PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

VIII.

 

Dalsze badania. – Przemieszczenie. – Więzienie moje zamienia się w punkt środkowy ruchu katolickiego.

 

Kilka miesięcy spędziłem w wyżej opisanym lochu moim. Pierwsze cztery tygodnie zeszły mi na odprawieniu ćwiczeń duchownych św. Ignacego, co dzień cztery lub pięć godzin poświęcałem na rozmyślanie. Pan obsypywał mię łaskami, i przekonałem się, że nigdy z większą ich nie użycza hojnością, jak kiedy człowiek cierpi bez żadnej od stworzeń pociechy.

 

Prześladowcy zdawało się przez jakiś czas o mnie zapomnieli; za to Ryszarda Fulwood, wiedząc przez zdrajcę, że to mój służący, znowu pociągnęli do indagacji i wzięli na tortury; tenże sam los spotkał i "Jaśka", pojmanego jednocześnie ze mną. Zrazu świetnymi obietnicami próbowano, skusić ich do zdrady; gdy to nic nie pomogło chwycono się gróźb i przemocy. Ale duch Boży ożywiał sługi swoje, i złość nieprzyjaciół pohańbił. Przez trzy godziny trzymano obu tych ludzi zawieszonych w powietrzu za ręce ujęte w obręcze żelazne, który to rodzaj tortury sprawuje jak wiadomo natężenie nerwów zgoła nieznośne; mimo to jednak niczego się od nich nie dowiedziano. Ani najponętniejsze obietnice, ani groźby najstraszniejsze, ani katusze najsroższe nie zdołały ich przywieść do udzielenia nieprzyjaciołom pożądanej wiadomości o miejscach gdzieśmy przebywali, albo o rodzinach które nas u siebie przyjęły. Służba też domu Wisemanów wszystka się okazała wierną; ani jeden nie przyznał się do znajomości ze mną. Wszystko to wprawiało prześladowców naszych w gniew niewypowiedziany; bo spodziewali się odkrycia ważnych tajemnic, na mocy których mieliby prawo nałożyć sekwestr na bogate dochody przyjaciela mego.

 

Niedługo i ja czekałem na swoją kolej. Ile razy udało się coś wynaleźć co mogło posłużyć za podstawę do dalszych poszukiwań, tyle razy do nowych mię pociągano indagacji. Pewnego dnia kazano mi przymierzyć kilka sukien, znalezionych w domu mego przyjaciela, i według zeznania zdrajcy do mnie należących. Istotnie leżały na mnie wyśmienicie, i nie mogło być inaczej, boć na mnie były robione; mimo to jednak nie przyznałem żeby do mnie należały. Bardzo się Yonge na to oburzył, i nazwał mię upartym fanatykiem; nadto jeszcze miał czoło dodać kłamstwo bezwstydne: "Poczciwy Southwell, rzekł, to wcale co innego; ten sobie mędrzej radzi niż pan. Długo wprawdzie i on się upierał, ale teraz przecie ustąpił, i oświadczył się gotowym słuchać nauk jednego z naszych predykantów". "Zapewne, odrzekłem; być może ojciec Southwell zażądał widzenia się z którym z waszych doktorów, ale niezawodnie nie w tym celu aby się go radził w jakich wątpliwościach, albo przyjmował od niego nauki w rzeczach wiary. Takiej niedorzeczności nigdy pan we mnie nie wmówisz; pewno chce po prostu wyzwać kacerza na publiczną dysputę, jak to uczynił ojciec Campion, i wielu innych toż samo by uczyniło, gdyby na to pozwolono i bezstronnych sędziów do rozstrzygnienia sporu powołano".

 

Tu Yonge porwał za Biblię, i całując ją rzekł: "Przysięgam na tę Biblię, że Southwell oświadczył się gotowym do rozmowy z jednym predykantem naszym, a to w celu przyjęcia naszej religii". – "Temu nie wierzę", odrzekłem. – "Co? zawołał na to jeden z obecnych dworzan królowej. Słyszysz pan przysięgę i jeszcze jej wiary nie dajesz?". – "Nie daję, odpowiedziałem; nie chcę i nie mogę temu uwierzyć. Daleko mocniej jestem przekonany o stałości ojca Southwell, niż o prawdomówności tego pana, który nań chce rzucić podejrzenie, i może w sercu sobie myśli, że nie będzie to zły uczynek jak mię oszuka". – "Tego wcale nie myślę, zawołał Yonge; ale powiedz mi pan, wszak sam byś w końcu ustąpił? gdyby się okazało, że Southwell istotnie do naszej wiary przystał?". – "Nie, odparłem, nigdy bym tego nie uczynił; boć nie dlatego chronię się kacerstwa i społeczności z kacerzami, że ten lub ów czyni podobnież, ale jedynie dlatego, że tak czynić muszę, i czyniąc inaczej, zaprzałbym się Chrystusa Pana i Mistrza mojego; a to jest czego Boski Zbawiciel pod zagrożeniem najstraszniejszej kary zakazał, gdy rzekł: «Kto by się mnie zaprzał przed ludźmi, zaprzę się go i ja przed Ojcem moim, który jest w niebiesiech»".

 

Nic mi na to Yonge nie odpowiedział; powtórzył tylko raz jeszcze, że jestem człowiek uparty, – choć w rzeczy samej nazwanie to daleko bardziej jemu się należało niż mnie. – Potem kazał mię na powrót odprowadzić do więzienia.

 

Trzy miesiące już trwało moje więzienie, gdy przyjaciele moi, widząc iż żadnego nie masz dowiedzionego na mnie zarzutu, prócz tego, że jestem kapłanem, wszelkich poczęli używać sposobów ku wyjednaniu mi niejakiej ulgi w niewoli mojej; Yongemu zwłaszcza znaczne ofiarowali podarunki, aby się do ich życzenia przychylił. Z rozkazu jego zdjęto mi kajdany, i znowu mię przed nim stawiono. Przybrał pozory więcej niż kiedy bądź gniewliwe, przywitał mię obelżywym fukaniem, i na nowo zapytał czym się przecie namyślił wymienić nazwiska tych, którzy mię u siebie przyjmowali. Odpowiedziałem jak przedtem, że nie mogę żądaniu jego zadość uczynić, ponieważ mi sumienie tego zabrania. "A więc kiedy tak, zawołał, to muszę panu bezpieczniejsze jeszcze obmyślić schowanie, i postarać ci się o mieszkanie należycie zakratowane". To rzekłszy, wydał na piśmie rozkaz, na mocy którego zostałem przeniesiony do innego więzienia, tak zwanego "Clink" (1). Udana surowość jaką względem mnie Yonge okazał, była naturalnie tylko komedią, odegraną na to, aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia. Nowe moje więzienie było w istocie bez porównania lepsze od pierwszego; lecz nie tyle jeszcze ze względu na ulgę materialną, ile raczej ze względu na znaczną ilość trzymanych tam katolików, więzienie to było dla mnie nad wszelkie inne najpożądańszym. Tu już mogłem bez przeszkody wypełniać duchowne obowiązki moje, i po kilku miesiącach tak się wszystko urządziło, że nawet na zupełnej wolności nie byłbym mógł, przy ogólnym naonczas stanie rzeczy, swobodniej sprawować kapłański urząd mój, niż go w tym miejscu sprawowałem. Tak mi było na sercu, jak gdybym się z czyśćca był dostał w pogodne strefy niebieskie. Zamiast śpiewów nieprzystojnych i sprośnych bluźnierstw, teraz się obijały o uszy moje, pobożne modły wiernych braci i współwyznawców, którzy w pobliżu moim mieli celki swoje. Skorom przybył, powitali mię sąsiedzi moi u drzwi izby mi przeznaczonej, i wskazali mi sposób znoszenia się z nimi przez dziurę wybitą w ścianie, i starym jakimś malowidłem zakrytą. Nazajutrz rano wsunęli mi przez ten otwór list do mnie, i wszystkie przyrządy do pisania potrzebne. Skorzystałem z tej sposobności aby napisać do ojca Garnett, i zdać mu sprawę z przejść moich w tych ostatnich czasach, przy czym nie zaniechałem wypisać jak najdokładniej wszystkie moje w badaniach jakie przebyłem odpowiedzi i zeznania. Mogłem także przez tenże otwór w ścianie wyspowiadać się i przyjąć Komunię świętą. Ale wkrótce udało nam się jeszcze lepiej się urządzić. Nie wiem jakim sposobem katolicy nasi zdobyli klucz przypadający do moich drzwi, i odtąd każdego rana, nim jeszcze nadzorca więzienia się obudził, miałem drogę otwartą do drugiego skrzydła gmachu więziennego, gdzie odprawiałem Mszę świętą i więźniom Sakramenty święte szafowałem; bo w końcu każdy z nich miał sposób otworzenia swej celi (2).

 

Sąsiedzi moi byli tacy, że lepszych sobie życzyć nie mogłem, i gdyby nawet była mi zostawiona zupełna wolność wyboru, nie wiem czy byłbym inszych sobie wybrał. W przyległym pokoju mieszkał brat Emerson, z naszego zakonu, którego ojciec Campion w listach swoich zwał "swym człowieczyną"; nade mną mieszkał znany już czytelnikowi Jan Lilly, o którym w dalszym ciągu tego opowiadania częsta jeszcze będzie wzmianka.

 

Dozorcę więzienia mieliśmy starca twardego i przykrego charakteru. Był to człowiek chytry i spostrzegał wszystko; niesłychanej też musieliśmy używać przezorności i zręczności aby go w czym oszukać. Wkrótce jednak po moim przybyciu Pan Bóg okazał nam łaskę swoją, że go zabrał do siebie. Następca jego był młodszy, i charakter miał uprzejmiejszy. Pieniędzmi i dobrymi słowy rychło ostudziliśmy pierwszy zapał gorliwości jego. Daliśmy mu do zrozumienia, że lepiej by nie brał rzeczy tak ściśle, i przychodził tylko kiedy go będzie potrzeba, to jest o pewnych godzinach, o których zawsze byliśmy gotowi do przyjęcia go.

 

Starałem się z tego pomyślnego stanu rzeczy wyciągnąć jak największy wedle możności pożytek; wiele słuchałem spowiedzi, i mnóstwo dusz zbłąkanych do jedności Kościoła przywiodłem. Innowiercy z początku ani się domyślali jakiej ja używam wolności. Później dopiero, na usilne prośby starych i doświadczonych przyjaciół, kilku z nich przypuściliśmy do tajemnicy. Nie pamiętam zresztą bym w onym czasie więcej niż ośmiu lub dziesięciu heretyków nawrócił. Czterej z nich poświęcili się życiu zakonnemu, i bądź do Towarzystwa Jezusowego, bądź do innych zakonów wstąpili. Za to wielu z Kościołem świętym pojednałem schizmatyków, z pomiędzy których kilku wstąpiło do klasztoru, a potem i śmierć męczeńską wycierpiało. Znaczną też ilość chłopczyków i młodzieńców wyprawiłem w tymże czasie do zagranicznych naszych seminariów. Z nich niektórzy, wstąpiwszy do Towarzystwa Jezusowego, po dziś dzień pracują w Anglii jako misjonarze; inni stoją na czele zakładów naszych naukowych na stałym lądzie, i nowych kształcą ku rozszerzeniu wiary świętej apostołów.

 

Jednym z najsłynniejszych konwertytów moich był adwokat Jan Digby, skazany później na śmierć przez "nienawiść wiary katolickiej".

 

Powód skazania jego był następujący. Pewnego razu Digby bronił przed sądem sprawę jednej pani katoliczki, i z takim w obronie jej mówił zapałem, że sędziowie w końcu zapytali go, jakiej jest religii, kiedy tak gorąco się ujmuje za katoliczką; czy nie jesteś pan, broń Boże! księdzem katolickim? "Nie, odrzekł, kapłanem nie jestem". "Ale pewno jesteś papistą?" zapytano dalej. – "Tego się nie wypieram, odpowiedział; jestem katolikiem". – "Czy tak? A dawno?". – "Od tylu a tylu miesięcy". Przejście na religię katolicką poczytywało się według prawa na równi ze zdradą stanu. Zacny młodzieniec wpadł niebacznie w sidło nań zastawione. Pamiętał na to, że nie godzi się zaprzeć się wiary, ale w prostocie serca swego zapomniał, że wobec prześladowców wolno i należy żądać udowodnienia z ich strony podniesionego przez zawiść zarzutu. Natychmiast został okuty w kajdany, i wtrącony do więzienia. Gdy go powtórnie badano, powtórnie z świętą dumą złożył jawne wiary swej wyznanie, i za to został skazany na śmierć. Z uniesieniem radości przyjął ogłoszony mu wyrok; lecz oto rzecz dziwna! w chwili odczytania mu wyroku, nagle się rozwiązały kajdany jego i z brzękiem na ziemię opadły; a gdy je podjął dozorca więzienia, i na nowo mu włożył, drugi raz jeszcze, jeśli się bardzo nie mylę, same się z członków jego zsunęły. Wróciwszy potem do więzienia, jeszcze do mnie napisał list serdeczny, dziękując mi najczulej za nawrócenie swoje, i za wzbudzenie w nim tych uczuć z którymi umiera, a które ufa mocno, że otrzymają zapłatę swą w niebiesiech. Gdy go wleczono na miejsce stracenia, spotkał go pewien hrabia (3), i zapytał przechodzących, jaką zbrodnię ten nieszczęśliwy popełnił. Co usłyszawszy męczennik, sam na ono pytanie odpowiedział: "Nic, rzekł, ani przeciw królowej, ani przeciw krajowi nie zawiniłem; umieram za wiarę moją katolicką". A hrabia on, ujrzawszy przed sobą pięknego i pełnego wdzięku młodzieńca, zawołał: "Zaprawdę, tyś raczej stworzony do miłości, niż do męczeństwa!". – "Kiedy o miłości wspomniałeś, odrzekł młodzieniec, Boga biorę sobie za świadka, iż umieram w panieństwie". (W czym i ja dzisiaj mogę mu przyświadczyć, że prawdę powiedział).

 

Hrabia głęboko wzruszony tym co widział i słyszał, inaczej od tego czasu począł trzymać o katolikach i religii katolickiej; a męczennik zawitał szczęśliwie do ojczyzny niebieskiej, gdzie ufam że się modli za ojca swego w Chrystusie.

 

W czasie pobytu mego w tym więzieniu miałem także sposobność odprawiania z drugimi ćwiczeń duchownych świętego Ignacego. Dozorca żadnych zgoła nie stawiał nam przeszkód; owszem ściśle się stosował do życzeń moich, przychodził tylko kiedy go wołałem, i sąsiadom moim także wszelką możliwą swobodę zostawiał. Wszyscy ci którzy ćwiczenia święte ze mną odprawili, a było ich sześciu czy siedmiu, obrali potem drogę doskonałości chrześcijańskiej, i poświęcili się na całe życie pełnieniu trzech rad ewangelicznych.

 

Inną potem naglącą miałem do załatwienia potrzebę. Wielu kapłanów znajomych moich, nie mając przyjaciół w Londynie, zmuszeni byli za przybyciem do tego miasta stawać w oberżach i austeriach; często też przysyłano do mnie młodych księży z seminariów zagranicznych, z poleceniem wskazania im miejsca pobytu zwierzchników naszych, i oddania im tych różnych drobnych usług, których potrzeba młodemu człowiekowi wstępującemu na ziemię nieprzyjacielską.

 

Z tego powodu zdecydowałem się nająć dom, na umieszczenie w nim tych, których z zaleceniem do mnie przysyłano. Tam zostawali w ukryciu, dopóki ich nie zaopatrzyłem w ubranie, i nie wyznaczyłem miejsca do pracy, albo przynajmniej nie dostarczyłem im konia, aby się do przyjaciół swych dostać mogli. Wszelkie koszta stąd wynikające ponosiło kilku majętnych przyjaciół moich. Nierzadko robiono mi w więzieniu ofiary pieniężne, ale prawie zawsze przyjęcia ich odmawiałem. Od kilku tylko najbliższych przyjaciół, którzy to sobie za szczególną łaskę poczytywali, przyjmowałem podarunki.

 

Dom dopiero co wspomniany powierzyłem jednej pani wysokiego rodu, równie dyskretnej jak pełnej poświęcenia dla bliźnich. Nazywała się Heigham, i była pierwej zamężna z panem stanu rycerskiego, niejakim Line. Ojciec jej, protestant, dowiedziawszy się o nawróceniu córki, tak się o to rozgniewał, że za karę ją wydziedziczył; podobnież postąpił później i z synem, który także został katolikiem, i jako braciszek świecki zaciągnął się do Towarzystwa Jezusowego.

 

Młody Line okazał się godnym zacnej swej małżonki. Jęczał za wiarę w więzieniu, gdy ojciec jego czy stryj, – dobrze tego nie pamiętam, – z śmiertelnego łoża posłał doń z oznajmieniem, że musi albo zaprzeć się religii swojej, albo też zrzec się wszelkiego prawa do fortuny, mającej mu się dostać w sukcesji. "Dobrze! odrzekł: jeśli chodzi o wybór między Bogiem a światem, rad wyrzekam się świata, boć słodsza jest oddać się Panu Bogu swemu". Sam kiedyś zastałem u niego młodszego brata, na którego wskutek tego zrzeczenia się spadła była bogata ona sukcesja. Był bardzo wykwintnie ubrany, gdy przeciwnie starszy w jak najskromniejszej chodził odzieży. Następnie pan Line przeniósł się do Belgii, i król hiszpański wyznaczył mu pensję roczną, z której oboje przyzwoicie utrzymać się mogli. Lecz po śmierci zacnego męża, pobożna jego małżonka do wielkiego przyszła niedostatku, i dlatego właśnie poruczyłem jej dozór nad domem dla mnie najętym.

 

Była to osoba cicha i roztropna; miłość bliźniego posiadała w stopniu zgoła nadzwyczajnym, a Pan Bóg nieustającym cierpieniem coraz więcej duszę jej oczyszczał. "O jakbym pragnęła umrzeć za Chrystusa! zawołała kiedyś w rozmowie ze mną; ale nie śmiem się spodziewać tej łaski, by mi dano było pod ręką kata ducha mego wyzionąć. Może jednak przyjdzie kiedyś ten dzień, że znajdą u mnie w domu kapłana, i za to mnie także wrzucą do wilgotnego lochu, bym tam zakończyła nędzne życie moje". Wszystką nadzieję swoją w Panu pokładała, i Pan w końcu wysłuchał żądzy jej. Powiem jak się to stało.

 

Gdym się już był wyzwolił z więzienia mego, zdawało mi się rzeczą konieczną odebrać od niej zarząd domu mego, bo nadto już zaczęła się zwracać na nią uwaga publiczna. Nająłem jej inne mieszkanie, gdzie również często księży przechowywała. Pewnego dnia, było to w święto Oczyszczenia Matki Boskiej, wpuściła do domu swego znaczną gromadkę katolików, aby wysłuchali Mszy świętej. W moim mieszkaniu nigdy by się nie była odważyła na rzecz podobną; ale o swoje życie nie dbała. Rychło spostrzeżono gromadne ono do niej schodzenie się, i zawiadomiono o tym urząd policyjny. Siepacze wpadli do pokoju służącego za kaplicę, i pełno w nim ludzi zastali. Na chwilę przed zjawieniem się prześladowców, ojciec Franciszek Page właśnie był skończył Mszę świętą, i złożył z siebie szaty kapłańskie, tak iż napastnicy, nie widząc ni księdza, ni nabożeństwa, w pierwszej chwili nieco się zmieszali. Lecz poważna i pełna godności postawa ojca Page rychło im wskazała tego kogo szukali. Przytrzymali go zatem, i razem z wszystkimi obecnymi surowej poddali indagacji. Żaden nie wydał tajemnicy, by kapłan był w domu obecny; przyznano jednak, że takowy był oczekiwany, nie mogąc inaczej wytłumaczyć gotowych jeszcze na ołtarzu przyrządów do odprawienia Mszy świętej. Tymczasem, gdy jeszcze się o ten punkt sporny certowano, ojciec nasz zręcznie korzystając z chwilowego otworzenia drzwi, wyszedł niespostrzeżony, szybko pobiegł po schodach na górę, i tam znikł w przygotowanej zawczasu na ten cel kryjówce. Przetrząśnięto cały dom aby go odszukać, ale na próżno.

 

Wskutek tego pani Line i kilka osób znaczniejszych zostali aresztowani, inni za rękojmią puszczeni na wolność. Kilka miesięcy upłynęło nim wszczął się proces przeciwko mężnej niewieście. Akt oskarżenia obwiniał ją o przechowanie i żywienie księży katolickich. Na zwykłe zapytanie: Winna czy niewinna? nie dała odpowiedzi, ale mocnym głosem zawołała: "Tego jednego tylko żałuję panowie, że tak niewielu tylko sługom Bożym mogłam dać u siebie schronienie, a nie tysiącom jakbym tego pragnęła". Z wdzięcznością i świętym weselem wysłuchała ogłoszonego jej wyroku śmierci. Wskutek więzienia tak była w końcu osłabła na ciele, że ją na indagacje nosić musiano. Przed śmiercią jeszcze, z lochu w którym ją trzymano napisała do ojca Page, prosząc mię przez niego o zapłacenie kilku jej długów, za co mi przekazała w spuściźnie krzyż swój złoty i kilka innych drobniejszych rzeczy, które święcie jako drogie relikwie zachowałem.

 

Przybywszy na miejsce stracenia, rzekła do predykantów naprzykrzających jej się upomnieniami swymi: "Dajcie mi pokój, panowie; nie potrzebuję pomocy waszej".

 

Potem z pogodnym obliczem pocałowała szubienicę, rzuciła się na kolana, i tak pozostała w cichej pogrążona modlitwie, aż kat spełnił powinność swoją. Razem z nią stracony został i ojciec Filcock, który przez długi czas był jej spowiednikiem.

 

Ale wróćmy do więzienia. W tym samym czasie kiedy ja starałem się ile możności jak największy z niewoli mojej wyciągnąć pożytek, drogi mój Wiseman w tak ciasnym trzymany był zamknięciu, że ani żona, ani żaden z przyjaciół jego dostać się do niego nie mogli. Trwało to przeszło cztery miesiące, aż w końcu nieprzyjaciele przecie zrozumieli, że żadnego ważniejszego przestępstwa przeciw jakiemu bądź prawu dowieść mu nie zdołają; bo ze służby nie było sposobu wyciągnąć ani słowa, a zdrajca nigdy mię nie widział w ubraniu duchownym. Zmiękczyli zatem nieco pierwszą surowość swoją, pozwolili mu przyjmować swoich w więzieniu, i w innych także rzeczach niejakiej mu ulgi dopuścili. On zaś, korzystając z poniewolnej w zamknięciu bezczynności swojej, napisał w tym czasie książkę pod tytułem: "Trojakie pożegnanie ze światem, czyli trojaka śmierć, wedle trojakiego stanu duszy".

 

W tejże książce założył sobie dowieść, jako i ludzie żyjący na świecie mają powinność dążyć do doskonałości, i jako kluczem do doskonałości jest wybór dobrego przewodnika sumienia. Za ukazaniem się tego dzieła, niektórzy kapłani świeccy, zakonowi jezuitów nie bardzo przychylni, obrazili się skreślonym tamże obrazem dobrego przewodnika duszy, iż upatrywali w nim, słusznie czy niesłusznie trafny wizerunek ojców Towarzystwa Jezusowego. Nie kryli się nawet z przypuszczeniem, że ja sam jestem autorem onego pisma. Ale w tym się mylili; prawda że przejrzałem manuskrypt nim został ogłoszony, ale jedynie w celu poprawienia omyłek i niedokładności dogmatycznych, jeśliby się jakie znalazły.

 

Jeśli przyjacielowi mojemu dobrze było pod przewodnictwem moim, toteż, że użyję tej przenośni, drogo za nie zapłacił. Bynajmniej jednak na to się nie skarżył, owszem za szczęście sobie to poczytywał, że cierpi za dobrą sprawę. Małżonka też jego, jakkolwiek czuła i wrażliwa, z wielką cierpliwością znosiła tę próbę. Dowiedziawszy się o przeniesieniu moim do drugiego więzienia, zaraz w sąsiedztwie dom najęła, skąd od czasu do czasu przychodziła do mnie po radę, i o potrzebach moich pamiętała. Po uwolnieniu męża, oboje w tym domu zamieszkali, i później dopiero, gdym się wydobył z Toweru, wrócili do siebie na wieś, spodziewając się mojego do nich przybycia.

 

Gromadami schodzili się do więzienia katolicy pragnący widzieć się ze mną. Celka brata Emerson, która mi służyła za przedpokój, o każdej porze dnia pełna była ludzi, tak iż najbliżsi nawet przyjaciele moi godzinami nieraz czekać musieli nim kolej na nich przyszła. Z pomiędzy wielu wiernych, których przy pomocy łaski Bożej z życia światowego do zachowania rad ewangelicznych przywiodłem, dwóch szczególnie pamiętam młodych ludzi, którzy obaj w jakimś biurze dość znaczne zajmowali stanowisko. Jeden z nich, Franciszek Page zaliczył się później do chwalebnego zastępu męczenników Chrystusowych; drugi poświęcił się naukom teologicznym, z zamiarem zostania potem kapłanem Towarzystwa Jezusowego. Wszakże nie osiągnął zamierzonego celu; umarł w kwiecie wieku, zostawiając po sobie pamiątkę wysokiej świątobliwości. Franciszek Page pochodził z uczciwej familii mieszczańskiej. Miał powierzchowność ujmującą i bardzo zacny charakter. Córka jego pryncypała pokochała go, i oboje przyrzekli sobie, że się pobiorą, skoro na to zezwolą rodzice. Franciszek, choć katolik, ale tak cały był zajęty planami i nadziejami przyszłego szczęścia swego, że na wszystko inne zdawał się być obojętnym. Mimo to jednak zaraz za pierwszą jego u mnie bytnością, taką w nim dostrzegłem czystość obyczajów i prawość charakteru, i taką pochopność do cnoty, że mimowolnie powstała we mnie myśl, iż ten młodzieniec do wyższych rzeczy jest powołany. Począłem przeto mówić mu o marności dóbr doczesnych i zwodniczych ponętach tego świata. Wiedziałem nadto, że rodzice panny niezawodnie stawią opór stanowczy przeciwko zamierzonemu związkowi, który nie bez przyczyny mógł się poczytywać za mezalians. Dałem młodemu przyjacielowi memu różne pisma religijne, które wziął z sobą do domu i przeczytał; niebawem też łaska Boska silnie w duszy jego działać poczęła. Postanowił zrzec się nie tylko zamierzonego małżeństwa, ale nawet i stanowiska swego, i pragnąc pozostać w bliższej ze mną styczności, przyjął służbę u pani Wiseman, co niewątpliwie wielką było ze strony jego ofiarą. Później został przyjęty do Towarzystwa, i umarł, jak już wspomniałem, śmiercią męczeńską.

 

Korzystając z wielokrotnych, jakich mi i w więzieniu do tego nie brakło sposobności, wyprawiłem, jak wyżej napomknięto, znaczną ilość młodzieży do założonych przez nas seminariów zagranicznych. Kilku z nich wróciło potem do ojczyzny członkami Towarzystwa Jezusowego, i dotychczas tam pracują jako gorliwi misjonarze; inni stoją obecnie na czele naszych zakładów naukowych. Przy tej okoliczności przypomina mi się maleńka, jaką z tego powodu miałem przygoda.

 

Pewnego razu dałem list rekomendacyjny kilku chłopczykom odjeżdżającym do Saint-Omer. Napisałem go sokiem cytrynowym, i dla większego ze strony policji bezpieczeństwa, zawinąłem w ten papier kołnierzyki. Dzieci zostały przytrzymane, i od razu przyznały się, kto je wysłał. Nawet i z tym się wydały, że mają list powierzony im ode mnie, i jako im poleciłem, za przybyciem do pewnego zakładu naukowego, prowadzonego przez jezuitów, który będą miały po drodze, powiedzieć ojcom, by papier umoczyli w wodzie, zaczem pismo na nim skreślone wystąpi. Wykrywszy w taki sposób moją tajemnicę, naturalnie że władze przeczytały oba listy moje, spisane razem na jednej onej kartce; jeden z nich, po łacinie, adresowany był do ojców belgijskich, i podpisany przeze mnie; drugi był do ojców w Saint-Omer.

 

Natychmiast zostałem pozwany przed sąd, na nową indagację. Ale na szczęście moje tym razem już nie z Yongem miałem do czynienia; już dawno przedtem była przyszła ostatnia jego godzina. Nędzną, jak życie, była i śmierć jego, i jako całe życie był sługą diabła, tak też i umarł diabła męczennikiem. Mówiłem już wyżej, jako dniem i nocą pracował na zgubę katolików, i to z takim poświęceniem, że nieraz o drugiej lub trzeciej w nocy wybiegał z domu w najgorszą niepogodę, dla zarządzenia rewizji po domach katolickich. Nadzwyczajne te wysilenia i trudy nabawiły go w końcu choroby, która go z tego świata zabrała. Nic nie zostawił, prócz ogromnych długów. Tak to źle diabeł płaci tym którzy mu służą! – Pomimo intratnej posady, pomimo bogatych łupów, jakie zbierał po domach katolickich, pomimo znakomitych haraczów, jakie mu płacili katolicy, dla wykupienia się od prześladowań, pretensje wierzycieli jego i tak jeszcze miały dochodzić do stu tysięcy złotych i wyżej. Spodziewał się zapewne, że królowa o nim nie zapomni; ale królowa poprzestała na tym, że posłała doń jednego z dworzan swoich, aby go w jej imieniu na łożu śmiertelnym nawiedził. Ta łaska królewska głęboko wprawdzie go wzruszyła, i może by rad był zaraz zaśpiewać swoje Nunc dimittis! ale co do spodziewanego sukursu królewskiego, zawiodła go nadzieja. Z pochwałami i wyrazami uwielbienia dla swej królowej na ustach, wyzionął ducha swego, i poszedł na wieczność okropną. Następcą jego był Wilhelm Wade, który teraz jest komendantem Toweru, a przedtem, za życia Yongego, zajmował posadę sekretarza przy tajnej radzie królowej. Taka bowiem była taktyka dostojnych panów, z jakich się ona rada składała, iż zawsze przybierali sobie do boku jakiego nieludzkiego służalca, aby na niego w opinii publicznej spadała hańba pewnych czynności, za które sami nie radzi by byli przyjąć na siebie odpowiedzialności.

 

Ów Wade więc wezwał mię przed siebie, pokazał mi onę czystą na pozór kartkę, którą u chłopców zabrano, i zapytał mię czy ją poznaję. Zmuszony byłem odpowiedzieć na to pytanie przecząco, ponieważ ani się domyślałem jeszcze pojmania onych dwu niedorostków. Umoczył więc papier w wodzie, i położył mi przed oczy pismo moje, teraz jak najwyraźniej występujące, z całkowitym i dokładnym podpisem moim. Na to ja: "Nikt po mnie, odparłem, tego żądać nie może, bym przyznał, że to moje jest pismo. Sam pan przyznasz, że nie jest to rzecz zbyt trudna podrobić czyjś charakter i podpis, a chłopcy o których pan mówisz, jeśli zostali schwytani, łatwo pojąć, że ze strachu gotowi byli wszystko zeznać, co jedno od nich zażądano. Nie przeczę, że dobry to uczynek, wysyłać dzieci zagranicę, dla zapewnienia im chrześcijańskiego wychowania, i sam bym z radością przyłożył się do takiej sprawy, gdyby to było w mojej mocy; ale pojmujesz pan, że siedząc w więzieniu, podobnymi rzeczami, choćbym chciał, zajmować się nie mogę". Wade, zupełnie zbity z toru tym uporem moim, obsypał mię za to przekleństwy. "Na nieszczęście, krzyczał, dużo nadto miałeś sobie dotychczas zostawionej swobody; ale postaramy się na przyszłość temu zaradzić". I tu wpadł fukając na dozorcę więzienia, że zaniedbuje powinności swojej. Później jeszcze dwa czy trzy razy musiałem stawać przed tym panem, i zawsze tak się urządziłem, że mię nie widział inaczej, jak w sutannie i w płaszczu zakonnym. Na widok tego ubioru zbiegały się za każdym razem dzieci, i biegnąc za nami ulicą, gwizdały na mnie, co tak korciło tych, którzy mię prowadzili, że nie posiadali się od złości. Łajali mię za to, i zwali mię obłudnikiem. "A to rzecz dziwna, odpowiadałem im; gdyście mię schwytali, utrzymywaliście że chodzę w świeckim ubraniu, aby się paniom przymilać, albo że kryję się z tym, że jestem kapłanem, aby między świeckimi żyć bezpiecznie; wskutek czego oświadczyłem, że brzydzę się odzieżą świecką i daleko chętniej noszę mą suknię zakonną. Teraz ubieram się jak na stan mój przystoi, a jeszczeście niekontenci. Snadź niczym wam dogodzić nie można, nie podobają się wam szaty weselne, i również się gniewacie na suknię żałobną; zdawałoby się, że szukacie tylko zaczepki, aby zawsze widzieć we mnie coś złego".

 

"Czemuż więc, mówili mi na to, pierwej nie nosiłeś tej sukni, a chodziłeś jak tchórz przebrany?". "Zapewne, odrzekłem; bardzo by wam to było na rękę poznać od razu z ubrania i schwycić księdza. A czy nie wiecie o tym, że i Rafał Archanioł ukrywał się przebrany w postać nie swoją, dla wypełnienia rozkazu jaki miał od Boga?".

 

Innym razem znowu zostałem wzięty na egzamin przez protestanckiego dziekana z Westminsteru, ustanowionego na miejsce dawnego opata tego klasztoru królewskiego. Topcliffe i kilku z komisarzy królewskich byli temu obecni. Chciano mię skonfrontować z matką pana Wiseman, trzymaną naówczas w przyległym do Westminsteru więzieniu dla przekonania się naocznie czy mię nie pozna. Staruszka już czekała w sali gdy mię wprowadzono. Ujrzawszy mię, ledwo nie podskoczyła z radości; lecz w tejże chwili zapanowała nad sobą i zapytała: "Czy to jest ten więzień o którym panowie mówiliście? W rzeczy samej wygląda na księdza". To mówiąc powitała mię głębokim ukłonem, który jej podobnież oddałem. Zwrócono się zatem do mnie z zapytaniem, czy nie znam tej pani. "Wiadomo już panom, odrzekłem, że z zasady na tego rodzaju pytania tę samą zawsze daję odpowiedź: Nie znam jej. Nigdy się panowie ode mnie nie dowiecie, ani nazwiska osób, które mię u siebie przyjmowały, ani miejsc gdzie używałem ich gościnności, bo i wdzięczność i miłość bliźniego zabrania mi wydać mych przyjaciół". Tu już odezwał się sam Topcliffe: "No, rzekł, przyznaj się szczerze, czy nigdy nie pociągnąłeś nikogo do Kościoła rzymskiego?". Nawrócenie heretyka do wiary katolickiej poczytywało się za zbrodnię największą. Dobrze o tym wiedziałem, i nietrudno mi było zrozumieć do czego zmierza zadane mi pytanie. Lecz sam już stan mój kapłański tak jawnie świadczył w tym względzie na moją niekorzyść, że nie godziło mi się, ani próbować wybiegu; odpowiedziałem więc śmiało i stanowczo: "Tak jest; niejednego już nawróciłem, i z całego serca żałuję, że mi nie było dano więcej jeszcze dusz pociągnąć do powrotu na łono Kościoła". – "Ależ przecie, zawołał Topcliffe, ilu może być przez pana nawróconych? Jakie tysiąc?". – "Bez wątpienia, odrzekłem, a lepiej choćby i sto tysięcy". – "Tego zapewne, rzecze on, byłoby dosyć na utworzenie potężnego wojska dla zrzucenia z tronu królowej". – "Owszem przeciwnie, zawołałem; nawróceni przeze mnie byliby raczej niezachwianie wiernymi poddanymi królowej, bo właśnie święta nasza religia ścisły przepisuje obowiązek posłuszeństwa dla wszelkiej zwierzchności". – "Co mi tam będziesz gadał, ofuknął się Topcliffe; wiadomo pod dostatkiem, że szerzycie bunt i rokosz. Oto właśnie mam tu bullę papieską, wydaną na imię Sandersa (4), kiedy się wybierał do Irlandii dla podburzenia poddanych królowej do powstania. Weź sam i czytaj". – "Obejdę się bez czytania, odparłem. Rozumie się samo przez się, że jeśli Papież istotnie wysłał tego pana, nie mógł go zostawić bez należnych ku temu upoważnień. Ja zaś żadnego nie mam prawa wdawać się w podobne rzeczy. Owszem, nam jezuitom wyraźnie tego zabroniono, i nie myślę sprzeciwiać się temu postanowieniu". – "Masz wziąć i przeczytać, mówię ci; tak chcę i każę".

 

Zniewolony tedy, wziąłem do ręku oną bullę, i ujrzawszy na czele najświętsze Imię Jezus, ze czcią je pocałowałem. "Co? krzyknął Topcliffe; bullę papieską całujesz? a to rzecz niesłychana!". – "Całuję Imię Jezus, odrzekłem, jako imię Tego, który jest godzien najwyższej czci i miłości. A jeśli to pismo istotnie jest, jak pan powiadasz, bullą papieską, to i z tego względu już je czczę i szanuję", i to mówiąc, powtórnie przycisnąłem do ust on dokument. Topcliffe nie posiadał się od złości. "Znamy się, znamy się! zawołał; tak tu udajesz przed nami; ale wiemy dobrze z kim się po kryjomu całujesz". – "Niech nas Pan od tego zachowa! odparłem żywo. Co do mnie, nikomu jeszcze nie dałem okazji o takie rzeczy mię obwiniać". – "Ej, fraszki! czy nie byłeś w tym a w tym czasie, i w tym a w tym domu, z panią***, córką hrabi Northumberland?". I tu dodał rzeczy których i powtórzyć nie chcę.

 

Na taką prawie niepodobną do uwierzenia bezczelność, zupełnie straciłem zimną krew; i choć dobrze wiedziałem, że podejrzenie ono nie ma za sobą najmniejszego prawdopodobieństwa, a jedynie z nikczemnej złości się poczęło, nie mogłem jednak powstrzymać mego uniesienia, i zawołałem: "Świadczę się Bogiem wszystko wiedzącym, że nie masz i cienia prawdy w tym o co mię pan obwiniasz". I to mówiąc wyciągnąłem rękę na leżącą przede mną Biblię otwartą. Był to protestancki przekład Biblii w języku angielskim. Topcliffe zamilkł. Ale za to dziekan, nie chcąc opuścić tak dobrej zręczności, zapytał: "Czy chcesz pan istotnie przysięgać na tę Biblię naszą?". – (Katolik należycie oświecony odmówiłby takiej przysięgi). – Odpowiedziałem tedy: "W pierwszym uniesieniu oburzenia mego, chcąc tylko zrzucić z siebie zarzut haniebny, nie pomyślałem o tym, jakiego to rodzaju przekład mam przed sobą. Są zresztą niektóre prawdy wiary, jak wcielenie, gorzka męka i śmierć Zbawiciela, i inne które i w waszym tekście nie uległy skażeniu, i na te prawdy poprzysięgam niewinność moją. Lecz inne miejsca, błędnym tłumaczeniem sfałszowane, odrzucam i potępiam". To mówiąc, na nowo rękę wyciągnąłem, i mocno na księdze oparłem. Na to stary dziekan zawołał obrażony: "Dowiodę panu, że jesteś kacerzem". – "Bardzo proszę", odrzekłem. – "Dowiodę, dowiodę, a to w ten sposób: Wszelki kto zaprzecza powagi Pisma świętego, jest kacerzem: a więc jesteś kacerzem, bo nie chcesz uznać powagi tej Biblii". – Nietrudna była na to odpowiedź. "Sylogizm pański, odparłem, nic nie wart; bo z ogólnego twierdzenia przeskakuje na szczególne, a zatem ma cztery terminy zamiast trzech". – "Proszę mię nie uczyć; jeszcze pana nie było na świecie, kiedym już umiał składać sylogizmy". – "Być może, z tym wszystkim jednak ten, któryś pan złożył przed chwilą, bynajmniej nie był trafny". Jakoż w istocie poczciwiec nie pokusił się dalej prowadzić swego dowodzenia, i do innych rzeczy mowę obrócił. Stawiono mi jeszcze różne pytania, na które, jak z góry wiadomo było pytającym, nie chciałem dać odpowiedzi, i posłuchanie skończyło się nareszcie odesłaniem mię na powrót do więzienia.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 90-115.

 

Przypisy:

(1) Więzienie to leżało w dzielnicy Southwark, i przytykało do pałacu biskupa Winchester. Zapewne dom ten służył w innych czasach za trybunał biskupi.

 

(2) Ojciec Bartoli (Inghilterra, l. V, c. 13), który w Rzymie poznał o. Gerarda, inszy jeszcze wspomina szczegół z onej epoki niewoli jego: "Dostawszy się, powiada, do onego więzienia, wystarał się o habit zakonny Towarzystwa Jezusowego, i odtąd takowy ciągle nosił; nawet na ulicach londyńskich, gdy go do tej lub owej komisji śledczej wiedziono. Na odgłos że idzie jezuita w zakonnym ubraniu swoim, zbiegało się za każdym razem pospólstwo, a predykanci na takie stawienie im czoła nie posiadali się od gniewu.

 

(3) Był to hrabia Ruttond.

 

(4) Sanders, sławny teolog, w roku 1579 przez Grzegorza XIII wysłany do Irlandii w charakterze papieskiego legata.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: