PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

XVI.

 

Co się stało z Janem Lilly

 

Sędziowie wzięli z sobą pod areszt Jana Lilly, wraz z panem domu i dwoma służącymi, licząc sobie na pewno, że wskutek tej szczęśliwej ich obławy majątek właściciela domu od razu będzie mógł być skonfiskowany. Panie wytłumaczyły swą obecność tym, że przyszły tylko odwiedzić panią domu, zaczem zostały wypuszczone na porękę, i pod warunkiem, że na pierwsze wezwanie bezzwłocznie się stawią.

 

Jak tylko oni goście uprzykrzeni odeszli, pani domu wraz z drugimi paniami, z głośnym wyrażeniem swej radości, wywołały mię z mojej kryjówki, i wszyscy wspólnie podziękowaliśmy Panu Bogu, iż nas przez przytomność, i wierność i poświęcenie Jana, z rąk nieprzyjaciół wybawił. Potem, jeszcze tej samej godziny, ojciec Pullen i ja, zabraliśmy się i dom on opuściliśmy.

 

Wróciłem znowu na wieś do onej rodziny, która mi dawała gościnność, a którą opowiadanie moje o przebytej przygodzie na przemiany, to bojaźnią i przestrachem, to znowu serdeczną radością przenikało. Uklękliśmy razem do wspólnej modlitwy, za dzielnego naszego Jana; i zaiste potrzebował on modlitw naszych. Zaraz pierwszego dnia po pojmaniu jego surowe zarządzono poszukiwania, co do osoby jego, i wskutek tego dowiedziano się, jako Jan poprzednio mieszkał sześć lat w Londynie trudniąc się aptekarstwem, następnie osiem czy dziewięć lat przesiedział w więzieniu, a w czasie więzienia mego w Towerze, on a nie kto inny listy moje roznosił. (Wszystkie te szczegóły zostały wykryte wskutek zeznań żony zbiegłego dozorcy). Teraz dopiero zrozumieli nieprzyjaciele nasi, że dali się wywieść w pole, i zamiast księdza, po którego przyszli, tylko jego sługę złowili. Wnosząc jednak ze znalezionych książek i skryptów, które oczywiście musiały do mnie należeć, żem przecie w czasie pojmania Jana Lilly gdzieś w domu był ukryty, wydali rozkaz powtórnego, a jak najdokładniejszego przetrząśnienia tegoż domu. Ale się spóźnili; znaleźli tylko gniazdo próżne, a ptaszek już był uleciał.

 

Jan został zawleczony do Toweru, i okuty w kajdany. Badano go następnie o szczegóły mej ucieczki, i w jakich miejscach od tego czasu przebywałem. Wierny sługa widząc, że stosunki jego z dozorcą nie są już tajemnicą, a szczerze pragnąc dla Chrystusa Pana oddać na ofiarę życie swoje, wyznał jawnie i śmiało, że sam był głównym sprawcą ucieczki mojej z Toweru, że poczytuje to sobie za szczęście, i że ochotnie przy zdarzonej sposobności, znów do podobnych usług gotowym się stawi. Dozorcy bronił ile mógł, i zaręczał uroczyście, jako ten ani się domyślał ułożonego między nami planu. Na wszelkie zaś pytania co do miejsc gdziem się ukrywał, tę jedną dawał odpowiedź, że nie chce nikomu być powodem przykrości, i że miałby to sobie za grzech, wydać niewinnych. Na to mu oświadczono, że dłużej nalegać nań nie będą, ale za to mu dowiodą dotykalnie, czy ma obowiązek odpowiedzieć, na zadane mu pytania, czy nie.

 

"Ufny w pomoc Boską, odrzekł Jan, dotrzymam wiernie mych postanowień; zresztą, jestem w ręku panów, czyńcie ze mną co Bóg wam uczynić dopuści".

 

Ściągnęli go zatem oprawcy na dół do izby torturowej, zawiesili go za ręce w sposób wyżej opisany, i całe trzy godziny trzymali go w tych nad wszelki wyraz srogich katuszach. Nie zdołali jednak zmusić go do żadnego wyznania, z którego by komu bądź jaka szkoda uróść mogła, aż w końcu sami stracili nadzieję, by z nim trafili do celu.

 

Nie powtórzono więc tortury z Janem; ale spróbowano za to innego sposobu, trzymając go trzy miesiące w ciasnym zamknięciu, w nadziei, że może to go skłoni do ustępstwa. Widząc na koniec że wszelkie ich sposoby daremne, przenieśli go do drugiego więzienia, w którym trzymano skazanych na śmierć. Bez wątpienia, że mieli zamiar oddać go w ręce kata; ale Bóg zrządził inaczej. Po długim a ścisłym więzieniu, dzięki pobłażaniu dozorcy, uzyskał pozwolenie widywania się choć chwilowo z kilkoma innymi uwięzionymi katolikami. Był między nimi także jeden kapłan, i ten poznawszy Jana, począł nalegać nań, aby wymyślił jaki sposób do ucieczki. Jan wziął to pod rozwagę, i niedługo trwało, aż bogata w wynalazki głowa jego rzeczywiście trafiła na środek wyratowania i siebie i księdza.

 

Nie mogę tu pominąć jednego zdarzenia, które choć małe, może jednak posłużyć za nowy a uderzający dowód, jak cudowne są drogi Opatrzności Boskiej. Pewnego dnia, sławny on z okrucieństwa swego Wade zapytał w ciągu badania Jana Lilly, czy zna ojca Garnett, na co ten naturalnie nie chciał dać odpowiedzi twierdzącej. "To zapewne i nie wiesz gdzie mieszka?" dodał Wade z gorzkim uśmiechem. – "No, kiedy już siedzisz tutaj pod kluczem i ryglem, to ja ci powiem: wiemy już dom jego, i nie dalej jak za dwa dni będziesz miał z niego towarzysza; przyjedzie do Londynu, w tym domu stanie, a my tuż za nim przybędziemy w odwiedziny".

 

Zrozumiał Jan aż nadto, że Wade tym razem mówi prawdę; widział, że koniecznie trzeba coś zrobić, aby ojciec Garnett uszedł rąk prześladowców; i lubo jak najsurowiej był pilnowany, wszakże i w tym jeszcze zdarzeniu, jak w tylu innych, zdołał nieprzyjaciołom szyki pomieszać. Wynalazł, – nie wiem już jak, – w więzieniu swoim sposób przesłania, któremuś z przyjaciół swoich drobnego jakiegoś upominku, i takowy w kawałek papieru zawinął. Odbierający domyślił się od razu, że na papierze musi być coś napisane sokiem pomarańczowym; potrzymał go więc nad ogniem, i wyczytał z przerażeniem, że ojciec Garnett zdradzony, i że natychmiast trzeba go o tym zawiadomić. Polecenie zostało spełnione bez zwłoki, i tak znowu obróciły się wniwecz chytre knowania nieprzyjaciół. Owszem nawet, zdążył jeszcze ojciec Garnett wynieść z onego domu szczupłą chudobę swoją, a księżołowcy, którzy rzeczywiście nie omieszkali przybyć drugiego dnia potem, dom znaleźli, ale w domu pustki.

 

Jan z onej ucieczki swojej prosto znowu przybiegł do mnie. Ale tak go już wszyscy znali, i tak była głośną sława przygód jego, że niepodobna mi było trzymać go jeszcze przy sobie, bez narażenia i siebie i wszystkich przyjaciół moich, na nowe niebezpieczeństwa. Ja pod tym względem lepsze miałem położenie, bo zawsze na to zwracałem uwagę, by z takimi tylko katolikami zawiązywać stosunki, na których wierności i roztropności mogłem polegać; a choć w Towerze miałem był także styczność z kilkoma protestantami, ci jednak wszyscy mieszkali w Londynie; na wsi przeto mogłem się pokazywać bezpiecznie, i jawnie przestawać z przyjaciółmi moimi. W takim więc stanie rzeczy zdecydowałem się oddać Jana na jakiś czas do ojca Garnett, aby w jego domu mieszkał ukryty, za pierwszą zaś zręcznością odesłać go do Rzymu, do ojca Parsons; bo bardzo tego pragnął, by był przyjętym do Towarzystwa Jezusowego. W rzeczy samej udało mu się niespostrzeżenie opuścić Anglię, i dostać się szczęśliwie do Rzymu, gdzie sześć lat mieszkał jako braciszek. Potem, jak słyszałem, wrócił do Anglii, i tamże umarł na chorobę piersiową. Tym śmielej więc mogę dzisiaj oddać cześć należną cnotom i zasługom jego. Przez sześć lat Jan Lilly był przy boku moim jako wierny i oddany towarzysz; zawsze był obarczony robotą, a zawsze raźnie i wesoło wszystkiemu podołał; nadto jeszcze, gdym ja w mieszkaniu na górze osoby możne i dostojne przyjmował, on musiał na dole przestawać ze służbą, to jest z ludźmi bardzo rozmaitego rodzaju, a jednak tak umiał czystym zachować serce swoje, że przez cały ten długi czas, ledwo kiedy pokusa do ciężkiego grzechu mu przyszła. Była to piękna, niewinna dusza, a umysł przy tym miał bystry i zręczność nadzwyczajną.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 185-190.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIV, Kraków 2024

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: