Za Przyczyną Maryi
Przykłady opieki Królowej Różańca św.

Matko łaski Bożej
Maryja ratuje w różnych potrzebach

Dramat w górach alpejskich (*)

– Kochana Andziu – mówił Daniel Schneider, ubogi drwal, wychodząc ze swojej chatki – pilnuj dobrze braciszka swego, Wilfryda; tobie go powierzam, bo wiesz, że on nie ma matki, i ty mu ją zastąpić powinnaś; bądź mu matką i czuwaj nad nim.

Głos górala zadrżał w tej chwili, łzy błysnęły mu w oczach, i po ogorzałych licach popłynęły.

– Ojcze, bądź spokojny – rzekła dzieweczka – będę go pilnowała, jak źrenicy w oku...

– Tak się spodziewam, kochane dziecię.

Daniel postąpił parę kroków ku drzwiom, a rzucając ostatnie spojrzenie na kolebkę, w której jego dzieciątko spokojne i uśmiechnięte spoczywało, zawołał ze wzruszeniem:

– Jaki on śliczny! Nie odchodź od niego kochana Anusiu. Oto jest mleko, wlejesz mu trochę do usteczek, gdy się obudzi; a kiedy będzie płakał, zabawiaj go białymi i różowymi kwiatami, które się około okna wspinają.

– Ojcze, Wilfryd nie będzie płakał – rzecze dzieweczka.

– Do widzenia, do wieczora, drogie dziecię. Idę na góry Bietshornu rąbać drzewo z sąsiadami: Hauslerem i Burnem.

Daniel z siekierą i wiązką powrozów na plecach poszedł krętą ścieżką, prowadzącą na wierzchołek lesistej góry, gdzie go dwaj przyjaciele z dzienną robotą czekali. W tej chwili słońce, piękne lipcowe słońce, pierwszymi blaskami przenikało mgły nad doliną się unoszące.

Dzieweczka, zostawszy sama w chatce, cichutko zbliżyła się do śpiącego Wilfryda, z macierzyńską czułością otuliła go w kolebce, i usiadłszy przy otwartym oknie, zaczęła szyć bieliznę.

Anna Schneider była to dwunastoletnia dzieweczka, słuszna i wysmukła; jasne blond włosy zdobiły rumianą twarzyczkę, a duże błękitne oczy nadawały jej dziwny wyraz powagi i tęsknoty... Przed kilku miesiącami straciła ona matkę, i w tej boleści nad wiek swój dojrzała. Szkoła cierpienia jest nader uczącą szkołą... Zraniona w najtkliwszych uczuciach serca swego, porzuciła na zawsze dziecinne zabawki, a stała się pracowitą i rządną gospodynią. Ojciec jej i mały braciszek znaleźli w niej skarby dobroci i poświęcenia się dla rodziny.

Ach! myślał nieraz Daniel, wracając po całodziennej pracy pod domową strzechę, Pan Bóg dotknął mnie strasznym nieszczęściem, ale też i balsam na rany moje położył...

Daniel Schneider mieszkał w małej chatce opartej o skałę, w której rozpadlinach rosły krzewy i karłowate sosny, na krańcach Marsbornu, tyrolskiej wioski, położonej między górami, wznoszącymi się nad malowniczą płaszczyzną Juthal, która bierze swój początek w Finstermüntzu, w bliskości Szwajcarii, i rozciąga się aż do Kufsteinu, miasteczka na granicach Bawarii położonego.

Ubogi pomiędzy najbiedniejszymi góralami, Daniel był pracowity i odważny. Za nadejściem wiosny kopał ziemię na swoim zagonie i zasiewał kukurydzę na wyżywienie rodziny. Każdego zaś poranku chodził na góry Bietshornu, gdzie sosnowe lasy pracy mu dostarczały. Zawsze wracał do swej chatki z wiązanką drzewa na plecach, lub też z pękiem suchej trawy na zimę dla kozy. Gdy śniegi i zimno pracę w lesie przerywały, Daniel, na wzór innych górali, wyrabiał sprzęty i naczynia gospodarskie, albo wyrzeźbiał statuetki Matki Boskiej i świętych Pańskich, za które kupcy przyległych miast po kilka złotych mu płacili.

Długo idąc przykrą i niebezpieczną ścieżką, wijącą się pomiędzy skałami nad przepaścią zawieszonymi, Schneider dosięgnął lesistego szczytu Bietshornu.

Sąsiedni górale: Burn i Hausler, powitali go pobożnym: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Robota tego dnia była ciężka. Gdy trzej górale zmęczeni, kroplistym potem oblani, do skromnego posiłku się zabrali, było już południe.

Daniel usiadł na trawie pod starą sosną, gdy nagle krzyknął z zadziwienia:

– Patrzcie! – zawołał – tam! tam!

Ręką wskazywał na czarny punkt w powietrzu wirujący.

– Orzeł – rzecze Hausler obojętnie.

– Tak, orzeł – odpowie Burn – ale coś trzyma w szponach.

– Może zająca? – rzecze Hausler.

Daniel Schneider potrząsnął głową.

– To nie zając – rzecze z cicha.

– Może gdzie baranka porwał?

– Nie, to nie to.

– Więc cóż to być może?

Schneider, bystrym wzrokiem śledził wszystkie obroty drapieżnego ptaka.

– Co to jest? – rzecze głosem przytłumionym ze wzruszenia. – Chcecie wiedzieć co on niesie?

– Tak, tak!

– Otóż on niesie dziecko... dziecko.

Wymówił to głosem prawie niezrozumiałym.

– Dziecko? – powtórzyli obaj górale – dziecko?

– Tak, dziecko!

Po krótkiej chwili Schneider dodał:

– Ten przeklęty ptak przylatuje od strony Marsbornu. Czy rozumiecie?

– Ależ nie!...

– Może to moje dzieciątko, mój mały Wilfrydek?...

– Czyś zwariował, Danielu?

– Daj Boże, żebym się mylił... Serce moje pęka z boleści... O Boże! Ale patrzcie, patrzcie! orzeł się spuszcza; jego wielkie skrzydła prawie wierzchołków sosen dotykają. Widzę wyraźnie, że trzyma dziecko w swych szponach; odda je na żer swoim orlętom.

Góral zamilkł. Twarz jego śmiertelną bladością się pokryła. Towarzysze jego także milczeli... Orzeł znikł pomiędzy górami.

– Gniazdo musi być na skale Wissoye – rzecze Schneider, zwracając się do dwóch górali. – Chodźcie, pójdźmy szukać gniazda. O Boże, daj, żeby nie było za późno!...

– Ufajmy Bogu! ufajmy! – zawołali Hausler i Burn, ściskając ręce Daniela. – Pójdźmy prędko. Boże! dopomóż nam.

Wziąwszy siekiery i powrozy, trzej górale poczęli się wdzierać na wysoką skałę Wissoye, której strome i obnażone ściany niezmiernie pochód utrudniały. Daniel Schneider, ojcowską miłością wiedziony, żadnym się trudem nie zrażając, szedł naprzód; nie zważając na okrwawione ręce i nogi, na podarte odzienie, coraz wyżej i wyżej wstępował. W połowie góry nagle się zatrzymał i krzyknął. Ujrzał bowiem na małym zrębie wysokiej góry orle gniazdo i w nim małe dzieciątko w szponach drapieżnych ptaków, a w jego bolesnym krzyku nieszczęsny ojciec zdawał się głos swego synaczka poznawać. Lecz jakże się tam dostać? Jak wyrwać z męki nieszczęsną ofiarę?

Na stromą, obnażoną skałę wdzierać się prawie niepodobna... trzeba się jednak na sam szczyt skały Wissoye dostać, i stamtąd na sznurze spuścić się o sto metrów nad przepaścią.

Schneider nie wahał się ani chwili.

Wdarłszy się z towarzyszami na wierzchołek skały, opasał grubym powrozem, i przeżegnał się.

– Spuszczajcie mię! – rzekł do towarzyszów swoich... i wnet, z narażeniem własnego życia, zawieszony nad przepaścią, spuszczał się powoli...

Gdy się zbliżył do gniazda, serce jego boleśnie się ścisnęło. Jego dziecię krwią oblane zdawało się być bez życia. Tyle trudów byłożby na próżno?

– Matko Boska, ratuj mię! – zawołał z boleścią... i drżącą ręką wziąwszy dzieciątko, ucałował je z czułością i do serca przytulił.

Lekkie westchnienie dało znać biednemu ojcu, że jeszcze dusza dziecięcia tego poszarpanego ciałka nie opuściła.

Uszczęśliwiony Schneider dał znak przyjaciołom swoim, żeby go wyciągnęli.

Było to już koniecznym, bo w tej chwili orzeł nad przepaścią się unoszący, z szybkością błyskawicy rzucił się na niego. Daniel, przypominając sobie, że ma siekierę za pasem, uchwyciwszy ją, bronił się od drapieżnego ptaka. Walka krótko trwała. Orzeł siekierą zraniony, oddalił się i znikł pomiędzy górami.

Uwolniony od tego nieszczęścia, Schneider z przerażeniem spostrzega, że powróz, na którym był zawieszony, siekierą podcięty, rwał się... O Boże! widząc niechybną śmierć dla siebie i dla dziecięcia, nieszczęsny ojciec do Maryi się ucieka.

– Matko miłosierdzia, ratuj nas, giniemy! – zawołał z boleścią.

Ten głos rozpaczy usłyszany był w niebie. Litościwe Serce Maryi ku niemu się skłoniło.

W kilka minut potem Schneider ze swym drogim ciężarem na powierzchnię góry był wyciągnięty. Przyjaciele jego, Hausler i Burn, ze łzami w oczach ściskali go, mówiąc:

– Matka Boska wyratowała was oboje. Jakąż wdzięczność za tę łaskę Jej winniśmy? Niech Imię Maryi będzie na wieki uwielbione!

Wróćmy teraz do Marsbornu.

Aneta, miła dzieweczka, pochylona nad kolebką małego Wilfryda, ze łzami radości wpatruje się w rumianą twarzyczkę swego braciszka. Przy niej ojciec siedzi na stołku, zamyślony, spoglądając czasami to na dziecię spokojnie uśpione, to na pobladłą twarz dzieweczki.

Nareszcie, zwracając się ku niej, zapytuje:

– Jak się to stało, drogie dziecię, opowiedz mi, jużem ci przebaczył twą winę.

– Drogi ojcze! ja sama nie wiem, jak się to stało. Wilfryd się obudził i płakał. Wyniosłam go do ogrodu i położyłam na łące, na trawie, a sama niedaleko bławatki i pąsowe maczki dla niego zbierałam. Wtem nagle usłyszałam przeciągły krzyk, i podniósłszy oczy, ujrzałam orła unoszącego w swych szponach małego Wilfryda. Nic więcej nie wiem, bom z boleści omdlała. Wracając do przytomności, ujrzałam przed sobą Wilfryda skrwawionego, ale żywego, i bez żadnej ciężkiej rany.

– Pan Bóg zachował; dziękujemy Mu za tę wielką łaskę... Dziękujemy także Matce Boskiej, która cudownym sposobem, w przepaściach skały Wissoye, moje i Wilfryda życie uratowała. Ta Matka miłosierdzia przyjmuje prośby wszystkich, którzy Jej pomocy wzywają. Kochajmy Ją, uwielbiajmy po wszystkie dni życia naszego, aby nas w godzinę śmierci do nieba zaprowadziła.

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 109-114.

Przypisy:

(*) "Kochajmy Marję", str. 137.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: