giniemy! Ale trzeba wszystko urządzić, zebrać żołnierzy, postawić straż na murach... potem spo­czniemy, może jutro nie będzie można...

 

I książę zebrał swą radę; obwarowano szańce, utwier­dzono zwodzone mosty, naznaczono straż nocną, potem powoli bramy się pozamykały, światła w zamku pogasły, i mieszkańcy Ostroga ostatnią noc spokojnie spędzili.

 

Groźna to była, bitna i wyćwiczona horda, która w tym świeżym wrześniowym poranku zbliżała się pod mury Ostroga.

 

Nie sam naczelny wódz najezdników prowadził tym razem swoje wojsko. Chan tatarski dziewięćdziesięcioletni starzec dogorywał, syty władzy i łupiestwa ale wiernym swym muzułmanom dał zastępcę swego, a barbarzyńcy przy­sięgli mu cześć i posłuszeństwo.

 

Nowy ten wódz był jeszcze młodym, ale już bardzo sławnym w hordzie z męstwa i waleczności. Nikt lepiej od niego nie umiał ujeździć dzikiego konia. Nikt silniej nie na­ciągnął potężnego łuku itd. Widząc go jadącego pod chorągwią na pięknym arabskim koniu, z diamentową kitką u zielonego turbana, z bogatą damascenką u boku, żołnierze z dumą nań spoglądali, urągając chrześcijanom po drodze, grożąc im śmiercią i zagładą.

 

Wódz ten, Abdul-Beg, rozłożył się obozem nad rzeką Zwyteńką, płynącą u stóp góry, na której wznosił się zamek, zrozumiał on od razu, że tak obronnej twierdzy nie może zdobyć orężem, zarządził więc oblężenie, aby głodem zmusić do poddania się; i tegoż wieczora mieszkańcy Ostroga z wy­sokości murów ujrzeli miasto i zamek swój opasany mnóstwem szpiczastych namiotów, a później o zmroku zabłysły tu i ów­dzie jaskrawe ognie, istne żarzyska piekielne, gdzie się roiły krocie strasznych pogan.

 

Nazajutrz o świcie, na odgłos bębnów, trzydzieści tysięcy strzał z hukiem huraganu uderzyło na mury Ostroga, cała horda tatarska rzuciła się groźnie, wdzierając się na wały, oblegają szańce, gdzie wszczęła się rzeź okropna.

 

Po trzygodzinnej walce Abdul-Beg cofnął swe wojska, zostawiając pod murami twierdzy dwa do trzech tysięcy tru­pów, nie chcąc więcej rozlewu krwi, poprzestał na oblężeniu. Aby przeciąć wszystkie komunikacje, postawił straż na brze­gach rzeki; w różnych kierunkach pływały po niej tatarskie łodzie i rychło mieszkańcy Ostroga, nie mając dostarczenia żywności, widzieli się zagrożeni głodem. Zabrakło chleba, a zarazem zgasła nadzieja ocalenia – odwaga i męstwo żołnierza. W tej ostatecznej niedoli książę Konstanty z roz­paczliwą odwagą zarządził wycieczkę, i pewnego wieczora, gdy księżyc skrył się za chmury, dwustu walecznych rycerzy z bohaterską odwagą, poświęcając życie dla ocalenia braci, wyszło cichutko z zamku, usiłując się przedrzeć do przyległej wioski dla dostania broni i żywności. Alina żegnała ich modlitwą i łzami, stary kapelan zamkowy bło­gosławił mężnych obrońców, ale to błogosławieństwo miało być ostatnie – żaden nie wrócił, wszyscy polegli od mie­cza barbarzyńców lub rozpierzchli się w polu. Stary koniu­szy Grzegorz, dowodzący tą garstką walecznych, raniony i wzięty do niewoli, zaprowadzony został do młodego wodza, ażeby on sam miał przyjemność uciąć mu głowę. Ale się zawiedli barbarzyńcy... Abdul-Beg wzruszony był litością na widok szlachetnej postaci sędziwego starca.

 

– Wiele masz lat? – zapyta go uprzejmie.

 

– Siedmdziesiąt pięć – odpowie waleczny rycerz – ze sto bitew widziałem i brałem w nich udział, dziesięć razy byłem raniony, śmierci się nie boję, bom dobrze użył życia.

 

– Nie chcę cię zabijać, starcze – rzecze Abdul-Beg, kłaniając się – mógłbym mieć dziadka w twoim wieku i tak walecznego jak ty; nie chciałbym, żebyś zginął z ręki mło­dzieńca. Zostań w mym namiocie, tu będziesz bezpiecznym, opatrzysz mego konia, a gdy weźmiemy wasz zamek i miasto spalimy, pójdziesz ze mną na dwór starego chana.

 

Tak Grzegorz został tatarskim niewolnikiem, sługą bar­barzyńcy, muzułmana... i nieraz myślał, czy nie lepiej śmier­cią zakończyć tak nędzne życie... Ale sumienie chrześcijań­skie wzdrygało się na to i szlachetny rycerz poddał się woli Bożej; a łącząc krzyż swój z krzyżem Zbawiciela, znalazł ochłodę i spokój serca.

 

Pewnego dnia młoda księżniczka wyszedłszy z zamku przebiegała ulice oblężonego miasta. Biedna Alina, znać było, że wiele już ucierpiała! Głowa smutno pochylona, lice wybladłe, rzewna smętność rozlana na twarzy... bo już wszystko co było w domu: zboże, wino, zwierzyna, owoce, wszystko rozdała zgłodniałym; wszystko... zostały jej tylko suknie adamaszkowe, perły, brylanty, próżne zbytki marności, które w tej chwili wydały się jej gorzką ironią...

 

Niestety! gumna jej, spichlerze, spiżarnie rychło się wypróżniły, i gdy młoda księżniczka ukazała się wśród ludu, wszędzie widziała wybladłe twarze, łzy i jęki cierpiących.

 

– Nie mam chleba dla mego starego ojca, mówił pe­wien mieszczanin, klękając u stóp jej.

 

– Nie mam mleka dla moich dziatek, wołała z boleścią pewna matka.

 

– Postawiliśmy zapadki na szczury, ale gdzie nie ma zboża ni chleba, tam nie ma i szczurów; mówiło kilku znędznionych wieśniaków.

 

– Panienko daj nam chleba, daj nam miodu... Czyż nic nie macie w waszych piwnicach?

 

– Nie mam nic, drogie dziatki, tylko z wami płaczę i modlę się za was. Niech was Bóg wspomoże!

 

Łzy obfite płynęły z oczu biednej Aliny, gdy mówiła te słowa, a poczciwi wieśniacy widząc ją tak zbolałą, z usza­nowaniem ręce jej całowali; niektórzy zaś wątpiąc potrzą­sali głową...

 

Toteż pomimo męstwa i rezygnacji młoda dziewica z rozdartym sercem wróciła do zamku.

 

– Cóż ci to moje dziecię? zawoła stary opiekun, wi­dząc ją tak bladą i smutną.

 

– Drogi stryjaszku, rzecze Alina, biorąc go z czułością za rękę, tylko w Bogu nadzieja nasza... Widzisz, że się dłu­żej bronić nie możemy, oręż wypada z rąk zgłodniałych żołnierzy; jeżeli nas Bóg nie wspomoże, wszyscy zginiemy... Wołajmy więc do Boga o ratunek i gotujmy się na śmierć... Jutro wszyscy przyjmiemy Komunię świętą. Niech na wałach miasta wzniosą ołtarze, gdzie nasi zakonnicy Msze święte odprawiać będą, błagając przez Krew Chrystusową o miło­sierdzie nad nami. Pójdziemy także za procesją śpiewając: Salve Regina, była to, jakem słyszała, ulubiona modlitwa mojej matki. Królowa niebiańska zlituje się i obroni nas. A jeżeli Tatarzy przeszyją nas strzałami, to umrzemy śmier­cią świętych, u stóp Krzyża Zbawiciela i słodko spoczniemy w Niebie.

 

– Bądź błogosławiona, drogie dziecię, rzecze starzec zalany łzami! Bóg ci poddał tę świętą myśl. Tak, prośmy o przyczynę Maryi. Ona wstawi się za nami do swego Syna; a gdyby dzień jutrzejszy miał być ostatnim naszego życia, poświęćmy go na chwałę Bożą.

 

I książę Konstanty wysłał gońca do kościołów i klasz­torów miasta Ostroga, zawiadamiając wszystkich o tym, co postanowiono.

 

Nazajutrz, gdy złote blaski wschodzącego słońca opro­mieniły jasne poranne niebo, dzwony wszystkich kościołów harmonijnym dźwiękiem zabrzmiały w powietrzu, głosząc wielki i święty dzień... Mieszkańcy Ostroga jednym duchem ożywieni, ołtarze Pańskie zdobią drzewami, kwiatami, wień­cami z zieleni. Na wieży zamkowej umieszczono obraz Boga-Rodzicy przystrojony w różne godła, napisy, jaśniejące kolorowymi lampami. Całe miasto ubarwiono w kwiaty, wieńce, flagi; tłumy wiernych cisną się do stóp kapłanów, aby, ob­myci krwią Baranka, godnie przyjęli Ciało Chrystusowe. Od świtu do południa, tak przed obrazem Maryi jak i nad wa­łami odprawiają się Msze święte i rozdają Komunię ludowi; a muzyka zamkowa wygrywa hymny i pieśni na cześć Boskiej Dziewicy.

 

Tatarzy zdumieni wybiegają z namiotów pytając, co to znaczy? czy hasło do boju?... ale wnet spostrzegli, jakiego oręża chrześcijanie ostrogscy na nich używają.

 

Oto wychodzi procesja.

 

Na rogu szańców ukazuje się wielki srebrny krzyż jaśniejący jak poranna gwiazda na niebios błękicie. Niesie go sam książę, poważny starzec z odkrytą głową bez broni, dla pokazania, że odtąd cała nadzieja jego w krzyżu Chrystusowym. Za nim idzie miejska szkoła; biedne dziatki! blade ale wesołe, bo piękne światło i jasne jak niebo. Potem księża Bernardyni w ciemnych habitach z kapturem na głowie, niosąc na ramionach w złocistej trumnie z wieżyczkami re­likwie swego świętego patrona. Za nimi pobożne bractwa, niewiast, żołnierzy, obywateli ostrogskich z chorągwiami czerwonymi, niebieskimi, srebrnymi, złocistymi, z gwiazdami, liliami, które wiatr przy pogodnym niebie rozdymał... Przy tym mnóstwo światła, kadzidła, wonności, bukietów, kwia­tów. Piękne grono młodych dziewic w bieli, z wieńcami na głowie jakby rajskie zjawisko, niosą śliczną statuę Maryi, dziewic Królowej. A po tym obłoku białych welonów, lilii, wonności i kwiatów, jakby w złotym obłoku zasianym rubi­nami i brylantami, szli kapłani niosąc w ręku relikwiarze, pastorały, kielichy... Za nimi pod bogatym purpurowym bal­dachimem promieniejący Król chwały, Jezus Chrystus w Hostii ukryty, mile spoglądał na lud ten u stóp Jego zebrany. Dalej za Najświętszym Sakramentem postępowała samotna dzie­wica w bieli, ostatnia latorośl książęcego szczepu Ostrog­skich... a za nią tłumy wiernych zamykały orszak.

 

Na widok jaśniejącego krzyża, złotej trumny, bogatych kadzielnic, naczyń świętych wysadzanych drogimi kamie­niami, Tatarzy wybiegają z namiotów, zbliżają się do murów... Małe iskrzące ich oczy płoną chciwością; wyciągają ręce, chwytają za łuki, pytając czy trzeba strzelać?

 

– Naciągnijcie łuki, odpowie Abdul-Beg, ale czekajcie mego znaku; za parę minut...

 

Wtem na zakręcie wałów, wśród gorejącego światła ukazuje się Przenajświętszy Sakrament, a wnetże kapłani i lud wierny, mężczyźni i niewiasty, starcy i dzieci, wobec śmierci i pożogi, jak chór Aniołów jednym pieniem zanucą: Salve Regina!

 

Tatarzy gotowi do wystrzału, znowu się stropili... To nie hasło do boju: patrzą na swego wodza, Abdul-Beg pobladł.

 

W towarzystwie swego starego więźnia, który był zawsze przy nim, zbliżył się on zupełnie do murów zamkowych. Siedząc na pysznym arabskim koniu, z diamentową kitą przy turbanie, kwitnącej urody młodzieniec, przypatrywał się obojętnie wspaniałości pobożnego orszaku; lecz gdy za­brzmiały pierwsze słowa świętego hymnu, Abdul-Beg zadrżał, puścił cugle rumaka, w zamyśleniu słuchał wdzięcznego śpiewu, jakby zbierając dawne wspomnienia... a nareszcie Grzegorz usłyszał go drżącym głosem powtarzającego dalsze słowa modlitwy: Ad te clamamus, exules filii Evae... O clemens! o pia! o dulcis Virgo Maria!...

 

Po procesji, dzwony znowu zabrzmiały. Przy wspania­łym ołtarzu ozdobionym majem i bukietami kwiatów, wśród wonności kadzidła i gorejącego światła, kapłani w bogatych szatach sprawowali Najświętszą Ofiarę. Wesołe: Gloria in excelsis Deo, rzewny śpiew prefacji, rozjaśniają w zbolałych sercach promyk nadziei... Wszyscy wołają o miłosierdzie, o ratunek... Przy podniesieniu Hostii, tłumy kornie pochylone adorują Boga zstępującego na ołtarz, Aniołowie unoszą łzy i błagalne prośby przed tron Najwyższego... A gdy kapłan celebrujący donośnym głosem zaintonował: Pater noster, Abdul-Beg blady, drżący, uderzając się w czoło, nagle zawoła:

 

– Ja to wszystko wiem! Pamiętam dobrze, klęczałem w stepach pod dębem i płacząc powtarzałem te same słowa... Ale któż mię ich nauczył? Kto je mówił przede mną?... Tak, to była moja matka! Moja matka! zawołał Abdul-Beg w języku ojczystym od dwudziestu lat zapomnianym, z którego tylko słowa w sercu jego zostały.

 

– Twoja matka, powtórzył Grzegorz zdumiony, twoja matka mówiła naszym językiem? modliła się do naszego Boga?... Któż ona była? Cóż się z nią stało?...

 

– Widzę ją w tej chwili białą, nieruchomą, mówił dalej młodzieniec. Mniemałem, że ona śpi... lecz ona była umarłą... Przypominam sobie teraz, że nosiła aksamitną suknię, złoty łańcuch miała na szyi, białą zasłonę na głowie a wszyscy ją zwali księżną! A ja, ach! Jam się wtedy nie nazywał Abdul-Beg... Lecz jakież było moje imię?... Nie nosiłem wten­czas turbana, lecz okrągłą czapeczkę z piórem: starcy z białą brodą ubrani jak ty Grzegorzu, całowali moją rękę mówiąc: paniczu! A mężczyzna... tak, widzę go jeszcze... mężczyzna w błyszczącej zbroi, w hełmie z czerwoną kitą, brał mię na kolana i ściskając nazywał mię swym synem... Lecz moje imię, moje prawdziwe imię, któż mi je przypomni? Ach! mówił po chwili, wznosząc oczy jakby w zachwycie; gdym wyciągnął ręce do mojej matki, ona mię tuliła, do serca, mówiąc: Kazio mój!

 

– Kazio! Byłżebyś moim panem? – zawoła starzec wzruszony wpatrując się weń, chcąc znaleźć pod tym tur­banem, pod tym sutym wąsem, dobrze mu znane rysy jego panów, książąt Ostrogskich!...

 

– Pamiętam, mówił dalej, że Tatarzy tacy jak ci, nad którymi teraz mam dowództwo, powieźli nas w stepy i że moja matka umarła. Tam ją pogrzebali pod dębem; i druga kobieta, która była z nami, została tam rozciągniona na ziemi krzycząc i płacząc...

 

– Tak jest, rzecze Grzegorz, drżący ze wzruszenia; była to Horpina piastunka twej siostry...

 

– Ach! nie mów mi jej imienia, starcze niech je sam w mym sercu znajdę... mojej siostry... mojej siostry Aliny, której matka nie mogła znaleźć i z boleści umarła... Biedna matka!... Ach! jeżeliś ją znał, starcze, mów mi o niej... Po­wiedz mi o niej... Powiedz mi jak się ona nazywała, gdzie mieszkała, gdziem ja się urodził?... Od dwudziestu lat żyjąc przy boku chana tatarskiego, dawnom o tym zapomniał.

 

– Nazywała się ona księżna Konstancja Ostrogska. Oto jej zamek; tu ona żyła szczęśliwą matką, odpowie Grzegorz, wskazując na mury fortecy.

 

– Co! tu żyła moja matka! Tu miejsce mego urodzenia! A jam chciał zburzyć i spalić to miasto! Jużem tyle krwi bratniej rozlał!... Ach! niech będzie błogosławiony ten śpiew, który rozbudził wspomnienia moje!... Bez tego zostałbym barbarzyńcą i bratobójcą... bez tego, nigdy bym nie przypo­mniał pięknego oblicza mojej matki, ni mego słodkiego dzie­cięcego imienia!... O! Grzegorzu! dziękuj twemu Bogu, że zbawił miasto! Zachowam je od zniszczenia; stanę między wami a moim wojskiem, choćbym sam miał zginąć...

 

– Nie, nie, panie mój! nie umieraj!... Jest w tych mu­rach serce czułe, serce dziewicy i siostry gotowe cię ko­chać... Pomyśl o naszej Alinie, panie mój! zachowaj twe życie, a razem zachowaj miasto. Posłuchaj rady starego Grzegorza, Abdul... Książę Kazimierzu! Czterdzieści lat dźwi­gałem oręż, znam się na wojennych wybiegach... Daj teraz hasło do odwrotu, a co potem czynić? zobaczymy!...

 

Wnetże Abdul-Beg oświadczył swym oficerom, że ten pobożny objaw oblężonych, był pewno pokrywką napadu lub wycieczki; dlatego trzeba się mieć na baczności. Uderzono w bęben i Tatarzy choć niechętnie weszli do swych namiotów. Tak nabożeństwo skończyło się spokojnie, ani jednej strzały nie wypuszczono.

 

Tegoż wieczora Abdul-Beg zebrał swą radę, a chmurny i zafrasowany oznajmił, że wojsko polskie spieszy na po­moc oblężonym; że niebezpiecznie byłoby dla jego walecz­nych żołnierzy mierzyć się z regularnym wojskiem, lepiej zatem odstąpić od zamku.

 

Toteż nazajutrz mieszkańcy Ostroga z niewymowną radością ujrzeli się wolni od oblężenia. – Znikły zielone sztandary, złote półksiężyce i szare tatarskie namioty... – Ostatni z dzikich najezdników, uciekając z wielkim pędem, skryli się w dali za różowym obłokiem. Miasto i zamek ocalone.

 

Wnetże uderzono we dzwony na dziękczynne na­bożeństwo; wszędzie słyszano tylko radosne pienia podobne do owych, jakie się rozlegały w Bethulii po śmierci Holofernesa.

 

––––––––––

 

W kilka dni potem, dwaj rycerze z dalekiej podróży, kurzem okryci, stanęli pod murami Ostroga, prosząc o przyjęcie na zamek. Księżniczka Alina krzyknęła z radości na widok wiernego sługi Grzegorza, o którym mniemano, że dawno zginął. Lecz jakież jej było zdumienie, gdy towarzy­szący mu piękny młodzieniec w zielonym turbanie, zowiąc ją siostrą, ręce jej całował i łzami oblewał?!...

 

Wtenczas Kazimierz opowiedział swe dziecinne wspo­mnienia o zabraniu w niewolę, o śmierci w stepach, na­reszcie, jak go chan tatarski za syna przysposobił. Horpina go poznała; i każdy widział w jego rysach, w słodkim a dźwięcznym jego głosie, prawdziwego potomka książąt Ostrogskich.

 

Alina oddała mu koronę i klucze od fortecy.

 

– Przyjm, rzecze, panie mój, bracie mój, to dziedzic­two, te skarby i miecz ojcowski... nie są one dla mej słabej dłoni... Milej mi oddać je bratu, niż komu innemu.

 

Była tedy wielka radość na zamku i w mieście: wszyscy wysławiali dziwne sprawy Boże, cieszyli się z cu­downego wybawienia od Tatarów i z powrotu młodego księcia... – We wszystkich kościołach przy dziękczynnym nabożeństwie, brzmiał wesoły hymn: "Te Deum".

 

Odprawiono potem wiele Mszy żałobnych za poległych w walce z Tatarami.

 

Książę Kazimierz z rzewną pobożnością podzielał te uniesienia radości: serce jego płonęło szczególną miłością ku Matce Boskiej, która mu dała uzyskać kraj i drogą ro­dzinę... dlatego złożył u stóp Maryi zielony swój turban, z diamentami jakie przy nim były, na złotej banderoli wy­pisano ostatnią modlitwę umierającej matki: "Salve Regina".

 

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 202-218.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: