PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

XVIII.

 

Powtórny pobyt w Londynie

 

Zamierzając dłuższy czas zabawić w Londynie, nowy sobie, zupełnie odmienny od poprzednich, umyśliłem sposób urządzenia się. Zdało mi się bowiem rzeczą mniej niebezpieczną zamieszkać w takim domu, którego właściciel nie byłby znany za katolika. W tym celu więc uprosiłem siostrzeńca pana Rogera Lee, który na krótko przedtem był się nawrócił, zaczem i przejście jego na wiarę katolicką jeszcze było tajemnicą, aby mi najął dom pod swoim nazwiskiem; tym sposobem byłem zabezpieczony od wszelkich prześladowań, i nigdy w tym mieszkaniu nie naprzykrzono mi się rewizją.

 

Za odźwiernego służył mi człowiek, który choć przez bojaźń zaprzał się był wiary, zresztą jednak zalecał się uczciwością, i wszelkie interesy moje, tak w czasie pobytu mego w Londynie, jak i w nieobecności mojej, najakuratniej załatwiał. Ponieważ przy tym regularnie uczęszczał na nabożeństwo protestanckie, wszyscy zatem mieli go za sługę tytularnego lokatora domu, i żadne podejrzenie nikomu ani w myśli nie postało.

 

Co do mnie, z jak największą postępowałem ostrożnością. Wziąłem sobie za stałą zasadę nie wychodzić inaczej jak wieczorem, a przez całą porę letnią prawie na krok się z domu nie ruszyłem. Przyjaciele odwiedzali mię po jednemu, i każdy innego dnia, aby nie ściągnąć na siebie uwagi sąsiadów. Nie każdemu też, kto jedno chciał się widzieć ze mną, pozwalałem wstępu do mego mieszkania, ale często, szczególnie w porze dłuższych wieczorów zimowych wolałem sam do nich chodzić.

 

Pewnego razu zaprosiła mię do siebie jedna pani, abym wysłuchał spowiedzi młodego lorda Dunkellin, przyjaciela jej męża. Znając już tego pana z dawniejszego czasu, nie omieszkałem zadać mu kilka wstępnych pytań, a mianowicie czy się przygotował jak należy. Zapewnił mię, że jest przygotowany jak najlepiej, na co znowu spytałem go, jak często zwykł przystępować do Sakramentów świętych. "Dwa lub trzy razy na rok", odpowiedział. – "Daleko lepiej jednak byłoby", rzekłem ja, "gdybyś pan przystępował częściej. Niezliczone są korzyści częstszej spowiedzi, a między innymi i ta, że samo przygotowanie przez to staje się łatwiejszym. Na teraz przecie radziłbym panu wstrzymać się jeszcze dni kilka, i pilniejszy zrobić rachunek sumienia". Wysłuchał mię cierpliwie, potem rzekł: "Uczynię na przyszłość według rady Ojca; ale dzisiejszej spowiedzi odkładać nie mogę". – "Skąd ta niemożność?" zapytałem. – "Stąd, odrzekł, że jutro życie moje w wielkim będzie niebezpieczeństwie, a przeto pragnę prędzej pojednać się z Bogiem". – "Jakież to niebezpieczeństwo panu zagraża?". – "Jeden z dworzan królowej ciężko mię obraził, i zmuszony byłem dla poratowania honoru mego, wyzwać go na pojedynek; jutro, w miejscu umówionym, nastąpi nasze spotkanie".

 

"Ależ na miłość Boga!" zawołałem, "na cóżby się panu zdało w takim stanie Sakramenty święte przyjmować? Czyż nie widzisz, że byłoby to sprofanowaniem rzeczy najświętszej, i tym cięższą jeszcze wyrządziłbyś zniewagę Panu Bogu? Jakże możesz się spodziewać odpuszczenia grzechów twoich, przystępując do Pana z nienawiścią i zemstą w sercu? Raczej, proszę, zaniechaj tego nieszczęsnego pojedynku". – "Niepodobna mi już się cofać", odparł młodzieniec; "wszyscy wiedzą o tym co zaszło; sama nawet królowa o tym się dowiedziała, i najwyraźniej nam zakazała pojedynkować się". – "Toć właśnie masz pan najlepszy pozór do zgodnego ukończenia sporu; a przy tym żyjesz w ścisłej przyjaźni z hrabią Essex. Jeśli więc zwycięsko wyjdziesz z pojedynku, możesz tego z góry być pewny, że królowa pomści się na tobie za dworzanina swego, chociażby tylko na to, aby zrobić na przekorę hrabiemu Essex. Jeśli zaś przeciwnie zwycięży twój przeciwnik, cóż wówczas będzie z honorem twoim? a cóż dopiero będzie z duszą twoją?". – Lecz daremne były wszelkie przedstawienia moje. "Ojcze", wołał, "pomódl się za mną, a jeśli możesz, wyspowiadaj mię!". – "Żądasz rzeczy niemożebnej", odparłem; "ale weź ten relikwiarz; jest w nim cząstka drzewa krzyża świętego. Może się Bóg zmiłuje nad duszą twoją, i albo da ci wyjść z pojedynku bez szwanku, albo przynajmniej użyczy ci czasu do szczerego żalu za grzechy i prawdziwej pokuty".

 

Podziękował mi serdecznie, a relikwie ukrył pod koszulą, przy samym sercu; bo do onego pojedynku, taka była umowa, mieli wystąpić zapaśnicy bez zbroi, a nawet bez wierzchniej odzieży. Spotkanie istotnie nastąpiło. Przeciwnik trafił naszego młodzieńca w lewy bok, i pchnięcie przeciąwszy koszulę, byłoby przebiło samo serce, gdyby go nie był wstrzymał relikwiarz. W tejże chwili sam się zamierzył i przeciwnika na ziemię obalił; potem mu życie darował, i wrócił do mnie, przyrzekając że na przyszłość będzie ostrożniejszym.

 

Tenże sam młody pan szczególnych w późniejszym czasie dostąpił łask u królowej. Ożenił się z wdową hrabi Essex, nawrócił ją do wiary prawdziwej, i zamieszkał z nią w majątkach swoich w Irlandii. Ja z nim pierwszy raz byłem się spotkał w domu drugiego pana, także jeszcze młodego, który jednak pomimo młody wiek swój, już się był odznaczył jako jeden z głównych dowódców w wojnie irlandzkiej. I on także nawrócił się, nie do wiary katolickiej, – bo już do Kościoła rzymskiego należał, – ale do życia zgodniejszego z wiarą katolicką. Usunął się na kilka dni na samotność, z wielką skruchą odprawił spowiedź z całego życia, i nadal pobożnie a cnotliwie żyć postanowił. Wkrótce potem znowu wrócił do wojska, i niedługo po przybyciu swoim do Irlandii zginął chwalebnie przy zwycięskim szturmie na twierdzę nieprzyjacielską.

 

Trzy lata mieszkałem w tym domu o którym wyżej wspomniałem; po trzech latach ustąpiłem go jednemu ze znajomych moich katolików, a przeniosłem się do drugiego, na głównej ulicy Londynu, co mi bardzo ułatwiło stosunki z przyjaciółmi, mieszkającymi po większej części także na tejże ulicy. Nowy ten dom wybornie odpowiadał potrzebom moim; wielki był i obszerny, z obu stron miał wejścia tajemne, do których wkrótce przybyły jeszcze i doskonałe kryjówki.

 

W czasie mieszkania mego w tym domu, znowu dostąpiłem tej łaski, że znaczna ilość dusz zbłąkanych, przeze mnie na łono Kościoła świętego powróciła. Pewnego razu doszło do mojej wiadomości, że jeden pan, którego dawniej byłem poznał, bogaty i całkiem zaplątany w rozkoszach tego świata, nagle ciężko zasłabł. Wieczorem o jedenastej poszedłem do niego. Poznał mię, i okazał, że mu odwiedziny moje sprawiły przyjemność. Ja zaś wręcz mu oświadczyłem, w jakim celu przychodzę, i upomniałem go, aby pomyślał na serio o zbawieniu nieśmiertelnej duszy swojej. Istotnie też słowa moje trafiły mu do serca, i oznajmił, że tejże nocy jeszcze chce uczynić wyznanie grzechów swoich. Poradziłem mu jednak odłożyć to do następnego wieczora, a tymczasem lepiej się przygotować do tak ważnej czynności, do czego bardzo może mu być pomocnym "Wykład dziesięciorga przykazań", błogosławionego Ludwika z Grenady: zaleciłem mu, aby kazał sobie ten wykład odczytać, a za każdym przykazaniem zastanowił się nad sobą, i roztrząsnął sumienie swoje i wzbudził w sobie akt żalu za grzechy. Nazajutrz wieczór odprawił z wielką skruchą spowiedź generalną, poczym przyjął jak najpobożniej Sakramenty święte, Wiatyku i Ostatniego Namaszczenia. Znajomi którzy go później odwiedzali, nie mogli się wydziwić tej wielkiej zmianie, jaka w nim zaszła. O niczym nie mówił jedno o Bogu i rzeczach Bożych, a przyjaciół upominał i prosił, aby nie naśladowali przykładu jego, ale bezzwłocznie pomyśleli o poprawie żywota, nie odkładając nawrócenia swego do ostatniej chwili, jak sam to niebacznie uczynił. "O! gdyby nie to", wołał, "że ufam w zasługi Pana i Zbawiciela mego, musiałbym ginąć w rozpaczy; bo sam na nic innego nie zasłużyłem, jedno na odrzucenie od Boga". Trzeciego wieczora urządziłem ołtarzyk przy łóżku jego, i tamże w nocy zaniosłem ofiarę Mszy świętej, której z głębokim skupieniem wysłuchał. Po Mszy wróciłem do domu, a on w kilka godzin później Bogu ducha oddał.

 

Inne jeszcze nawrócenie opowiem, bo zbyt wielką radość mi sprawiło, bym je mógł pominąć milczeniem.

 

Pan Ewerard Digby miał przyjaciela, którego kochał najczulej. Często mi o nim mówił, polecając mi go, i czekał tylko na okazję, kiedy by mógł go ze mną zapoznać, w nadziei, że zdołam mu oczy otworzyć, aby ujrzał światłość prawdy Bożej. Lecz młody on pan piastował urząd przy dworze, i przeto nie mógł nigdy na dłuższy czas oddalić się z miejsca.

 

W końcu jednak kiedyś tak się złożyło, że pan Ewerard i ja, jednocześnie bawiliśmy w Londynie. Pomyślnym trafem spotkał przyjaciela swego, i korzystając z okazji, zaraz na tenże sam wieczór zaprosił go do siebie na partię. Zaproszony się zjawił, ale wielce był zdziwiony, gdy zamiast towarzystwa ochoczych graczów, zastał tylko gospodarza i mnie, widocznie zagłębionych w bardzo poważnej rozmowie. Pan Ewerard prosił go siedzieć, aż drudzy goście nadejdą, objaśniając mu przy tym, że zastaje nas żywo zajętych rozprawą o rzeczach religijnych. "Wiadomo ci", rzekł, "że lubię katolików i religię katolicką; ale mając u siebie tego pana, który jest gorliwym katolikiem, nie mogłem się powstrzymać od zrobienia mu niektórych przeciwko wierze jego zarzutów, aby się przekonać czy też je potrafi odeprzeć; i muszę ci się przyznać, że tak zupełnie zbił mię z toru, żem na koniec zmuszony był zamilknąć; stąd też tym bardziej się cieszę, że mi teraz przyjdziesz w pomoc".

 

Młody nasz pan, zdolny i wykształcony, z góry, jak mi to potem sam szczerze wyznał, pewnym był zwycięstwa. W rzeczy samej, niejeden zręczny zarzut umiał mi zrobić na twierdzenie moje. Dałem mu spokojnie się wygadać, i z początku w krótkich tylko słowach mu odpowiadałem. On za to tym zażarciej na mnie nastawał, i tak wszczął się spór, który trwał blisko godzinę. Potem dopiero zacząłem mu spokojnie tłumaczyć przekonanie moje, udowodniając mu każde twierdzenie wyrokami Pisma świętego i Ojców Kościoła, jakie mi przyszły na pamięć, i czułem to, że Pan Bóg sam wspiera mię, i słowa właściwe do ust mi podaje.

 

Młodzieniec nasz miał serce powolne dobrym natchnieniom, i bynajmniej nie był skłonnym do sprzeciwiania się uznanej prawdzie. Coraz się nieśmielej odzywał, w końcu zupełnie zamilkł; bo podczas mowy mojej, potężnym i niezwyciężonym głosem Bóg sam mówił do serca jego. Nie padły więc słowa moje na grunt opoczysty, ani między ciernie, ale na rolę dobrą, która przy łasce Boga, miała czasu żniwa wydać owoc stokrotny. Gdy onego wieczora żegnał się ze mną, mocne już i niecofnione miał w sercu swoim postanowienie zostać katolikiem. W parę dni później odprawił z najgłębszą skruchą spowiedź z całego życia, i postanowił odtąd nie tylko chodzić drogą przykazań, ale wedle sił i możności dążyć do doskonałości chrześcijańskiej. Każdego wieczora pilny czynił rachunek sumienia, każdego rana odprawiał rozmyślanie, chociaż o świcie już miał obowiązek być obecnym na śniadaniu króla, który co dzień wyjeżdżał na polowanie. Zawsze miał przy sobie jaką książkę pobożną, i nieraz to bywało, że gdy inni dworzanie bezczynnie czas marnowali na przedpokojach królewskich, on się usuwał na osobność i gdzieś w zagłębieniu okna odczytał sobie rozdział z Naśladowania Chrystusa. Potem wprawdzie znów się przyłączył do grona towarzyszów, ale myśl jego była gdzieindziej. Stał pomiędzy nimi pogrążony w rozmyślaniu; i niejeden może patrząc nań myślał sobie, że to on tak podziwia piękność jakiej pani dworskiej, albo układa sobie plany wyniesienia się do wyższych dostojeństw. Choć zresztą nawet i taki płytki sędzia łatwo mógł uznać bezzasadność podobnych domysłów; bo młody on pan był z wysokiej hrabiowskiej rodziny, i wtedy już taki urząd piastował, który mu dawał prawo codziennego przystępu do osoby królewskiej, i więcej niż dziesięć tysięcy złotych rocznej pensji mu przynosił. Przy tym dowcipny był i tak przyjemnego charakteru, że na całym dworze nie było drugiego, tak powszechnie kochanego i poważanego jak on.

 

Lecz więcej jeszcze kochał go Król nad królami, i przeto w duszy jego żarliwą zapalił żądzę onych dóbr, których świat dać nie może. Odprawił nasz młodzieniec święte ćwiczenia duchowne; potem, na zdumienie całej Anglii, nagle pożegnał dwór, urządził swe interesy majątkowe, i uciekł do Włoch, gdzie po dziś dzień tak bogomyślny żywot prowadzi, że każdy kto jedno go pozna, mimo woli czuje się przeniknionym uwielbieniem dla cnót jego.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 202-210.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXV, Kraków 2025

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: