Za Przyczyną Maryi
Przykłady opieki Królowej Różańca św.

Matko łaski Bożej
Maryja ratuje w różnych potrzebach

Dziwne zrządzenie Boże

W jednej z owych ważkich a wysokich, jak wieżyca, kamienic starego miasta Warszawy, mieszkał przed kilkudziesięciu laty siedemdziesięcioletni wąsacz Łukasz Warzęcha. Na czwartym piętrze w małej stancyjce poddasznej, gdzie latem piekło, jak ogniem, a zimą mały żelazny piecyk nie był w stanie wystarczyć na tysiące szpar i szczelin, którymi wiało do tego przybytku nędzy, siedział od świtu do późnej nocy biedny Warzęcha, łatając stare odzienie wszystkim w okolicy studentom i drobnym urzędnikom. Znała go też młodzież niedostatnia pod imieniem krawca Łatki, bo kto się nie podjął jakiej lichej roboty, to Łatka niezawodnie ją przyjął i z wszelką dokładnością wykonał. Pomimo jednak całej zapobiegliwości nie mógł starczyć na najpierwsze potrzeby utrzymania życia swego i swej starej, schorzałej żony Jagusi. Nie mieli oni ani dzieci, ani krewnych, którzy by na stare lata pomogli im pracą i starannością.

Tak zostawieni przez los samym sobie, jeszcze by nie upadli, gdyby nie długa a ciężka choroba Warzęchowej, która ją od lat dwudziestu przykuła do łóżka. W dawnych latach najmowała się ona do prania i innych robót gospodarczych, a ten zarobek, choć szczupły i niepewny, był przecież jakąś pomocą w domu. Lecz w ostatnich czasach, po tyloletniej chorobie, po rozpaczliwych wysiłkach poczciwego Łukasza, który pracował dniem i nocą, gdy nareszcie wzrok jego, raz z podeszłego wieku, a potem z bezsenności, znacznie się nadwerężył, zalegli z komornym za trzy kwartały. W piecu od dwóch tygodni ogień nie powstał, choć mrozu było do 20 stopni, a biedny starzec musiał nieraz udawać się do kapucyńskiego klasztoru po łyżkę gorącej strawy dla żony-kaleki. Fraszką to jednak było w porównaniu z obawą, jaką budził nielitościwy gospodarz, odgrażając się, że ich na bruk wyrzuci, jeżeli do końca miesiąca nie uiszczą komornego. Miły Boże, skąd biedakom wziąć dwanaście złotych, kiedy do ust nie ma co włożyć, a na grzbiecie z sukien strzępy powiewają. Łukasz chodził jak zbity, targał zawiesiste wąsy, pocierał resztki czupryny, wzdychał, aż jęczało, lecz nic wymyślić nie mógł. Już się rozwidniać zaczęło, u fary zadzwoniono na jutrznię i Łukasz, chwyciwszy czapkę, poszedł szukać u Boga, najlepszego Ojca uciśnionych, pomocy w ciężkim swym utrapieniu.

Ulica pusta jeszcze prawie, mróz aż trzeszczy pod obuwiem, a na naszym krawcu tylko lekki surdut granatowy, naznaczony w różnorodne łaty, starannie, choć z rozmaitego sukna poprzyszywane. Wiatr mroźny przejął go do kości; wstrząsnął się, zatarł ręce i poszedł Świętojańską ulicą, myśląc, jak szczęśliwi ci, co mają za co wypić szklankę gorącego piwa i zjeść grzankę chleba.

Uroczysta jakaś cisza i słabe jeszcze światło było w przybytku Pańskim; ołtarze i twarze świętych w tym półmroku i półświetle, wystając z ciemnego tła obrazów, zdawały się przychylnym okiem patrzeć na korne u ich stóp postacie. Łukasz, zziębnięty, smutny, zrozpaczony, upadł na kolana przed obrazem Matki Boskiej i długo, długo z całej siły utrapionej duszy, z całym zapałem zbolałego serca błagał Opiekunki uciśnionych o radę i pomoc w nieszczęściu.

Zwolna modlitwa rozlała swój balsam na rany serca, otucha wstąpiła do duszy razem z pierwszymi promieniami zimowego słońca, i pokrzepiony starzec wracał do swej stancyjki, mniej zziębnięty, mniej strapiony, bo pewny, że ręka Boga nie opuści go w tej ciężkiej życia pielgrzymce. Jakoż zastał u siebie nieznanego młodzieńca, który przyszedł powierzyć swoje ubranie do naprawy staremu Łatce. Był to właśnie niewysokiego stopnia urzędnik, który się mieścił w dwóch pokoikach trzeciego piętra tuż pod mieszkaniem Łukasza. Pod niebytność wybadał już jego żonę o stan ich i położenie, dziwił się ich przerażającemu ubóstwu, ale najwięcej go zastanowił krzyż legii honorowej, zawieszony nad lichym posłaniem na kawałku spłowiałej makaty. Kiedy więc stary Łukasz wrócił do domu, zaczął go badać o przeszłe życie, które wedle jego opowiadania tutaj zamieszczamy. W dwudziestym roku życia Łukasz Warzęcha, syn jedyny organisty w małym miasteczku, wszedł do szeregów armii francuskiej w tym czasie, gdy zwycięskie orły Napoleona przebiegały wszerz i wzdłuż Europę. Biorąc udział czynny we wszystkich prawie ważniejszych bitwach pod wodzą samego cesarza, stanął nareszcie na polach Wagramu. Bitwa rozpoczęła się z całą zaciętością i trwała już od kilku godzin, gdy naraz batalion, w którym służył nasz Warzęcha, odbiera rozkaz ruszenia na baterię nieprzyjacielską, która niosła we francuskie szeregi okrutne zniszczenie i cokolwiek by to kosztować miało, odebrać ją koniecznie. Batalion ruszył w milczeniu i porządku; na strzał kartaczowy sformowano go w wąską kolumnę i pędem ruszono do ataku. Lecz tu grad kul powitał ich z dwunastu dział razem; masa padła poszarpana żelazem, reszta zachwiała się, lecz ruszyła dalej. Tu już nie więcej jak na kroków czterdzieści nowa powitała ich salwa, a na nieszczęście tak celnie, że ledwie część dziesiąta pozostała z tej groźnej przed chwilą kolumny. Męstwo żołnierzy zachwiało się, rzucono się do odwrotu; nie miał kto wstrzymać zniechęconych, bo wszyscy prawie oficerowie polegli. Łukasz spojrzał dokoła, wstyd go ogarnął na widok ogromnej rejterady; krzyknął więc co piersi stało: Bracia za mną, cesarz patrzy na nas! Słowa te, jak iskra, przebiegły szeregi, rzucono się za nim... i bateria została zdobytą. Gdy Napoleon po skończonej bitwie objeżdżał pole trupami zasłane, ujrzał i naszego Łukasza, jak z głową, ciętą pałaszem, leżał bez zmysłów przy zdobytych przez siebie działach. Adiutant służbowy poznał go i zdał o jego bohaterskim czynie raport; wtedy cesarz, zsiadłszy z konia, zdjął od swego munduru krzyż legii honorowej i przypiąwszy go na piersi żołnierza, wyrzekł te szczytne słowa do naszego rodaka: "Nie ma godniejszej piersi, która by ten krzyż nosiła".

Długo potem leżał w szpitalu ranny Warzęcha; gdy wyszedł z niego, już się cesarstwo skończyło; skończyły się wojny. Łukasz też wrócił pod rodzinną strzechę, gdzie go już nikt nie powitał, bo stary organista dawno pod zieloną mogiłą leżał. Wkrótce pojął za żonę poczciwą Jagnę, która mu wniosła w posagu paręset bitych talarów. Z tą sumką wziął dzierżawę zagrody i parę lat żył szczęśliwie; lecz przyszły złe lata, grad wybił zboże w polu, krówki popadały, koń okulał, a na dobitkę sąsiad proces wytoczył. Wyszedł więc biedak ze swą towarzyszką szukać po świecie kawałka chleba. Zaszedł do Warszawy i tu osiadł, a że każdy żołnierz jest krawcem dla siebie, Łukasz zatem został krawcem i dla drugich. Tu znowu z początku szło mu jako tako, lecz słabość żony przywiodła go do upadku. – Taką historię wyciągnąwszy ze starego wiarusa, młodzieniec zostawił na rachunek roboty parę złotych i wyszedł, pocieszając ich nadzieją lepszej przyszłości. W parę dni potem otrzymał nasz Łukasz Warzęcha wezwanie od francuskiego konsulatu, aby z wszelkimi papierami, dotyczącymi swej służby wojskowej, jakie posiada, zgłosił się do kancelarii. Zdziwiło go to niepomału. Wyczyścił z wszelką starannością swój połatany surdut, nastrzępił wąsy a przypiąwszy krzyż na piersi, ruszył niepewny, co by to być mogło; dla pokrzepienia zaś ducha zaszedł znów do fary.

W konsulacie czekał go już ów młodzieniec i przedstawił sprawującemu interesa rządu francuskiego, który zbadawszy całą sprawę i zażądawszy na to świadków, spisał protokół i przesłał swemu rządowi, polecając Łukaszowi zgłosić się za parę tygodni. Przez ten czas poczciwy młodzieniec nie opuszczał starego Warzęchy w nieszczęściu i oszczędzając upokorzenia wojakowi, nie wspierał go jałmużną, ale dawał mu takie zatrudnienia, które nie będąc zbyt uciążliwymi, większy zarobek przynosić mogły. Nareszcie po trzech tygodniach Łukasz udał się po rezolucję, a gdy lokaj go zameldował, konsul wyszedł naprzeciw niemu, podał mu rękę i serdecznie mu powinszował tego zajęcia i życzliwości, z jaką go Napoleon I wspominał. A na dowód, że w archiwach wojennych w Paryżu cały ten fakt jest zapisany, wyliczył mu w gotowiźnie 50000 franków, jako pensję 40-letnią za krzyż legii honorowej i patent na oficera, która to ranga spotkała go (o czym nie wiedział), po wzięciu go z pola bitwy, jako rannego, gdyż następnie z całym szpitalem dostał się w nieprzyjacielskie ręce. Biedny wiarus oczom swym nie wierzył i uszom, a sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Ale gdy poczuł złoto w kieszeni, a patent na piersi, łza zwilżyła mu oko i nabrał przekonania, że Bóg tylko takie cuda czynić jest w stanie i Jemu też dzięki naprzód złożyć należy. Nie czekając długo, wpierw bowiem, aniżeli do domu, udał się do zakrystii farnej i tam hojną złożył ofiarę na solenną Mszę św. – przed ołtarzem Najświętszej Panny Łaskawej, która go widocznie wsparła swą pomocą – i tej z całą pobożnością wysłuchał.

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 101-106.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: