PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

III.

 

Pobyt w różnych hrabstwach

 

Istotnie więc wróciłem do onej dostojnej rodziny w hrabstwie Norwich, która mi była ofiarowała gościnne u siebie przyjęcie. Ojciec Garnett zaopatrzył mię na wyjazd w obfity zapas ubrania i innych potrzeb, aby przyjaciele moi nie byli zmuszeni robić na mnie wydatków. I później też Opatrzność Boska nie dopuściła, by mi zbywało na czym potrzebnym, owszem tyle mi udzielała, że mogłem jeszcze nieść pomoc braciom niedostatek cierpiącym. Zwykle się ubierałem na sposób majętnego pana wiejskiego, bo i najdogodniej mi było w tym ubraniu, i znacznie mi ono ułatwiało stosunki z protestantami.

 

Nie upłynęło jeszcze osiem miesięcy, a już brat mego gospodarza i szwagier, i jedna z dwóch jego sióstr, choć zawsze przedtem była zagorzałą kalwinką, wrócili na łono prawdziwego Kościoła.

 

Również powiodło mi się z nawróceniem siostry jednego sędziego (1), który dotychczas jeszcze jest najmocniejszym filarem kalwinizmu. Oto w krótkości historia tej pani. Wychowała się w domu swego brata, i od najwcześniejszych lat dziecinnych błędy jego sekty były jedynym jej duchowym pokarmem. Na krótki czas przed naszym spotkaniem, pani ta dziwne miała zdarzenie. Trapiona niepokojem o zbawienie swej duszy, udała się do niejakiego pana Perna (2), profesora przy Uniwersytecie Cambridge. Uczony ten doktor, jak o tym wiedziała, już trzy czy cztery razy był zmienił religię, w miarę jak monarcha kraju za tym lub owym wyznaniem się oświadczał; mimo to jednak zawsze używał sławy wielkiej uczoności. Do tego więc pana, jako do zaufanego przyjaciela domowego, udała się, zaklinając go na sumienie i obowiązki najświętsze, aby jej powiedział, która wiara zdaje mu się być prawdziwa, i co ma uczynić aby zbawić duszę swoją. Uczony nasz, przyparty do muru tak poważnym i donośnym w skutkach swoich pytaniem, i wstydząc się zapewne oszukiwać duszę udręczoną i odwołującą się z ufnością do uczciwości jego, taką dał na to odpowiedź: "Ponieważ, rzekł, pani żądasz, abym ci tak poradził, jakbym własną duszą miał odpowiadać za duszę twoją, więc nie mogę nie wyznać pani prawdy; ale na wszystko co ci jest drogiego zaklinam panią, byś mię nigdy ani jednym słowem nie zdradziła: żyj pani w tej religii, którą wyznaje królowa, bo ta zostawia większą swobodę i zasłania od wszystkich onych ucisków, które cierpieć muszą katolicy. Lecz jeśli chcesz zbawić swą duszę i nie zginąć na wieki, tedy koniecznie o to się postaraj, byś kiedyś umarła córką Kościoła katolickiego". Tak mówił nieszczęsny, ale sam nie uczynił jak radził, bo odkładał od dnia do dnia nawrócenie swoje, aż w końcu zaskoczony śmiercią, umarł heretykiem. Jednego wieczoru, wracając z obiadu od mniemanego arcybiskupa kanterburskiego, padł martwy u drzwi mieszkania swojego, nie otrzymawszy nawet łaski tej skruchy, na którą żyjąc jako odstępca, przecie z taką pewnością rachował. Szczęśliwszą była ta, której tak radził. Z początku wprawdzie nie uwierzyła słowom jego; lecz po kilkakrotnych z mej strony objaśnieniach, jako jedna tylko religia katolicka jest prawdziwą i do zbawienia wiodącą, zwątpiła o swojej, i pewnego dnia przyniosła mi swe księgi kacerskie. Zbiłem jej po kolei wszystkie błędy w nich zawarte, wykazałem jej jako wiele tekstów, na które się powołują, przywiedzione są niedokładnie i nie w całości, sprostowałem fakty wprost zmyślone albo przynajmniej fałszywie w tych książkach przedstawione, i w końcu przy pomocy łaski Bożej skłoniłem ją do tego, że się nawróciła; jakoż i od tego czasu pozostała i jest wierną córką Kościoła katolickiego. Tak to Pan Bóg z samego skorpiona umiał wyciągnąć lekarstwo na zagojenie rany ukąszeniem skorpiona zadanej.

 

Młodsza siostra gospodarza mojego, zamężna z panem wysokiego rodu i bardzo bogatym, miała serce bardzo sposobne do przyjęcia ziarna prawdy Bożej, i nawróciłem ją bez żadnej trudności. Pewnego razu, gdy właśnie z przyjacielem moim bawiłem w jej domu, zdarzyło się, że cierpiąc boleści ciężkiego połogu, prawie już była umierającą. Mąż jej, człowiek światowy, i do rzeczy tych ziemskich przywiązany, wiedział, że jestem katolikiem, ale nie wiedział żem i kapłanem. Przy pomocy szwagra udało mi się przecie namówić go, by żonie swojej, kiedy już nie masz nadziei uratowania jej życia, zostawił zupełną wolność przygotowania się na przejście do wieczności, i zgodził się na to, że w nocy zawołamy do niej jednego księdza staruszka, wyświęconego jeszcze przed wstąpieniem na tron Elżbiety; bo księża tej kategorii mniej byli wystawieni na prześladowanie niż drudzy.

 

Chora odbyła spowiedź i przyjęła Wiatyk i Sakrament Ostatniego Namaszczenia. W półgodziny potem niebezpieczeństwo ustąpiło. Mąż uszczęśliwiony tym niespodzianym ocaleniem żony, żądał objaśnienia, co by znaczyła ta cudowna tajemnica. Powiedziałem mu, że Ostatnie Namaszczenie często sprawuje uzdrowienie chorego, jeśli Pan Bóg w mądrości swojej widzi to być z pożytkiem dla duszy. Był to pierwszy wstęp do nawrócenia jego. Podziwiając skuteczność świętych naszych Sakramentów, zapragnął i dla siebie uzdrowienia duszy w Kościele katolickim.

 

Nie wahałem się kuć żelazo póki rozpalone, i zaraz z nim zacząłem przygotowanie do przyjęcia świętego Sakramentu Pokuty. Nie chcąc jednak jeszcze zwierzyć mu się z tym, że jestem kapłanem, powiedziałem mu tylko, że go będę uczył, jak kiedyś mnie samego nauczono. Przygotował się z wielkim zapałem, czekając już tylko na przybycie kapłana, któryby go przyjął na łono Kościoła. Ale mu szwagier oświadczył, że kapłan nie może przyjść inaczej jak w nocy. Gdy wreszcie już zrobił się wieczór, odprawił wszystką służbę, a sam udał się na samotność do biblioteki, gdzie chciał zostawać na modlitwie, ażby nadszedł kapłan, którego mu obiecałem przyprowadzić. Zeszedłem na dół, i ubrałem się w suknię duchowną. Gdym się znowu przed nim ukazał w tym ubraniu, tak mu się zdawałem zmieniony, że własnym oczom nie wierzył, i z wielkiego zdziwienia słowa przemówić nie zdołał. Łatwo jednak na przedstawienia nasze się zgodził, uznając, że takie z mojej strony ukrywanie się było potrzebnym, a zresztą pobyt mój w domu jego na żadne go nie może narazić niebezpieczeństwo, kiedy sam tak długo obcując ze mną, najmniejszego o kapłańskim stanie moim nie powziął podejrzenia.

 

Nawrócił się więc, a co do żony jego, tej dano nawet było w późniejszym czasie wiele dla wiary świętej ucierpieć.

 

Oprócz dopiero co wspomnianego, jeszcze dwudziestu kilku panów wysokie stanowisko zajmujących, których jednak nazwiska przez ostrożność wolę zamilczeć, tudzież znaczną ilość osób mniej znakomitych, na łono Kościoła świętego przywróciłem. Często też miałem sposobność dusze chwiejące się w wierze utwierdzić, i wiele spowiedzi z całego życia wysłuchać. Wielu młodzieńców, którzy później wyszli na apostołów i głośnych męczenników, odbyło pod moim kierunkiem ćwiczenia duchowne świętego Ignacego, i tknięci łaską Bożą wyrzekli się najświetniejszych nadziei, aby się zaciągnąć do świętego wojska żołnierzy Chrystusowych. Jednym z głośniejszych między nimi jest ojciec Edward Walpole, profes trzech ślubów. Pobożny ten młodzieniec wiele miał do ucierpienia od własnego ojca, kalwina, jak również i od innych krewnych swoich, którzy wszyscy byli zwolennikami doktryn nowatorskich.

 

Wydziedziczony od ojca, i na szczupłą pensję skazany, żył on w domu rodzicielskim jakby w więzieniu, spędzając samotnie dni swoje w wyznaczonym mu pokoju, i wszystek oddany modlitwie, lub czytaniu Ojców świętych. Żadnej nie miał styczności z swoimi, wyjąwszy u stołu. Tam pewnego razu poznał się ze mną, i po niejakim czasie zrozumiałem, iż także ma powołanie wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Brat też jego stryjeczny, Michał Walpole, teraz już profes czwartego ślubu, poszedł za jego przykładem.

 

Był i to młody człowiek, gorącą dla religii świętej pałający żarliwością. Często mi jako powiernik towarzyszył w wycieczkach moich w sąsiedztwo. A teraz wielka to dla mnie radość, że widzę obu braci, pracujących w winnicy Pańskiej, i wielkimi zdolnościami swymi dopełniających tego, czego moja opieszałość i niedołęstwo nie zdoła.

 

Inny młody człowiek, bardzo bogaty i sam przy matce żyjący, dowiedziawszy się o mnie od jednego z swych przyjaciół, bardzo pragnął spotkać się ze mną, aby przecie poznać jezuitę. Wielkiej był pobożności, i znaczną część majętności swojej obracał na uczynki miłosierne. Rychło poznałem w nim duszę dążącą do wyższej doskonałości, i przeto napomknąłem mu, iż wiem o pewnych ćwiczeniach, za pomocą których dusze dobrze przysposobione, łatwo mogą przyjść do zrozumienia powołania swego, i poznać jaka jest dla nich najkrótsza droga do doskonałości. Zażądał usilnie zaraz takowe ćwiczenia odprawić, i zakończył je także postanowieniem wstąpienia do Zgromadzenia Jezuitów. Nie mogąc jednak od razu przywieść do skutku tego zamiaru, prosił mię i nastawał, abym u zwierzchników moich wyjednał sobie pozwolenie zamieszkania w domu jego. Sam zresztą czułem potrzebę zmiany miejsca; bo z upływem czasu takiego byłem nabrał rozgłosu, że już nie należałem do siebie, wskutek czego i położenie moje stało się bardzo niebezpiecznym. Z tego więc powodu zaproszenie ono wydało mi się wyraźnym zrządzeniem Opatrzności. Doniósłszy o tym przełożonemu mojemu, i otrzymawszy jego zezwolenie, pożegnałem przezacną ową rodzinę, u której tyle czasu przemieszkałem, zostawiając jej na moje miejsce kapłana świeckiego, który po dziś dzień jeszcze pracuje z pożytkiem, zbawiennym w tej okolicy.

 

Nowe miejsce pobytu, na które się przeniosłem, w daleko wyższym stopniu niż poprzednie odpowiadało warunkom powołania mego. Otoczony katolikami, mogłem chodzić w sukni zakonnej, i bez przeszkody oddawać się pracom moim. Rychło dostrzegłem w kilku punktach potrzebę niejakiej reformy, i rad bym takową od razu był uskutecznił; ale zmuszony byłem postępować oględnie, aby nie obrazić miejscowego kapelana domowego, który choć zresztą dobry kapłan, zrazu niejakie objawiał nieukontentowanie z powodu wpływu jaki widział, że wywieram. Wszystko jednak skończyło się jak najlepiej. Słysząc nieustannie pochwały ćwiczeń świętego Ignacego, kapłan o którym mówię, zdecydował się w końcu doświadczyć ich skuteczności na samym sobie. Odprawił więc rekolekcje, i to z takim skutkiem, że wychodząc z nich wyznał szczerze, iż do tego czasu istotnie nie miał prawdziwego pojęcia o powołaniu kapłańskim; jakoż odtąd trzy razy więcej dusz nawracał niż przedtem. Bardzo mię polubił, czego mi później dowiódł pod dostatkiem hojnymi ofiarami i poświęceniem, jakich od niego doznałem w czasie więzienia mego; i pókiśmy byli razem, w każdym trudniejszym zdarzeniu rady mojej zasięgał. Gdy w późniejszym czasie uznano za właściwe ustanowić dla Anglii archidiakona, ksiądz ten został dodany temuż za asystenta.

 

I tutaj też, jak w poprzednim miejscu pobytu mego, często miałem sposobność odprawiania ćwiczeń duchownych z świeckimi, i zawsze z nich cudowne skutki wynikły. Między innymi i tutaj kilku młodzieńców wysokiego rodu postanowiło wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Zasługuje tu na szczególną wzmiankę jeden z nich, imieniem Wilhelm Wiseman.

 

Było ich czterech braci, z których on był najstarszy; dwaj z nich już przedtem odbywszy ćwiczenia duchowne, byli wskutek tego wstąpili do zakonu świętego Ignacego; zaczem później i starszego brata skłonili, aby kiedy spróbował rekolekcji. Był on wprawdzie katolikiem, ale bardzo światowego ducha, i mało dbał o doskonałość chrześcijańską. Dostał mu się był właśnie w tym czasie wspaniały majątek w spadku po ojcu, i bardzo był zajęty swoim parkiem, w którym mnóstwo rozmaitej zwierzyny zaprowadzał. Żył więc sobie jak król w niezależności i wygodach, jakie dają wielkie dostatki, ciesząc się przywiązaniem żony i dzieci które nawzajem kochał najczulej. Spotkania z księżmi nowowyświęconymi, albo z Jezuitami, i jakiej bądź z nimi styczności, strzegł się jak ognia, i tak udawało mu się uchylić od przykrości noszenia z drugimi ciężaru dnia i upalenia, bo prześladowanie, jak już wspomniałem, głównie było wymierzone na młodszych księży, to jest takich, którzy już po wstąpieniu na tron Elżbiety przyjęli święcenia kapłańskie; starsi, w porównaniu z nimi względnej doznawali spokojności. Była to prawie taka sama różnica, jaka dziś się objawia między księżmi świeckimi, a ojcami Towarzystwa Jezusowego. Wiadomo każdemu, że z nami i z tymi, którzy nam sprzyjają, daleko srożej się obchodzą niż z tamtymi. Widząc liczbę naszą widocznie rosnącą, i jako w niektórych stronach duchowieństwo świeckie nieprzychylnego jest dla nas usposobienia, chcieliby nieprzyjaciele nasamprzód zgnieść nas, jako słabszych, i sprzyjających nam strasznymi karami do tego zmusić, by już nam nie dawali schronienia. Ale i synowie Izraelscy mnożyli się mimo zawziętość faraonową.

 

Wróćmy do naszego bogacza. Umiał Bóg i na niego znaleźć sposoby i drogi, i tak go okuł w kajdany swej miłości, że raz pojmany już do dawnej wolności nie zatęsknił. Wyszedł z ćwiczeń duchownych jakby przemieniony, z mocnym postanowieniem oddania się życiu pobożnemu, i nawrócenia tych wszystkich, którzy go otaczali. Myśli jego już nie zmierzały do uciech i rozkoszy tego świata, ale wyłącznie się zwróciły do szerzenia chwały Bożej; służbę swą protestancką zastąpił katolikami, przyzwał do siebie jezuitę za spowiednika, czynił co jeno mógł dobrego, i czas swój i zdolności poświęcił wydawnictwu dzieł pożytecznych. Zawdzięczamy mu kilka przekładów, jako to: Żywot świętego Ignacego, Dialogi Grzegorza Wielkiego, dzieło o. Ratin o stanie zakonnym, i inne tego rodzaju książki.

 

Na usilne prośby jego założyłem u niego mieszkanie moje, i nastręczyłem mu kilku wiernych sług, których znałem od wielu lat. W krótkim czasie zjednałem sobie łaski u kapelana domowego, którego stanowisko wskutek tych zmian o wiele się stało przyjemniejszym, a żona gospodarza mego, choć zrazu obawiałem się jej, ze względu na żywość jej nadzwyczajną, okazywała niespracowaną gorliwość w ubieraniu kaplicy, i nawet mi nie broniła upominać ją, jeżeli kiedy uniosła się gniewem.

 

Matka pana domu była zacna pani, i Bóg jej pobłogosławił w dzieciach, których miała ośmioro, czterech synów i cztery córki. Córki wszystkie na ofiarę oddały Najwyższemu panieństwo swoje. Dwie z nich w czasie, kiedym bawił w tym domu, już były wstąpiły do zakonu świętej Brygidy, i jedna po dziś dzień jest ksienią w klasztorze tego zakonu w Lizbonie. Drugie dwie z porady mojej wstąpiły do Augustianek w Belgii. Z synów dwaj umarli jezuitami, trzeci poległ śmiercią bohaterską walcząc za wiarę przeciwko heretykom belgijskim; opuszczony od towarzyszów, którzy się wszyscy poddali nieprzyjacielowi, bił się do ostatka i z bronią w ręku zginął. Czwarty syn był obecnym dziedzicem domu.

 

Ledwom przyjechał, wprowadzono mię do mieszkania pani starszej, która pragnęła pierwsza mię powitać. Na samym wstępie rzuciła mi się do nóg, tłumacząc się tym, że pierwszy raz widzi jezuitę.

 

Idąc za radą moją, zacna pani rozłączyła się z synem, i zamieszkała osobno w jednym z majątków swoich, z powodu, że tym sposobem szersze się otwierało pole do pożytecznego działania. Przyjęła do domu swego dwóch ojców naszych, i obaczymy później, jakie prześladowania ściągnęła na siebie tą dla nas życzliwością swoją.

 

Zaraz za przybyciem zaprowadziłem częstszą Komunię świętą, bo przedtem nikt oprócz pani starszej nie przystępował do stołu Pańskiego częściej jak cztery razy do roku. Odtąd zaś weszło w zwyczaj, że wszyscy co tydzień posilali się chlebem żywota. W niedzielę i święta miewałem w kaplicy kazania, i nauczałem wiernych o potrzebie i sposobie rozmyślania i rachunku sumienia. Wymogłem także, że przy stole, jeżeli nie było gości, odbywało się czytanie duchowne.

 

Niedługo też potem z wielką moją pociechą mogłem odprawić kilka wędrówek apostolskich, jak również i rodzina wpośród której znajdowałem się, niejednokrotnie mi nastręczyła sposobność nawrócenia błądzących.

 

Pierwszym którego na łono Kościoła przywróciłem, był szwagier mego gospodarza, syn jedyny znakomitej i starodawnej rodziny szlacheckiej. Ożenił się później z cioteczną siostrą sławnego księcia Feria. Oboje pozostali niezmiennie gorliwymi katolikami, i w czasach nawet najsroższego prześladowania, zawsze dawali u siebie schronienie jednemu, lub czasem i kilku naraz ojcom naszym.

 

Matce gospodarza mego o mało, że się nie udało nawrócić do prawdziwej wiary jedną wysokiego stanowiska panią, mieszkającą w jej sąsiedztwie; była to siostra hrabiego Essex, a mąż jej poczytywał się niezaprzeczenie za najbogatszego pana w całym hrabstwie (3).

 

Choć zupełnie oddana próżnościom światowym, pani ta jednak przyrzekła przyjaciółce swojej, że nie odmówi przyjęcia mającemu ją odwiedzić kapłanowi, pod warunkiem że przyjdzie przebrany, aby nikt go nie poznał.

 

Zawiadomiony o tym, udałem się do niej, jakoby dla wręczenia jej listu od pewnej dostojnej pani, jej krewnej. Zaprosiła mię do stołu, poczym trzygodzinną miałem z nią rozmowę. Odpowiedziałem jej na wszystkie wątpliwości i usiłowałem dodać jej odwagi; kończąc rozmowę zapytała mię o sposób przygotowania się do świętej spowiedzi, i sama nawet dzień do niej naznaczyła. W kilka dni później jeszcze pisała do mnie, jako z utęsknieniem wygląda tej godziny, kiedy będzie mogła wszystko serce swoje przede mną otworzyć. Ale straszne i niezbadane są sądy Boże! Pani ta od dawnego czasu żyła w grzechu z jednym z najgłośniejszych panów dworu londyńskiego (4).

 

Po onej rozmowie ze mną napisała do niego, zapewne w myśli pożegnania go na zawsze, i zwierzyła mu się z zamiarem swoim. Lecz niestety, przebudziła tylko ze snu żmiję jadowitą. Natychmiast pobiegł do niej, wszelkich użył przedstawień i nalegań, aby ją odwieść od powziętego zamiaru, i w końcu ją skłonił do napisania do mnie dwuarkuszowego listu z samymi zarzutami, oświadczając, że jeżeli zdołam na nie zwycięsko odpowiedzieć, sam się nawróci do Kościoła katolickiego. Przesłała mi tedy one zarzuty, dając mi przy tym do zrozumienia, jak donośne z odpowiedzi mojej wyniknąć mogą następstwa. Nie dałem jej czekać na odpowiedź, ale więcej już o niej nie słyszałem; bo w istocie zwodzicielowi chodziło tylko o zwłokę, co osiągnąwszy łatwą miał wygraną. Zabrał z sobą do Londynu zaślepioną swą ofiarę, i tam nieszczęsna rychło zapomniała dobrych postanowień swoich.

 

Gdy później ze zwycięskiej wyprawy irlandzkiej chwałą ukoronowany powrócił, namiętność jego do onej pani do takiego stopnia się wzmogła, i do tak niesłychanych posunęła się szaleństw, że stał się pośmiewiskiem wszystkich, i wskutek tego popadł w niełaskę u dworu. Tak sobie to wziął do serca, że ze zmartwienia umarł. W ostatnią godzinę życia wzywał nie Boga, ale boginię swoją, której też wszystek swój majątek zapisał. W niej zaś i później jeszcze objawiał się nieraz zwrot ku lepszym uczuciom, i jedna z jej dam nadwornych, gdym ją kilka lat potem poznał w jednym klasztorze belgijskim, do którego była wstąpiła, powiadała mi, iż często ta pani mnie wspominała, i rada o mnie mówiła. Z namowy tejże zakonnicy chciałem do nieszczęsnej napisać, aby jeszcze przy pomocy Bożej płomień niezupełnie zagasły na nowo rozniecić.

 

W chwili jednak, gdym się zabierał do napisania listu mego, nadeszła wiadomość, że już nie żyje; zjadliwa gorączka zabrała ją z tego świata. Lecz później dowiedziałem się, że przed śmiercią przyzwała jednego z ojców naszych, i tak przecie jako córka Kościoła katolickiego z tym życiem doczesnym się rozstała.

 

Za każdą wycieczką moją zawsze miałem szczęście tę lub ową duszę zbłąkaną na powrót do Pana Boga pociągnąć. Mimo to jednak strona, w której wtedy bawiłem, wielce się w tym względzie różniła od innych hrabstw wyżej na północ położonych. Tak na przykład w hrabstwie Lancashire, gdzie niższe klasy ludu pozostały katolickimi (5), nietrudno zgromadzić licznego słuchacza, i ryczałtowe sprawić nawrócenia. Nieraz tam mówiłem do dwóchset wiernych od razu. Na znak grożącego niebezpieczeństwa rozpierzchaliśmy się na wszystkie strony, a skoro minęło, wnet znowu byliśmy zebrani. Przeciwnie w okolicach więcej południowych mało było katolików, a i ci prawie wyłącznie w wyższych tylko klasach się znajdowali. Lud pospolity zbyt srogi ucierpiał tam ucisk, by w końcu nie uległ i wiary swej nie porzucił. Tam więc chodziło nasamprzód o pozyskanie możniejszych, a za tym dopiero klasy służebnej, bo pan katolicki nie mógł się w żaden sposób obyć bez służby katolickiej.

 

Kilka razy w wycieczkach moich na północ, zawadziłem i o stronę rodzinną. Lecz mimo rozgałęzionych stosunków mej rodziny sprawdziło się i na mnie słowo Boskiego Mistrza "iż żaden prorok nie jest przyjemny w ojczyźnie swojej". Mało tam zdziałałem dobrego, i przeto też nie zabawiłem dłużej nad ścisłą potrzebę.

 

Pewnego dnia, wstąpiwszy do jednego z krewnych moich, zastałem go wybierającego się na wyprawę myśliwską. Zaprosił mię abym mu towarzyszył, i skorzystał z tego jedynego, jak powiadał, sposobu spotkania się z pewnym panem żonatym z jedną z naszych sióstr ciotecznych, i spróbowania szczęścia czy się nie da nawrócić. Wsiadłem więc na koń, aby tę duszę upolować. Jakoż spotkałem się rzeczywiście z owym panem, i starałem się wedle możności, w przerwach między jednym strzałem a drugim, nakierować rozmowę do rzeczy wyższych. Mówiłem mu o potrzebie szukania jeszcze czego innego jak samych tylko dóbr i uciech tego świata, mówiłem o podejściach czarta, który krąży wkoło dusz naszych, jakoby je w moc swoją dostał.

 

Nie był to stanowczy heretyk, nie miałem więc potrzeby zapuszczać się z nim w szerokie wywody o rzeczach wiary. Dosyć było dwóch dni następnych na dokonanie rozpoczętego dzieła; czwartego już wyrzekł się przede mną błędów swoich, i od tego czasu zawsze pozostał jedną z najmocniejszych podpór misji naszej.

 

Nawrócenie to pociągnęło za sobą drugie, któremu bardzo nadzwyczajne towarzyszyły okoliczności. Rzecz miała się tak. Mój nowonawrócony przybył do jednego z swych przyjaciół, ciężką złożonego chorobą. Był to człowiek prawego umysłu, i raczej przez niewiadomość niż rozmyślnie herezji oddany. Przyjaciel mój zaklął go, by się wyrzekł swych błędów, i o duszy swej nieśmiertelnej pomyślał, zaczem i wymógł na nim obietnicę, że spowiedź odbędzie. Oświecił go w czym było potrzeba, nauczył go jak wzbudzić w sobie żal za grzechy, następnie odjechał, aby poszukać księdza; lecz dość długi czas upłynął nim takowego znalazł, i gdy w końcu z nim przybył, chory już nie żył. Biedny umierający po wiele razy zapytywał, czy przyjaciel jego nie wrócił z lekarzem, którego mu obiecał sprowadzić. (Naturalnie że miał na myśli księdza, bo nieraz w tych czasach podawaliśmy się za lekarzów).

 

Co potem nastąpiło, mogłoby się zdawać wskazówką, że Pan przyjął dobrą wolę jego za uczynek. Przez kilka nocy po zejściu jego, żona, która także była protestantką, widziała światło wciąż naokoło niej krążące, i wnikające nawet za firanki jej łóżka. Przerażona tym zjawiskiem, w końcu kazała swym pannom służącym spać z nią w pokoju. Ale służące nic nie widziały, a światło jednak ukazywało się po dawnemu. Wtedy pani strwożona wezwała do siebie przyjaciela zmarłego jej męża. Ten udał się po radę do księdza, który był zdania, że dziwne ono światło oznacza zapewne szczególną dla tej pani łaskę od Boga i powołanie, aby i ona za przykładem zmarłego męża do prawdziwej wiary się nawróciła. Odpowiedź ta przyniesiona jej przez przyjaciela, szczęśliwie jej trafiła do serca, i skłoniła ją rzeczywiście do przejścia na łono Kościoła. Skoro została katoliczką, przez czas dość długi odprawiała się na jej żądanie ofiara Mszy św. w tymże pokoju. Ale światło zawsze się jeszcze pokazywało. Wtedy kapłan, domniemywając, że zmarły, choć żalem za grzechy i pożądaniem Sakramentu Pokuty zjednał sobie łaskę i miłosierdzie u Boga, jeszcze potrzebuje modlitwy, poradził wdowie, aby przez trzydzieści dni nieprzerwanych dała odprawiać Mszę świętą za duszę nieboszczyka, jak to od dawien dawna jest we zwyczaju u katolików angielskich. Pobożna pani usłuchała tej rady; ale światło i teraz jeszcze jak przedtem się zjawiało, a nawet trzydziestej nocy zamiast jednego ujrzała trzy płomyki, z których jeden zdawał się spoczywać na dwóch drugich. I znowu te światełka wnikły za firankę alkierza; ale po chwili w oczach jej wzniosły się ku niebu, i znikły na zawsze.

 

W czasie mych podróży apostolskich kilkakrotnie miałem sposobność odwiedzenia przełożonego misji, o. Garnett, i zasięgnięcia jego rady. Co sześć miesięcy zbieraliśmy się wszyscy u niego, aby zdać sprawę ze stanu sumienia swego, i ponowić nasze śluby przed Panem i Zbawicielem naszym. Zwyczaj ten istniejący w Towarzystwie Jezusowym, nieobliczone, jak zawsze to uważałem, każdemu z członków zgromadzenia przynosi korzyści. Co do mnie, zawsze z tych zebrań wracałem uszczęśliwiony, i jakby odmłodniały, pełen siły i zapału świętego.

 

W czasie jednego z tych zebrań naszych na odprawienie ćwiczeń duchownych, niemałego użyliśmy przestrachu. Byliśmy u o. Garnett na wsi: niejedną już wysłuchaliśmy byli konferencję, i niejedną przestrogę świętą z ust naszego przełożonego otrzymali, gdy któryś z nas wystąpił z takim pytaniem:

 

"Co byśmy zrobili, gdyby nas jak tu jesteśmy licznie zebrani, znienacka napadnięto?". Było nas bowiem w tej chwili dziewięciu czy dziesięciu jezuitów, kilku księży świeckich i kilku wiernych, którzyśmy się razem w tym domu ukrywali. Czcigodny o. Garnett odrzekł na to w te słowa: "Prawda, że ze względu na większą teraz liczbę naszą, nie należałoby nam już zbierać się na konferencje generalne. Lecz ufając w to, żeśmy się tu zgromadzili na większą chwałę Bożą, nie lękam się ręczyć za to, że aż do chwili renowacji ślubów nic nam się złego nie stanie; potem już za nic nie odpowiadam". I w rzeczy samej, przez cały czas ćwiczeń duchownych nie dał najmniejszego znaku niespokojności; ale za to gdy przyszedł dzień renowacji, już od rana począł każdemu zalecać ostrożność, i naglić wszystkich do odjazdu, wciąż powtarzając: "Już teraz za nic nie ręczę!". Kilku też zaraz po obiedzie wsiadłszy na koń odjechało; pozostało tylko pięciu jezuitów i dwóch księży świeckich.

 

Nazajutrz rano o piątej, gdy właśnie o. Southwell odprawiał Mszę świętą, a my wszyscy zajęci byliśmy rozmyślaniem, nagle usłyszałem hałas przede drzwiami; po chwili dały się słyszeć głośne przekleństwa i złorzeczenia na sługę, iż nie chce otworzyć. Czterech zbirów z dobytą szpadą stało przed domem usiłując wejść przemocą; lecz na szczęście nasz wierny sługa dotrzymał placu, inaczej byliby nas wszystkich złowili. W mgnieniu oka o. Southwell zdjął z siebie szaty mszalne i ołtarz rozebrał, a my tymczasem sprzątaliśmy wszystko cokolwiek mogło zdradzić obecność naszą. Ciężyło nam na sercu, że łóżka nasze nieposłane, i jeszcze musiały być ciepłe; kilku nas więc pobiegło do sypialni i czym prędzej je nakryli.

 

Po tym wszystkim, gdy prześladowcy jeszcze się z wrzaskiem i hałasem do drzwi dobijali, a sługa wciąż ich wstrzymywał, tłumacząc, że pani domu jeszcze nie wstała, ale zaraz się pokaże, my tymczasem zdążyliśmy jeszcze schować się w zręcznie na ten cel założonej kryjówce. W końcu jednak zgraja ona wyłamała drzwi, i wściekli jak tygrysy poczęli przetrząsać cały dom. Cztery godziny trwały te niemiłe odwiedziny, ale nic nie znaleźli. I tak na koniec poszli sobie skąd przyszli; nie bez żądania pierwej zapłaty za swą fatygę, bo nie dość na tym, że katolicy muszą znosić takie udręczenia, jeszcze im każą płacić za to oprawcom.

 

Dziesięciu nas siedziało w naszej kryjówce: o. Garnett, o. Southwell, o. Ouldcorne, o. Stanny i ja, prócz tego dwóch księży świeckich i jeszcze trzy inne osoby. Kryjówka ta była w piwnicy i tak urządzona, żeśmy stojąc w niej nogi mieli w wodzie. Gdy wreszcie pani domu przyszła do nas z oznajmieniem, iż niebezpieczeństwo minęło, wyszliśmy szczęśliwie na świat Boży, jak niegdyś Daniel ze lwiej jamy. Zaraz nazajutrz rano odjechaliśmy, o. Southwell i ja; o. Ouldcorne zaś, iż do miejsca gdzie przebywał droga była niedaleka, dłużej jeszcze pozostał.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 31-52.

 

Przypisy:

(1) Na marginesie rękopisu dopisane nazwisko Helwerton.

 

(2) Nazwisko snadź przekręcone przez kopistę; może zlatynizowane z angielskiego.

 

(3) Essex miał dwie siostry, z których jedna imieniem Penelopa była za Robertem lordem Rich, następnie zaś za Karolem Blount, hrabią Devonshire; druga, Dorota, po śmierci pierwszego męża Sir Tomasza Perrot, wyszła za Henryka Percy hrabiego Northumberland. Opowiadanie powyższe ojca Gerarda zdaje się odnosić do pierwszej.

 

(4) Ten, o którym tu mówi o. Gerard, nie może być kto inny, jedno lord Mountjoy, zwycięzca nad wylądowanym w Irlandii wojskiem hiszpańskim.

 

(5) Katolicy w Lancashire po wszystkie czasy słynęli z stateczności i wytrwania w wierze.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: