PAMIĘTNIK
OJCA GERARDA
WYDANY
PRZEZ
O. MORRISA
––––––
XVII.
Jeszcze niebezpieczeństwa. – Dziwne nawrócenia.
Opowiedziałem wyżej, jako nieroztropność jednego sługi sprowadziła rewizję na mieszkanie moje w Londynie. Jednocześnie tenże wartogłów zdradził także miejsce pobytu mego na wsi, wskutek czego Tajna rada i tam wyprawiła rozkaz, aby zarządzono poszukiwania. Prócz tego jeszcze rozeszła się była wieść po całej okolicy, jako gospodyni moja na to tylko najęła obszerne ono mieszkanie wiejskie, o którym wyżej wspomniałem, aby tam swobodnie przyjmować mogła przyjaciół swoich katolików, i jak najwięcej księży przechowywać.
Pewnego dnia, wkrótce po powrocie moim z Londynu, pojechaliśmy obejrzeć przyszłe nasze mieszkanie, zabrawszy z sobą Jaśka i jeszcze drugiego służącego, którzy mieli obydwaj pozostać dla urządzenia wszystkiego na przyjęcie nasze, a szczególnie dla założenia schowań i kryjówek.
Za powrotem, stangret uparł się wieść nas inną drogą, niż tą, którą przyjechaliśmy, twierdząc że będzie lepsza: ten jego upór ocalił nas. Gdyśmy bowiem z rana przejeżdżali po drodze przez sąsiednie miasteczko, nieprzyjaciele poznali nas; zaczem, nie doczekawszy się aż do rana powrotu naszego, sądzili żeśmy zostali na noc w nowym mieszkaniu, i w tej nadziei zaraz tam ze zbirami pośpieszyli. Ale ich Janek uprzedził, i zawczasu się wymknął; a drugi sługa, choć go przytrzymali i z sobą zabrali, na wszystkie ich pytania upornym odpowiadał milczeniem.
Wściekli na nas żeśmy im znowu pokrzyżowali ich plany, prześladowcy wsiedli na koń, i jednym pędem puścili się ku naszemu mieszkaniu, przed którym też stanęli jak raz o zwykłej naszej porze obiadowej. Dzięki opieszałości odźwiernego wpadli do domu, pierwej nimeśmy się i domyślić mogli ich przybycia. Gospodyni moja i syn jej oboje byli chorzy, i z tego powodu jedliśmy obiad w moim pokoju, to jest, oprócz mnie drugi jeszcze ksiądz, i pan Rogier Lee, przybyły do mnie z Londynu, w celu dokończenia swych rekolekcji, tak nagle wonczas przerwanych.
Na pierwszą wiadomość o tych niespodzianych odwiedzinach, zgadłem od razu co się święci, zgarnąłem naprędce wszystko, co jedno mogło obudzić podejrzenie, i wspólnie z towarzyszami moimi schroniłem się do bezpiecznej kryjówki. Lecz aby do niej trafić, musieliśmy przechodzić mimo pokoju, w którym byli zebrani oni nieproszeni goście, a nawet jeden z nich w tejże samej chwili drzwi otwierał, i prawdziwie nie rozumiem jak mógł mię nie obaczyć. W każdym razie widoczna tu była ręka Opatrzności Boskiej; bo biorąc rzeczy po ludzku, trudno pojąć co tych zapamiętałych ludzi tak długo w onym pokoju zatrzymać mogło, ażbyśmy zdążyli i siebie i manatki nasze schronić na miejsce bezpieczne. Teraz dopiero z dzikim wrzaskiem, na kształt gromady głodnych psów spuszczonych z łańcucha, rozbiegli się po wszystkich kątach domu, nie wstydząc się nawet wedrzeć aż do sypialni chorej pani domu. Przez cały dzień przetrząsali od góry do dołu mieszkanie nasze; poczym znowu oni księżołowcy zmuszeni byli pójść sobie z niczym, i przesłać raport Tajnej radzie, jako poszukiwania ich pozostały bez skutku. Przy tej zręczności i my wreszcie doszliśmy kto był sprawcą wszystkich tych nieprzyjemności, i odprawiliśmy niewiernego sługę, nie obchodząc się z nim jednak surowo, bośmy się przekonali, że raczej przez gadatliwość, niż przez złą wolę taką nam przykrość wyrządził.
O przeniesieniu się naszym na nowe mieszkanie naturalnie już i mowy być nie mogło; bo nie tylko wciąż nam grozić mogły nowe ze strony siepaczów napaści, ale nadto jeszcze i niektórzy zamieszkali w sąsiedztwie purytanie głośno się z tym odzywali, że dobrze wiedzą w jakim to celu baronowa Vaux właśnie tę, a nie inną willę na mieszkanie sobie najęła, i że jej nie dadzą ani na chwilę spokoju, skoro tam osiądzie. Lecz wszystkie te przeszkody nie zdołały zachwiać pobożnej pani w świętych jej zamiarach; inną tylko do uskutecznienia onych obrała drogę. Pozostaliśmy w dawnym mieszkaniu; ale chcąc osiągnąć niezbędne dla naszych celów rozszerzenie onegoż, postanowiła baronowa do czego i bezzwłocznie przystąpiła, dobudować do zamkowej przodków jej kaplicy, nowe na trzy piętra skrzydło, do wyłącznego użytku naszego, to jest mojego i ojca Percy, towarzysza mego. Rozporządzenie tej nowej budowy bardzo było dogodne; z mieszkania naszego tajemne przejście prowadziło prosto do parku, skąd w razie niespodzianej napaści łatwo było dosiadłszy konia dostać się w pole, i niespostrzeżenie odjechać.
Tak już się urządziwszy w nowym naszym mieszkaniu, zacząłem robić wycieczki w sąsiedztwo, pragnąc zawiązać stosunki z niektórymi domami katolickimi, które również mogły posłużyć za punkty środkowe do szerszego działania. Pan Rogier Lee wielkie mi w tym względzie oddał usługi. Wprowadził mię naprzód do jednego z swych krewnych, syna tajnego radcy królowej. Był to człowiek jeszcze młody, i z urodzenia katolik; opływał w bogactwa i przepych książęcy, ale wiary swej katolickiej zaparł się, bojąc się ojca. Żona jego była protestantką, nie miała jednak nienawiści do religii katolickiej. Tę więc nasamprzód trzeba było pozyskać i przywieść do uznania prawdy.
Wybraliśmy się tedy do onego domu w odwiedziny, i dzięki panu Lee, który bardzo tam był lubiony, jak najuprzejmiejsze znaleźliśmy przyjęcie. Na próżno jednak cały pierwszy dzień czyhałem na chwilę sposobną do rozmowy z panią domu. Musiałem drogi czas marnować na kartach i innych tego rodzaju czczych rozrywkach, jak próżniacy, którzy nie wiedzą, co z sobą począć. Następnego dnia lepiej mi się powiodło. Korzystając z chwili kiedy pani domu stanęła przy oknie dla nakręcenia zegarka, zbliżyłem się do niej, i po kilku obojętnych uwagach o zegarach i zegarkach, spróbowałem rozmowę do wyższych rzeczy skierować. "Dałby Bóg, rzekłem, byśmy tyle mieli pilności i starania o duszę naszą, ile o nasze zegarki". Podniosła głowę, i spojrzała na mnie z wyrazem nieopisanego zdziwienia, bo ani jej to na myśl nie było przyszło, żebym ja był kapłanem. Ja zaś nie chcąc opuścić pomyślnej chwili, wręcz jej oświadczyłem, żem na to jedynie dał się wprowadzić do domu jej, aby jej duszę zbawić, polegając na tym co pan Lee często mi o niej mówił, jako rzeczy religii żywo ją zajmują. Ofiarowałem jej się z gotowością dania jej wszelkich objaśnień, a zarazem ukazania jej drogi do takiej doskonałości, o jakiej dotąd jeszcze i pojęcia nie miała. Ostatnią tę uwagę z zamiarem dodałem, aby na samym wstępie przekonała się, jak dalece cele moje zgadzają się z zacnymi dążnościami jej serca. Słowa moje głębokie na niej zrobiły wrażenie, i obiecała mi obmyślić jak najrychlej nową zręczność do dalszej ze mną rozmowy.
Niedługiego potrzeba było czasu, aby się przekonała o prawdzie świętej naszej religii, i przejście jej na łono Kościoła katolickiego pociągnęło za sobą nawrócenie kilku jej domowników. Na miejsce dawnej swej pokojowej, protestantki, przyjęła katoliczkę, i z porady mojej zamieniła jeden pokój obszernego pałacu na kaplicę, przy której i trzymała stałego kapelana domowego. Mąż jej w niczym się nie sprzeciwiał tym nowym porządkom, później nawet z przyjemnością słuchał kazań moich, i własnymi rękoma ubierał ołtarz, i odmawiał godziny kanoniczne. Mimo to jednak z Kościołem pojednać się nie chciał.
Naznaczyłem do tego domu ojca Hoskins, którego wpływ zbawienny wkrótce się na całą okolicę rozciągnął. Co do pani nowonawróconej, jeszcze niedawno temu ojciec Percy, który kieruje jej sumieniem, donosił mi o niej co następuje: "Pani X. zdrowa. Oddała dom swój w opiekę Matce Boskiej Loretańskiej, i serce swoje Jej poświęciła, aby Jej samej tylko i Boskiemu Jej Synowi służyło. Na pamiątkę zaś tego pobożnego ślubu swego kazała ulać wielkie serce ze złota, i prosi przeze mnie o wiadomość, jaką drogą najłatwiej mogłaby przesłać tę ofiarę do Loretu".
Drugi jeszcze, – jeśli mi się godzi mówić słowy Boskiego Mistrza, – połów zrobiłem. Był to młody pan, należący do dworu królowej, i mieszkał także w sąsiedztwie. Wszystka familia jego składała się z samych protestantów, i on też sam o niczym nie marzył, jedno o myślistwie i puszczaniu sokołów. I tu mię wprowadził Rogier Lee; często spędzaliśmy wieczory w domu jego, starając się zawsze zwracać rozmowę do rzeczy religijnych; zrazu jednak powściągliwszym byłem w tym względzie od przyjaciela mego, lękając się przedwczesnym odezwaniem się obudzić podejrzenia. Panu domu zresztą ani to przez głowę nie przeszło, by miał do czynienia z kapłanem; pewnego razu nawet radził się najpoważniej pana Lee, czy nie sądzi bym mógł być dobrą partią dla siostry jego, którą rad by wydał za jakiego katolika, tylko bogatego; "bo katolicy, mówił, są to w moim przekonaniu bardzo dobrzy i uczciwi ludzie".
Pierwszą w tym domu duszą, której zajaśniała światłość prawdy, była żona gospodarza. Pewnego razu, w czasie dłuższej nieobecności męża, bawiącego w Londynie, oświadczyła mi, że chce zostać katoliczką, i że chciałaby w tym celu rozmówić się z jakim kapłanem. Ledwom na to jej żądanie zdołał się powstrzymać od uśmiechu; odpowiedziałem jej jednak, że się o tym z przyjaciółmi naradzę, a tymczasem ją będę uczył wiary katolickiej. Następnie, gdy już była dostatecznie przygotowana, poleciłem panu Lee, aby jej odkrył tajemnicę, jaki jest istotnie stan mój. Z początku wierzyć temu nie chciała, żebym ja był kapłanem. "Jak to być może!" zawołała. "Czyż w całym zachowaniu się jego nie widać, że to człowiek wykwintnie wychowany i z wielkim światem oswojony? Czyż go nie widziałam po tyle razy grającego w karty z moim mężem, i to z taką wprawą, jaką może mieć jedno ten, kto grę ma w codziennym użyciu? Czy nie bywał z nim na polowaniu, i nie mówił o tych rzeczach jak człowiek najdokładniej z nimi obeznany?".
"Wszystko to prawda", odpowiedział jej mój przyjaciel; "ale czy byłby inaczej miał wstęp do waszego domu, i panią dla wiary świętej pozyskał?". Uznała słuszność tego argumentu; ale i tak jeszcze miała trudność dać wiarę słowom jego. "Czy kto inny jeszcze", zapytała, "ze znajomych pańskich katolików wie o tym że on jest księdzem? Czy wie o tym baronowa Vaux?". Pan Lee na to ją objaśnił, że nie tylko ta pani wie o tym, że jestem kapłanem, ale że nadto jeszcze jestem jej kapelanem domowym i przewodnikiem sumienia. Po takim objaśnieniu, trudno było nie uwierzyć; przy tym i przyjaciel mój zapewnił ją, że jak mię obaczy kapłanem, innego zupełnie znajdzie we mnie człowieka niż tego, którego dotąd znała. Na co też i sama rada się zgodziła, gdy mię nazajutrz ujrzała w sutannie i w szatach kapłańskich.
Z wielką pilnością przygotowała się do spowiedzi z całego życia, i tak wielki powzięła szacunek dla niegodnej mej osoby, że całkiem się oddała pod mój kierunek, i od tego czasu z wielkim zapałem i zupełnym wyrzeczeniem się samej siebie, poświęcała się na służbę Bogu i świętemu Kościołowi Jego.
Po szczęśliwym dokonaniu tego dzieła, gdyśmy się jeszcze między sobą naradzali, jakich użyć sposobów, aby i męża do sieci Piotrowej zagarnąć, nadszedł list z Londynu, donoszący jako tenże nagle zachorował. Na tę wiadomość pani postanowiła pojechać zaraz nazajutrz do chorego, i sama go pielęgnować. My jednak zdążyliśmy ją wyprzedzić, i jeszcze przed spotkaniem się obojga małżonków miałem sposobność sam na sam z chorym pomówić. Stawiłem mu przed oczy niepewność tego nędznego życia, a przeciwnie pewność męki wiekuistej zgotowanej każdemu, kto póki żył na ziemi, nie pomyślał o zapewnieniu sobie życia po śmierci. Utrapienie zwykło otwierać oczy człowiekowi. Niewielkiej potrzeba mi było dołożyć pracy, aby go dla prawdy pozyskać; bo w gruncie rozum miał zdrowy i serce szlachetne. Ochotnie słuchał mych nauk, przygotował się do spowiedzi, a gdym mu w końcu objawił, że jestem kapłanem, mniej daleko okazał na to zdziwienia niż jego małżonka; owszem ucieszył się z tego, że takiego znalazł spowiednika, który ma znajomość świata, i z którym będzie mógł przestawać bez narażenia się na niebezpieczeństwo.
Skoro dopełnił aktu powrotu swego na łono Kościoła, taką samą począł objawiać troskę o zbawienie swej małżonki, jaką ta względem zbawienia jego była okazała. Mimowolnie na to uśmiechnęliśmy się, ale nic mu nie powiedzieliśmy, czekając na przybycie żony, i zawczasu ciesząc się i budując się na myśl o świętym współzawodnictwie tych dwóch zacnych dusz, jak będą usiłowały jedna drugą Bogu na żywot wieczny pozyskać.
Było to zaprawdę błogosławione małżeństwo. Oboje od chwili nawrócenia swego bez podziału się oddali na służbę Najwyższemu, a mąż później nie tylko majątek, ale i wolność i życie swoje za wiarę świętą na ofiarę poświęcił; bo pan ten, którego nawrócenie tylko co opowiedziałem, był to nie kto inny, jedno słynny rycerz Everard Digby. Zbyt głośna to osobistość, bym miał potrzebę tutaj dłuższe o nim szczegóły podawać; to tylko poczytuję sobie za obowiązek nadmienić, że choć tyle o nim i towarzyszach jego pisano, żaden przecie z piszących nie oddał sprawiedliwości czystości jego zamiarów, ani nawet okoliczności tłumaczących postępowanie jego, jak należy nie uwzględnił.
Oboje po nawróceniu swoim, pragnąc widywać się ze mną bez przeszkody, spędzili jakiś czas u nas, w majątku baronowej Vaux. W tymże czasie pan Everard Digby zapadł na nowo, i tak niebezpiecznie, że lekarze oksfordzcy tracili już nadzieję zachowania go przy życiu. On też z zupełnym poddaniem się woli Bożej gotował się na śmierć, a pobożna jego małżonka w modlitwie szukała sobie siły do poniesienia tej ofiary, której zdawało się, że Pan Bóg od niej zażąda. Wtem nagle przyszło mi na myśl, bez opowiedzenia się jemu, zasięgnąć rady pewnego lekarza katolika w Cambridge, słynącego z biegłości i doświadczenia. Ten obiecał, że uleczy chorego, i z wielką radością naszą dotrzymał słowa. Wyszedł pan Everard z swojej choroby, i wkrótce potem tak był zdrów i silny jak jeszcze nigdy przedtem.
Mój nowonawrócony stał się najpoufalszym przyjacielem moim. Kochaliśmy się jak bracia, i zawsze też pisząc do siebie tym pięknym mianem wzajemnie siebie nazywaliśmy. Pewnego dnia, gdy byłem wyszedł zanieść umierającemu Sakramenty święte, ktoś mu doniósł, że wielkie mi po drodze grozi niebezpieczeństwo dostania się w ręce czyhających na mnie przeciwników. Wiadomość ta przeraziła go jakby grom. "Jeśli go schwytają", zawołał w uniesieniu do żony, "zbiorę przyjaciół i wszystką służbę moją, rzucę się z nimi na siepaczów, i przemocą wyrwę im z pazurów pojmanego przyjaciela. A jeśli tak się nie uda, to inne znajdę sposoby wybawienia go, choćbym miał za to i majątkiem i życiem samym przypłacić".
Zrozumiałem, że czas wracać do Londynu. Przed odjazdem jednak jeszcze się postarałem, aby jeden z ojców naszych w domu pana Everarda zamieszkał.
–––––––––––
Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 191-201.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: