PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

V.

 

Pierwsze niebezpieczeństwa

 

Po przestrachu owym, któregośmy u ojca Garnett doznali, wróciłem znowu do tejże zacnej rodziny, z której członkami już czytelnika zapoznałem. Matka właściciela w tym czasie już nie mieszkała w domu syna, ale jak wyżej nadmieniłem, żyła osobno w jednym z majątków swoich.

 

Już zbliżał się dla nas wszystkich czas próby; ale wspaniałomyślni dobroczyńcy moi wybrani byli od Pana, aby pierwsi dla Niego ucierpieli, i dał im Boski Mistrz tę łaskę, że jako dla miłości Jego te cierpienia ponieśli, tak też na podobieństwo Jego od przyjaciela, to jest od własnego sługi zostali zdradzeni (1).

 

Ten nieszczęśliwy zwolennik protestantyzmu, już od wielu lat był na służbie u onej rodziny. Zrazu zajmował miejsce w domu młodszego syna, który go potem matce i starszemu bratu polecił. Mieszkał w Londynie, ale często w interesach służby swej dojeżdżając, bądź do pani starszej, bądź do mojego gospodarza, wiedział dokładnie o wszystkim co w domu się działo. Nie miałem prawa podejrzewać człowieka, którego wierność wszyscy zachwalali; jednakże stale trzymałem się tej zasady, żem nigdy w obecności jego nie spełnił żadnej czynności kapłańskiej, anim się nigdy przed nim nie pokazał w takim ubraniu, które by mu dać mogło powód do podejrzenia. Z tym wszystkim jednak, jak później sam wyznał, samo już uszanowanie, jakie mi gospodarz domu okazywał, naprowadziło go na myśl, że muszę być kapłanem. Nigdy na przykład nie puścił mię w podróż, żeby mię na kilka mil nie odprowadzić; często towarzyszył mi aż do samego Londynu, i w takim razie stawaliśmy zwykle w domu tego starego sługi. Jeszcze nie byłem nauczony doświadczeniem, że daleko bezpieczniej było urządzić się tak, jak to później zrobiłem, to jest nająć osobny dom dla siebie.

 

Tak więc, będąc już panem tajemnicy, postanowił zdrajca sprzedać pana i dobroczyńcę swego. W tym celu udał się do władzy ofiarując swe usługi, i z góry sobie wymówił, ile za to dostanie. Kazano mu tymczasem wrócić na miejsce, i przede wszystkim upewnić się, ilu księży zwykle bawi w domu tak matki jak i syna. Wkrótce potem zaczęły się poszukiwania.

 

Zaczęto od domu matki. Ale kapłan stale u niej mieszkający zdążył jeszcze zawczasu się ukryć, i tak rewizja nie doszła do zamierzonego celu. Mimo to zmuszono pobożną panią domu stawić się w Londynie przed trybunałem, umyślnie na katolików ustanowionym. Zacna pani z taką na zadane jej pytania odpowiedziała odwagą i spokojem, iż powszechne wzbudziła dla siebie podziwienie. Wrzucona do więzienia, cierpliwością, zarówno jak bohaterskim zdaniem się na wolę Bożą, okazała wielkość swej duszy. Dla upokorzenia siebie, a zarazem dla większej stąd możności wspierania hojnymi jałmużnami uciśnionych swych współwyznawców, własnoręcznie sobie dzienną strawę gotowała, i żadnej nie chciała przyjąć obcej posługi.

 

Przez cały czas więzienia swego regularnie mi przysyłała połowę dochodów swoich: z drugiej połowy utrzymywała kapłana, który jej Komunię świętą przynosił, i osładzała ile możności niedolę swych towarzyszów więzienia, nie mówiąc już o wielu innych dobrych uczynkach, jakie nieustannie pełniła. Wszystek czas swój poświęcała na modlitwę i na szycie aparatów kościelnych. Tak przeżyła dwa lata, po czym zdawało się, że Opatrzność Boska do wyższych jeszcze rzeczy ją powołuje, to jest do korony męczeńskiej.

 

Odkryto bowiem po długich badaniach, że przyjmowała u siebie kapłana, – był to jeśli się nie mylę o. Jones, z zakonu Franciszkanów bosych, który później poniósł śmierć męczeńską, – i zaraz z tego skorzystano, aby postąpić z nią według całej surowości prawa. Znowu ją wywleczono przed sąd, i znaleźli się, jak to bywa zwykle, fałszywi świadkowie, którzy przeciwko niej zeznali, jako z pogwałceniem praw krajowych, księży w kraju utrzymywała. Następnie sprawa została wytoczona przed sąd przysięgłych, aby ci wydali o niej wyrok: winna lub niewinna.

 

Wiedząc z góry, jaki ta sprawa obrót wziąć musi, i pragnąc oszczędzić przysięgłym winę nowej zbrodni, postanowiła święta niewiasta uporne zachować milczenie, i na pytanie, które jej wedle zwyczaju zadadzą: czy winna czy niewinna, wcale nie odpowiedzieć, choć dobrze o tym wiedziała, że na tych, którzy się zrzekają swej obrony, prawo większe jeszcze kary stanowi, niż na zbrodniarzy nawet przekonanych o krzywoprzysięstwo. Według prawa mają być wyciągnięci na wznak, tak iżby grzbiet spoczywał na sterczącym z ziemi szpiczastym kamieniu; potem mają mieć piersi przywalone ogromnym ciężarem, i tak zgnieceni na miazgę śmierć ponieść. Na kilka lat przedtem jedna z męczenniczek naszych, imieniem Clitheroe, w podobny sposób i z takichże pobudek, gdy ją sądzono w Yorku, zrzekła się była obrony. Zacna wdowa pragnęła wstąpić w ślady tej bohaterki, i w rzeczy samej za milczenie swoje skazana została na tę okropną kaźń śmierci przez zgniecenie. Gdy po wydaniu wyroku odchodziła z sali sądowej, święta radość jaśniała na jej obliczu, iż została znaleziona godną dla Chrystusa Pana śmierć ucierpieć. Wysokie jednak jej stanowisko i głośna jej cnota wstrzymały tajną radę królowej, iż nie śmiała wykonać ohydnego wyroku. Poprzestano na wrzuceniu służebnicy Bożej do okropnego lochu więziennego. Zresztą i to ustępstwo głównie pochodziło z chciwości; bardzo bowiem chodziło prześladowcom o zagrabienie wielkich dochodów onej pani; gdyby zaś został spełniony na niej wyrok śmierci, majątek jej według prawa przeszedłby na syna. Tak więc dla wiary katolickiej, dla której rada byłaby oddała w ofierze i życie, teraz z wszystkich dóbr swoich złupiona, jęczała bohaterka chrześcijańska w zapowietrzonej norze aż do wstąpienia na tron Jakuba I. Radosne to zdarzenie między innymi i jej przyniosło to szczęście, że została ułaskawioną. Wróciła zatem do ojczystej siedziby, gdzie po dziś dzień wiedzie żywot świątobliwy.

 

Ale czas podjąć na nowo przerwany wątek naszego opowiadania.

 

Zdrajca, jak mówiłem, czyhał na sposobność, jakby nas wydał, nie zdradzając jednak własnego wiarołomstwa swego. Mieliśmy w Londynie najęty dom, gdzieśmy chwilowo zajeżdżali, a że łotr on używany był przez pana swego do różnych interesów, rychło więc i tę kwaterę wytropił, zaczem i umyślił tam mię dać pojmać. Umówił się tedy z władzą, że skoro przyjadę, zaraz o tym doniesie, a siepacze przez władzę wysłani tejże nocy otoczyliby dom. Lecz na ten raz plan jego spełzł na niczym, dzięki wyraźnemu zrządzeniu Opatrzności.

 

Przełożony mój o. Garnett, był właśnie w tym czasie o parę mil tylko od Londynu zamieszkał, o czym się dowiedziawszy pośpieszyłem go odwiedzić. Gdy zaś nazajutrz, czy drugiego dnia po moim przybyciu do niego, wypadł mi niespodzianie pilny interes do Londynu, napisałem do dozorcy domu, aby mię czekał tegoż dnia wieczorem, i kilku przyjaciół, z którymi pragnąłem się widzieć, na też porę zaprosił. Naturalnie że zdrajca, jako często bywał w moim domu, który się poczytywał u ludzi za własność jego pana, zaraz się dowiedział, i w też tropy pobiegł do swych księżożerców z umówionym doniesieniem. Postanowiono więc o północy zrobić na mnie obławę.

 

Gdym już miał wsiąść na koń i ojca Garnett pożegnać, ten, rzecz dziwna! zażądał stanowczo bym został. Przedstawiałem mu, jak nagłym jest interes, w którym muszę się udać do Londynu, i jaką miałbym przykrość z niedotrzymania umówionego z przyjaciółmi spotkania; ale wszystko na próżno; nie chciał żadną miarą pozwolić na mój odjazd, a jednak, co i sam potem mi przyznał, żadnego w onej chwili nie widział wyraźnego powodu, któryby go skłaniał do tego dziwnego uporu, i tak wielką nad zwyczaj jego niespokojność usprawiedliwiał. Bez wątpienia wyższe nim kierowało natchnienie, bo nazajutrz otrzymaliśmy wiadomość, że w nocy dom mój został osaczony, i że kilku w nim papistów schwytano. Chodziła nawet wieść, że między pojmanymi jest także jeden ksiądz; ale była to pomyłka, która powstała stąd, że schwytawszy służącego mego, Ryszarda Fulwood, w chwili kiedy już miał ukryć się przed nimi w miejscu bezpiecznym, widząc poważną postać jego, wzięli go za kapłana, a zdrajcy nie było z nimi, któryby ich wywiódł z błędu. Pojmano u mnie tej nocy trzech katolików, i czwartego rożnowiercę który służył u mnie za odźwiernego.

 

Wszyscy czterej pojmani, gdy ich potem wzięto do badania, mężnie się zachowali, i żaden z nich nie dał sobie wyłudzić ani słowa, które by wydało naszą tajemnicę, iż ja rzeczywiście jestem właścicielem onego domu. Wielkie to było szczęście; bo rzecz pewna, że najmniejszą w tym względzie wskazówkę przyjaciel mój Wiseman byłby życiem przypłacił.

 

Ten ostatni, zaraz po onej nocnej na mnie wyprawie, otrzymał był rozkaz stawienia się bezzwłocznie przed władzą. Chciano go mieć w ręku, w nadziei, że z procesu mojego okażą sie niezaprzeczone przeciw niemu dowody. Pośpieszył co tchu do Londynu, i nic nie wiedząc o tym co zaszło, prosto pobiegł do domu mego, aby się ze mną obaczyć i naradzić się co i jak odpowiadać. Ledwo zapukał, zaraz się drzwi otworzyły; lecz zamiast spodziewanego zakonnika rzuciła się na niego dzika zgraja chciwych krwi jego okrutników. Od rana bowiem słudzy oni diabelscy nie wyszli z domu, czyhając na to, jakoby więcej jeszcze niewinnych katolików, z których żaden ani się domyślał jak rzeczy się obróciły, w sieci swe ułowili. Tak więc i mój przyjaciel wpadł w ich zasadzkę. Natychmiast zaprowadzono go na ratusz. "Ilu masz księży w domu? jak się nazywasz?" tak go na samym wstępie kilkanaście głosów gniewliwych powitało. Odpowiedział na to, że wiedząc dobrze i aż nadto dobrze, na jak straszne kary się naraża, kto księży u siebie przyjmuje, wielką popełniłby nieroztropność, gdyby w taki sposób na utratę życia się wystawiał. Na dalsze w tym względzie nalegania oświadczył się gotowym dowieść fałszu każdego jakie by przeciw niemu zaniesiono wyraźnego oskarżenia. Na to już sędziowie nie mieli co odpowiedzieć. Mając zupełną pewność tego, że byleby jedno zdrajca się nie wydał, prędzej czy później muszę wpaść w ich sieci, najmniejszej nie zrobili wzmianki o moim w rodzinie tej pobycie. Za to wtrącili przyjaciela mego do więzienia, pod najściślejszą trzymając go strażą. Jednemu tylko z ludzi jego wolny był do niego przystęp, a tym był zdrajca; bo zupełna ufność, jaką dotąd jeszcze pan jego w nim pokładał, sama przez się wskazywała ten sposób, jako najpewniej wiodący do celu, to jest wyśledzenia miejsca, gdzie się ukrywam.

 

Skoro mię doszła wiadomość o tym smutnym zdarzeniu, pośpieszyłem bezzwłocznie na wieś, dla naradzenia się z żoną i z przyjaciółmi więźnia, i dla przeniesienia w bezpieczniejsze miejsce rzeczy moich. Z powodu zbliżających się świąt wielkanocnych zmuszony byłem jednak zatrzymać pewną część rzeczy do Mszy świętej potrzebnych, i jakkolwiek roztropność wskazywała konieczność bezzwłocznej ucieczki, nie mogłem przecie tego na sobie wymóc, bym gotowych do wszelkiej ofiary dobroczyńców moich tak przed samą uroczystością, i to jeszcze w tak krytycznym położeniu, odjechał.

 

W Wielkim Tygodniu przybył do nas niecny sługa z listem od pana, w którym tenże obszerną nam dawał sprawę o życiu swoim w więzieniu, o badaniach, jakie z nim już odbyto, i o swoich na zadane mu pytania odpowiedziach. Przepuszczono ten list, chcąc przez to szpiegowi wygodną dostarczyć sposobność przekonania się, czy zostaję jeszcze u rodziny Wiseman, czy też schroniłem sie już gdzieindziej.

 

Stary mój sługa także przez tegoż posła do mnie napisał. Już było wiadomo przez zdrajcę, że to własny mój służący, i z tego powodu przeniesiono go do zapowietrzonych lochów w Bridewell, gdzie go również pod ścisłą strażą trzymano, w nadziei, że tym sposobem ważne na nim zeznania wymogą. Donosił mi w onym liście, jako pod zagrożeniem najstraszniejszych kar żądano od niego wydania tajemnicy, jako się temu żądaniu stanowczo sprzeciwił, i teraz za to okropne męki cierpi. Żadnego mu nie dają pokarmu, prócz chleba czarnego, a i tego tak mało, że ledwo z głodu nie umiera. Za mieszkanie ma nędzny loch bez łóżka, i noc musi spędzać nierozebrany i siedzący na poręczy okna, bo trochę słomy rzuconej mu na ziemię za pościel, roi się od brzydkiego robactwa. Na domiar okrucieństwa, nigdy go ani na chwilę z tego zamknięcia nie wypuszczają, tak iż zmuszony wciągać w siebie wyziewy własnych swych nieczystości, i wciąż oddychając tym zarażonym powietrzem, dziw że jeszcze nie zginął!

 

Nieszczęście chciało, że zdrajca był temu obecny, gdym powyższy list głośno pani domu przeczytał, i słyszał jakem przy końcu tej smutnej powieści z boleścią zawołał: "Biedny mój Ryszardzie! czemuż nie mogę choć w części wziąć na siebie cierpienia twoje!". Po tych słowach poznałem później tego, który nas wydał; bo w ciągu badania które niedługo potem ze mną uczyniono, zdarzyło się, że sędzia, chcąc mi dowieść naocznie moich z rodziną Wiseman stosunków, w zapale mowy na chwilę się zapomniał, i zarzucił mi pytanie, czy i tego jeszcze zaprzeczę, żem w onym zdarzeniu powyższe słowa w obecności pani domu powiedział.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 59-68.

 

Przypisy:

(1) Nie wymienia o. Gerard nazwiska zdrajcy, ale z dokumentów urzędowych okazuje się, że się nazywał John Frank.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: