PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

XV.

 

Znowu postrachy

 

Służba domowa składała się po części z protestantów, po części z dość oziębłych katolików. Pierwszym więc staraniem moim było zaradzić temu złemu. Pewną część służby nawróciłem, innych, upornie trwających w błędzie, pani domu z porady mojej jednego po drugim odprawiała. Z tych ostatnich jeden o mało, że nas nie zgubił. Rzecz miała się tak. Pewnego razu przyjechał z panią swoją do Londynu, i tam się spotkał z jednym dawnym znajomym. Temu więc, czy to przez gadatliwość, czy przez nieukontentowanie z zaprowadzonego w domu ściślejszego, i zdaniem jego zbyt twardego porządku, począł opowiadać o mnie, jak mieszkam w domu jego państwa, i te a te zmiany zaprowadziłem; jako w tej chwili jestem w Londynie, i stałem w takim a takim domu, przy czym dokładnie opisał dom do połowy przeze mnie najęty. Dodał jeszcze, że sam już parę razy z panią swoją u mnie stawał, w czasie chwilowego tejże dla interesów pobytu w Londynie.

 

Wkrótce potem gospodyni moja z onym służącym do domu odjechała, ja zaś pozostałem jeszcze, chcąc dłuższy czas zabawić w stolicy. Tymczasem historia gadatliwego ladaco w parę dni po onej rozmowie już się była po mieście rozeszła, i doszła nawet do uszu rady tajnej. Wskutek tego wydelegowano natychmiast dwóch sędziów do zarządzenia rewizji w domu wskazanym.

 

Niczego zgoła się nie domyślałem; właśnie byłem przystąpił do dawania ćwiczeń duchownych przyjacielowi memu, panu Rogierowi Lee, w towarzystwie dwóch innych panów, i jednocześnie sam dla siebie zaczynałem rekolekcje, gdy znienacka burza nas przypadła. Było to czwartego dnia naszych rekolekcji, około trzeciej po południu. Jan Lilly, z dobytą szpadą w ręku, nagle wpada do mego pokoju. Zdziwiony, że tak niespodzianie nam przerywa nasze zajęcie, pytam go, czego chce. "Czego chcę? Przyszli dom rewidować". – "Jaki dom?". – "A jużci że nasz; już są w domu!". Siepacze tym razem chytrzej sobie byli poczęli niż zwykle; nie zdradzili od razu przyjścia swego hałaśnym dobijaniem się; zapukali po prostu do drzwi, jak przyjaciel przychodzący w odwiedziny. Służący, niczego nie przeczuwając złego, otworzył, i wówczas dopiero błąd swój poznał, kiedy ujrzał zdradziecką zgraję do sieni wpadającą i rozbiegającą się na wszystkie strony. Jeszcze mi Jan to wszystko opowiadał, kiedy prześladowcy, w towarzystwie pani domu, już byli na pierwszym piętrze, i wprost zmierzali ku memu pokojowi. Pokój ten wychodził na korytarz, a wprost naprzeciwko w tymże korytarzu były drzwi do kaplicy, w tej chwili trafem otwartej. Wpadł w oczy tym panom ołtarz bogato przybrany; wstąpili więc do kaplicy, dla przypatrzenia się bliżej ozdobnemu jej urządzeniu, i wyłożonym właśnie bogatym szatom kościelnym.

 

Ja tymczasem nie wiedziałem zgoła co począć. Nie było w moim pokoju żadnej kryjówki, nie było też z niego innego wyjścia, jak przez te jedyne drzwi, które nieprzyjaciel trzymał obsaczone. Wprawdzie natychmiast przez ostrożność zamieniłem sutannę na ubranie świeckie; ale wszędzie naokoło leżały książki i rękopisy, których nie było sposobu ukryć.

 

Staliśmy tedy u drzwi, wierny mój sługa i ja, chciwie słuchając każdego słowa tych co byli za drzwiami; usłyszeliśmy jak jeden z księżołowców w kaplicy zawołał: "Mój Boże! kto by się to był spodziewał znaleźć w tym domu takie kosztowności! Ani mi się śniło o tym, że dzisiaj tu będę!". Wnosiłem z tych słów, że odwiedziny tych panów są rzeczą przypadkową, nie zarządzoną wyraźnym rozkazem wyższych władz. Jeśli tak, myślałem sobie, to pewno ich niewielu, i może by było najlepiej rzucić się na nich z dobytym pałaszem, wydrzeć im klucze z ręku, i próbować ucieczki. Mogliśmy liczyć z pewnością na pomoc pana domu i kilku sług jego, a do tego jawne stawienie oporu urzędnikom królewskim bez porównania łagodniejszą pociągało za sobą karę, niż przyjęcie i przechowanie księdza. Jeszcześmy się bili z myślami, gdy sędziowie przystąpili do mego pokoju, i zakołatali we drzwi. Nie odezwaliśmy się, przytrzymując za to co siła klamkę, bo nie było u drzwi ani zamku ani zasuwki. Gdy tedy oni dalej kołatali, rzekła pani domu: "Może służący który sypia w tym pokoju, wziął klucz do siebie; pójdę i obaczę". "Wara! krzyknęli: bez nas pani na krok nie odejdziesz; mogłabyś po drodze sprzątnąć i schować co się podoba". Poszli więc za nią, nie sprawdziwszy nawet czy jest zamek u drzwi, czy nie ma. Widocznie ich Pan Bóg, jak niegdyś Asyryjczyków, dotknął był ślepotą.

 

Tak ściągnąwszy na dół prześladowców naszych, pani domu wprowadziła ich do pokoju, gdzie było kilka pań zebranych, które gdy sędziowie poczęli wypytywać, ona tymczasem nieznacznie się wymknęła, i pobiegła na górę wołając na nas, i ukazując nam kryjówkę, abyśmy się czym prędzej do niej schowali. Ledwo wymówiła te słowa, kiedy już znowu dały się słyszeć kroki tych panów, wracających na górę. Lecz ona na schodach rezolutnie im w poprzek stanęła, i zagrodziła drogę. To naturalnie obudziło w nich podejrzenie, i chcieli dalej postąpić. Ale nie było sposobu, chybaby użyć gwałtu, a tego jednak jako ludzie rycerscy na kobiecie dopuścić się nie chcieli. Jeden tylko wychylił się naprzód, chcąc koniecznie obaczyć co się dzieje na górze; i mało brakowało, że mię nie ujrzał, w chwili gdym z pokoju mego wybiegał szukając kryjówki mojej, do której było wejście przez drzwi spuszczane, zręcznie ukryte w suficie. Przecisnąłem się pierwszy, i zawołałem na Jana aby czym prędzej wszedł za mną. Lecz ten, daleko więcej dbając o ocalenie moje, niż o swoje własne, taką dał mi odpowiedź: "Nie ojcze, tego nie zrobię. Te książki i papiery tam w twoim pokoju, nie mogą w żaden sposób ujść uwagi nieprzyjaciół, i jawnym będą dla nich dowodem obecności księdza w tym domu; jeśli więc mimo to księdza nie znajdą, niechybnie póty będą przetrząsać i szukać, póki im w ręce nie wpadniesz. Lepiej postarajmy się ich oszukać". Nie było czasu do stracenia; z konieczności, choć z wielką przykrością, musiałem zapuścić drzwi.

 

Ledwo Jan zdążył odsunąć stołek, który mi był służył za schodki, i dobiec na powrót do pokoju mego, kiedy już i sędziowie za nim przybyli, i silnym kołataniem poczęli się do drzwi dobijać, grożąc że je wyłamią, jeśli natychmiast nie będzie otworzono. Niezwłocznie też nieustraszony bojownik Chrystusowy spełnił ich rozkaz, szeroko roztworzył drzwi, i spokojny, a poważny stanął przed zbirami.

 

"Kto pan jesteś", zapytali sędziowie. – "Jestem człowiek, jak panowie widzicie". – "Ale czym jesteś? możeś ty ksiądz?". – "Tego nie powiadam żebym był księdzem, bo to wasza rzecz, tego mi dowieść, ale żem katolik, to prawda".

 

Przetrząsając pokój, znaleźli na stole mój brewiarz, i książki, i rozmyślania moje, a także czego mi największy żal, wszystkie kazania i notatki moje, owoc pracy dziesięcioletniej, do których może większą wartość przywiązywałem, niż oni łakomi ludzie do wszystkich skarbów swoich.

 

"Czyje są te rzeczy?" zapytano Jana Lilly. – "Moje", odpowiedział. – "A więc nie masz już i wątpliwości o tym, żeś ksiądz; a ta sutanna?". – "Czyż nie widzicie że to szlafrok?".

 

W najmocniejszym więc przekonaniu, że księdza dostali w swe sieci, spakowali siepacze książki moje i papiery do kufra, zamknęli kaplicę i opieczętowali pieczęcią królewską. Potem wziąwszy sługę pod ręce sprowadzili go na dół, i oddali go straży, którą mieli z sobą. On zaś wybornie odegrał swą rolę. Gdy strażnicy wprowadzili go do pokoju, gdzie były panie wyżej wspomniane, choć zwykle w ich obecności stawał z odkrytą głową i w postawie uniżonej, w tym razie przeciwnie z największą swobodą im się ukłonił, i znów nakrywszy głowę zajął miejsce na krześle. Umiał nawet przybrać postawę imponującą i uszanowanie nakazującą, oświadczając urzędnikom, iż tego przynajmniej po nich się spodziewa, że tym paniom należne względy i uszanowanie okażą.

 

Razem ze mną znajdował się w tym domu drugi jeszcze jezuita. Był to ojciec Pullen, świeżo przybyły z Rzymu po odbytym nowicjacie, choć już był podeszłego wieku. I on też szczęśliwie uszedł rąk nieprzyjaciół, schroniwszy się zaraz, za pierwszym usłyszeniem hałasu, do kryjówki przy pokoju jego urządzonej. Panie ledwo zdołały ukryć swą radość z szczęśliwego ocalenia naszego, za nic już sobie mając grożące im kary pieniężne i inne nieprzyjemności. Dość im było tej pociechy, że nas niebezpieczeństwo ominęło, i o mało że nie parsknęły od śmiechu patrząc na Jana Lilly, jak po mistrzowsku odgrywa rolę jezuity i prześladowców naszych w pole wywodzi.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 178-184.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIV, Kraków 2024

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: