PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

XIII.

 

Ucieczka z Toweru

 

W czasie onej małej wycieczki mojej, niespodzianie nowa myśl mi zajaśniała. U stóp naszych ciągnęła się fosa forteczna Toweru. Czyby nie było sposobu z tarasu wieżowego zarzucić powróz przez fosę, i po nim dostać się na drugą stronę? Zakomunikowałem tę myśl towarzyszowi memu, i zapytałem jakie jego zdanie. "Bezwątpienia, odrzekł, nie byłaby to rzecz niepodobna, byleby się znaleźli przyjaciele oddani a pewni, którzy by nam chcieli przyjść w pomoc". – "O, co do przyjaciół, rzekłem, tych się znajdzie więcej niźli nam potrzeba, jeśli jedno rzecz sama da się uskutecznić, i jeśli warto dla niej wystawiać się na niebezpieczeństwa z jakimi jest połączona". – "Co mnie się tyczy, odparł mój przyjaciel, mieniłbym się szczęśliwym, gdyby mi się udało choć spróbować; prawda, że dostawszy się na wolność, musiałbym wieść życie wygnańcze, ale tę przynajmniej miałbym za to pociechę, że mógłbym przyjmować Sakramenty święte, i z ludźmi cnotliwymi przestawać, i nie byłbym skazany na marne strawienie życia mego w tych posępnych murach więziennych". – "A więc, zawołałem, polećmy Panu Bogu tę sprawę; a ja natychmiast napiszę o tym do o. Garnett, i rady jego zasięgnę".

 

Tegoż samego wieczora jeszcze odszedł list do o. Garnett. Odpowiedź była taka, że jeśli spuszczenie się z wieży nie grozi zbyt widocznym niebezpieczeństwem życia, mamy bądź co bądź spróbować ucieczki.

 

Należało mi nasamprzód zawiadomić przyjaciela mego Wisemana o zamiarze naszym; usilnie jednak mu zaleciłem, aby tę sprawę ile możności trzymał w sekrecie. Jeśli, dodałem, Jan i Ryszard Fulwood, którzy obaj wtedy służyli u o. Garnett, mają odwagę ku temu, to niechaj tylko w nocy, którą później oznaczę, stawią się u brzegu fosy fortecznej, naprzeciwko wieży, zamieszkałej przez towarzysza mego. Niech wezmą z sobą tęgą linę i takowej jeden koniec przytwierdzą do pala, my zaś drugi koniec do siebie wciągniemy na sznurze, który pierwej za pomocą uwiązanej doń kuli do nich zarzucimy.

 

Już był postanowiony dzień do wykonania, i wszelkie ku temu przygotowania uczynione. Kochany jednak mój Wiseman nie tracił jeszcze nadziei, że może inszą, mniej niebezpieczną drogą da się cel zamierzony osiągnąć. Próbował przekupić dozorcę, ofiarując mu przez Jana Lilly tysiąc złotych gotówką, i sto złotych pensji dożywotniej, jeśli mi ucieczkę ułatwi. Lecz on ani mówić sobie o tym nie pozwolił. "Gdybym, prawił, na taką rzecz się zgodził, toć bym już i ludziom na oczy pokazać się nie śmiał, i musiałbym żyć jak banita, którego czeka szubienica skoro go schwytają". Z tej strony więc omyleni w naszej nadziei, do pierwszego planu wróciliśmy i wszyscy, którzy byli przypuszczeni do tajemnicy, nieustanną a gorącą modlitwą błagali niebios o szczęśliwy koniec tej sprawy.

 

Gdy przyszedł wieczór oznaczony, znowu prośbą i podarunkiem wymogłem na dozorcy pozwolenie przepędzenia nocy z przyjacielem moim. Przeprowadziwszy mię do niego, troskliwie wszystkie rygle za sobą zasunął, założył nadto, jak zwykle i żelazne bale poprzeczne, i odszedł. Na nieszczęście zamknął za sobą i wyjście prowadzące na taras, tak, iż byliśmy zmuszeni nożami naszymi obluzować kamień, w który był wpuszczony zamek. Była to nie lada robota; w końcu jednak szczęśliwie jej podołaliśmy. Potem bez światła i jak najciszej staraliśmy się wydostać na taras; bo na dole w ogrodzie zawsze na noc wartę stawiano. Ledwośmy śmieli szepcząc mówić do siebie, i to tylko kiedy była konieczność coś przemówić.

 

O północy ujrzeliśmy zamówioną łódkę, w której płynęli ku nam Jan Lilly, Ryszard Fulwood, i trzeci jeszcze mężczyzna. Ten ostatni był to jeden z dozorców z pierwszego mego więzienia; on też był się wystarał o łódkę, i sam się podjął kierowania nią. Już wybawiciele nasi dopływali do brzegu, już mieli wylądować, kiedy z jednej z chat przy brzegu stojących, wyszedł jakiś człowiek, i biorąc ich za rybaków, szczęśliwej nocy im życzył. Zaraz potem, bez najmniejszego podejrzenia wrócił do mieszkania. Mimo to jednak przyjaciele nasi nie śmieli już wysiąść z łódki, aż się przekonali, że nieznajomy udał się na spoczynek. Lecz na tym czekaniu przeszła pora właściwa, i nie było już sposobu tej nocy przystąpić do wykonania umówionego planu. Musieli więc niczego nie dokazawszy zawrócić, i płynąć na powrót do London-bridge (most Londyński). Ale zbyt silny w tej chwili był przypływ; po daremnej walce z żywiołem łódka uderzyła o izbice, i tak między palami uwięzła, że nie było możności ani cofnąć się, ani naprzód się popchnąć. Przy tym woda wciąż jeszcze wzbierała, i niebawem fala z taką siłą poczęła bić o wątle czółenko, że lada chwila groziło zatonięciem. Nic już przyjaciołom naszym w tej ostatecznej potrzebie nie pozostawało innego, jak poruczyć się opiece Wszechmogącego i co gardła wołać o pomoc. Słyszeliśmy z wysokości wieży naszej krzyk ich rozpaczliwy, i w chwilę potem ujrzeliśmy w oddaleniu kilkunastu ludzi ze światłem w ręku bieżących do brzegu i spiesznie na czółna swoje wsiadających. Wkrótce wielkie mnóstwo czółen było w ruchu; ponieważ jednak żaden nie śmiał wystawić się na impet prądu, przeto utworzyło się tylko koło widzów bezczynnych naokoło zagrożonych nagłą śmiercią przyjaciół naszych. Poznałem głos Ryszarda Fulwood, i wskazałem towarzyszowi memu na niebezpieczeństwo walecznym onym ludziom grożące. Towarzysz mój przeczył, utrzymując, że niepodobna bym w takim oddaleniu mógł poznać głos człowieka; ale ja wiedziałem aż nadto, że się nie mylę, i na myśl o tym, że wspaniałomyślni oni przyjaciele nasi mają życiem przypłacić za swoje dla nas poświęcenie, dusza moja głęboką przenikniona była żałością. Jęliśmy żarliwie błagać niebios o zlitowanie, a tymczasem z mostu spuszczano światło, i z nim rodzaj kosza, w którym bezwątpienia zamierzano wyciągnąć ginących. Lecz niestety! dostać się do niego nie mogli! Pan Bóg jednak nie opuścił sług swoich w potrzebie. Znalazła się wreszcie mocna łódź morska, z sześcioma majtkami przy wiosłach, którzy śmiało rzucili się na wirującą falę, i szczęśliwie Jana z Ryszardem na pokład wciągnęli. W tejże samej chwili kiedy oni dwaj wysiadali, czółno rzeczywiście się wywróciło, i trzeciego ich towarzysza fala pochłonęła. Lecz nie dał mu Pan Bóg marnie zginąć. Pływając zdołał uchwycić linę, którą mu z mostu rzucono, a tak w końcu i jego, choć z wielką trudnością szczęśliwie wyratowano z tej toni.

 

Nazajutrz rano, jak zwykle, odebrałem list od Jana Lilly. Cóż mi po tym co zaszło mógł zwiastować, jedno to, że zwątpił i odwagę stracił? – Tak myślałem, ale źle myślałem; inaczej zupełnie brzmiał list mego Jana: "Nie dał Pan Bóg tej nocy, tak pisał, pomyślnego skutku staraniom naszym, ale za to wybawił nas z wielkiego niebezpieczeństwa, a tym samym niejako wskazał nam, byśmy drugi raz szczęścia próbowali. Co się odwlecze to nie uciecze! A więc, da Pan Bóg, dziś wieczór!".

 

Towarzysz mój zachwycony był tym męstwem nieustraszonym i tak wspaniały wielkością duszy. Owszem nawet widział w tym wróżbę pomyślną, i z góry się w tym upewniał, że się sprawa powiedzie szczęśliwie. Niemało jednak kosztowało mię pracy skłonić dozorcę, by i następną noc pozwolił nam zostać razem, a potem jeszcze wielką miałem obawę, by zamykając drzwi nie dostrzegł wyjętego przeszłej nocy kamienia. Ale na szczęście nasze nic nie obaczył.

 

Miałem przygotowane trzy listy i takowe w celi mojej zostawiłem. Pierwszy był do dozorcy: przepraszałem go, że go opuszczam bez zapytania ni pożegnania. Lecz to czyniąc, dodałem, używam tylko prawa mego, zostawszy wtrącony do więzienia bez żadnej sprawiedliwej przyczyny. Zapewniałem go że zawsze będę o nim pamiętał w modlitwach moich, i że spodziewam się znaleźć jeszcze sposobność okazania mu także w inny sposób mej wdzięczności. W ogóle tak cały ten list ułożyłem, iżby uwolnił poczciwca od wszelkiego podejrzenia, jakoby miał jaki udział w ucieczce mojej, co bezwątpienia bardzo skutecznie mogło mu posłużyć do obrony. Drugi mój list, adresowany do gubernatora, również miał na celu odwrócenie podejrzeń od dozorcy. Świadczyłem się Bogiem wszystko wiedzącym, jako tenże w niczym zgoła nie przyczynił się do mej ucieczki; jako owszem ukrywaliśmy przed nim najtroskliwiej nasz zamiar, wiedząc o tym, że mu się stanowczo sprzeciwi, czego to samo już przekonywającym jest dowodem, że i przedtem wszelkie czynione mu w tym względzie namowy i obietnice bez żadnego namysłu odrzucał. I to nawet, że mi z celi mojej wyjść pozwolił, było tylko skutkiem długich i usilnych z mojej strony próśb i nalegań. W trzecim na koniec liście do lordów tajnej rady wymieniałem powody, które mię skłoniły do ucieczki. "Nie tyle, pisałem w tym liście, przez chęć odzyskania wolności na ten krok się zdobyłem, ile raczej z miłości tylu dusz, które giną jako ofiary kacerstwa i grzechu. Co się tyczy polityki, dodałem, oświadczam na nowo i po raz ostatni, że się w sprawy rządowe nigdy nie wtrącałem, i nadal też wtrącać się nie myślę". Na koniec ponawiałem uroczyste zaręczenie, że wyłącznie tylko przyjaciołom moim zawdzięczam me wyzwolenie, i że ani gubernator ani dozorca na nie się nie zgadzali, ani tym bardziej jeszcze do niego mi nie dopomogli. Prócz powyższych trzech, czwarty jeszcze list miałem przy sobie, aby go nazajutrz przed świtem przesłać dozorcy.

 

O godzinie umówionej znowuśmy, przyjaciel mój i ja, stanęli na tarasie wieżowym, i prawie w tejże samej chwili ukazało się i czółno. Wysiedli z niego Jan Lilly i Ryszard Fulwood, ciągnąc za sobą linę; trzeci pozostał dla pilnowania łódki. Wedle umowy jeden koniec liny okręcili naokoło pala, drugi przymocowali do sznura, któryśmy do nich zarzucili. O. Garnett, obawiając się by lina nie pękła, kazał takową sporządzić nie tylko niesłychanie grubą, ale i tak długą, iżby się dała założyć we dwoje. Niemałej tedy kosztowało nas pracy wyciągnienie w górę takiego ciężaru, a gdyśmy w końcu roboty tej dokonali, nowe się przedstawiły trudności. Odległość bowiem między dwoma kresami, to jest między palem a wieżą, okazała się tak znaczną, a wskutek tego i pochyłość liny tak lekką, że nie było sposobu zsunąć się po niej własnym ciężarem, jakeśmy się tego spodziewali, i przekonaliśmy się, że trzeba będzie samym się popychać, pracując mozolnie rękoma i nogami. Stwierdziliśmy to i próbą, puszczając naprzód paczkę, która też, jak inaczej być nie mogło, zsunąwszy się po linie na odległość ledwo kilku metrów, dalej nie poszła, i zatrzymała się nieruchoma w powietrzu. Szczęście nasze żeśmy jeszcze zdołali ściągnąć ją na powrót; inaczej od samego początku byłoby po naszej ucieczce.

 

Przyjacielowi memu cały nasz plan zdawał się przedtem istną igraszką; teraz jednak zmuszony był wyznać, że wykonanie nie tylko nie jest tak łatwe, ale nawet i z wielkim niebezpieczeństwem połączone. "Ale cóż stąd? dodał; jeślibym tu pozostał, także mię nic innego nie czeka jedno szubienica; a przy tym niepodobna już liny puścić na powrót, bo sam łoskot wpadnięcia jej w wodę zdradziłby i nas i przyjaciół naszych. A więc w imię Boże spróbuję szczęścia. Lepiej-ci z narażeniem życia może się wydobyć na wolność, niż z ręki kata pewnej śmierci czekać. Zmówił krótką modlitwę, i odważnie puścił się na linę. Jakoż i bez zbytniej trudności udała mu się przeprawa na drugi brzeg fosy; bo silny był i zręczny, i lina też dość mocno naciągnięta. Lecz od ciężaru ciała jego opuściła się i zwisła, co naturalnie znacznie musiało zwiększyć trudność przeprawy mojej.

 

Poleciłem siebie Panu Bogu, i Najświętszej Pannie, i Aniołowi Stróżowi memu, także i o. Southwell, przez pamięć na one trzy lata, które jako więzień w sąsiedniej wieży przemieszkał. Potem za przykładem poprzednika, ująłem prawą ręką za linę i na niej się usadowiłem.

 

Twarzą obrócony ku ziemi posuwałem się naprzód; ale ledwo w tej postawie byłem się oddalił od wieży na odległość trzech lub czterech metrów, kiedy nagle ciało moje własnym ciężarem z liny się zsunęło, wskutek czego od razu znalazłem się już nie na niej, ale pod nią zawieszony na rękach. Wstrząśnienie tak było gwałtowne, żem ledwo liny nie upuścił; bo byłem jeszcze bardzo osłabiony, i w ręku, zwłaszcza i w ramionach, jeszcze mi się dotkliwie czuć dawały skutki tortury. Usiłowałem tedy popchnąć się naprzód jak mogłem i w końcu z wielkim wytężeniem dostałem się na pół liny, gdzie znużony i zadyszany musiałem się zatrzymać. Lecz przyczyna patronów moich niebieskich i modlitwy przyjaciół dodały mi odwagi i siły do wytrwania. Spróbowałem znowu posunąć się dalej o kilka metrów, ale niebawem znowu musiałem się zatrzymać; zdawało mi się tym razem, że już nie jestem w stanie ani na cal dalej się poruszyć. Zaczynałem tracić nadzieję; mimo to jednak nie zachwiałem się w postanowieniu, że wytrwam aż do ostatniej chwili, i póki tchu stanie nie popuszczę liny, zaczem by nastąpić musiało utonienie w wodzie pode mną płynącej. Zebrałem więc co mi jedno zostawało jeszcze siły i odwagi, i rzeczywiście tak daleko postąpiłem, że już dotykałem nogami muru, wznoszącego się nad przeciwległym brzegiem fosy. Lecz tu już naprawdę ostatki sił mię opuściły. Nie byłem już w stanie utrzymać się dłużej. Szczęściem, że w tej krytycznej chwili Jan Lilly przybył mi na ratunek. Jakim sposobem, tego nie wiem, – i on sam sprawy sobie zdać z tego nie umie, – dość, że wdrapał się na mur. Porwał mię za nogi, przyciągnął do siebie bezwładne i prawie martwe ciało moje, i szczęśliwie z drugiej strony muru na ziemię mię spuścił.

 

Tak wielkie było znużenie moje, że nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Lecz przyjaciele natychmiast mi podali przygotowany umyślnie napój rzeźwiący, którym pokrzepiony, choć z trudnością zawlokłem się do czółna.

 

Lina, na której odprawiliśmy naszą podróż powietrzną, z naszej strony, to jest od strony więzienia, nie była mocno przywiązana; okręciliśmy nią byli po prostu jedno z dział stojących na tarasie, sądząc, że tym sposobem, przeprawiwszy się przez fosę, potrafimy ją do siebie przyciągnąć. Pokazało się jednak że to sprawa nie tak łatwa, jakeśmy się spodziewali, i po daremnych usiłowaniach musieliśmy zamiaru naszego zaniechać, a linę wprost tylko przeciąć. Było nam wprawdzie przykro zostawiać za sobą takie wiszące na całą wysokość wieży świadectwo naszej ucieczki, które naturalnie od samego rana musiało zwrócić na siebie uwagę nieprzyjaciół naszych. Później jednak, gdyśmy się spokojnie nad tym zastanowili, nie mogliśmy i w tej okoliczności nie uznać ręki Opatrzności; bo gdybyśmy byli zdołali wykonać nasz zamiar, lina ze szczytu wieży byłaby spadła w wodę, i łoskot stąd powstały niechybnie byłby nas wszystkich zdradził.

 

Gdyśmy wreszcie już się dostali na zbawcze nasze czółno, serca nasze wzniosły się ku Panu Bogu, który nas tak cudownie z rąk nieprzyjaciół naszych wybawił; potem i wspaniałomyślnym przyjaciołom, którzy nas z narażeniem własnego życia z niedoli naszej wybawili, z głębi duszy wdzięczność serdeczną wyraziliśmy. Po krótkiej przez rzekę przeprawie szczęśliwieśmy wylądowali. Wyprawiłem zaraz towarzysza mego z Janem Lilly do domu, który miałem najęty, a który wówczas jeszcze był w zawiadywaniu pani Line. Sam zaś w towarzystwie Ryszarda Fulwood udałem się do drugiego domu na przedmieściu, należącego do o. Garnett. Tam jeszcze przed świtem dosiedliśmy, Jan Lilly i ja, przygotowanych dla nas koni, i pośpieszyliśmy w drogę do o. Garnett, bawiącego w tej chwili na wsi. Niech sobie czytelnik sam przedstawi nieopisaną radość, z jaką tam zostaliśmy przyjęci. Gorące modły dziękczynne wspólnie się z ust naszych wzniosły do Boga Najmiłosierniejszego.

 

Tymczasem Ryszard Fulwood z polecenia mego czekał z parą koni na pewnym miejscu, gdzie go dozorca mój, jeśliby się zdecydował na ucieczkę, miał zastać. Miałem, jak już wyżej wspomniałem, napisany list do tego ostatniego, i takowy mu teraz został wręczony w tym samym miejscu, gdzie zwykł był co dzień schodzić się z Janem Lilly. Naturalnie że tym razem oddawcą nie był Jan, któremu w ogólności surowo byłem zakazał pokazywać się na mieście, dopóki się burza ucieczką moją wzniecona nie uśmierzy. List więc został oddany dozorcy przez człowieka zupełnie nieznajomego. Zdziwiło go to; wszakże przyjął list nic nie mówiąc, i już odchodził, aby go jak zwykle zanieść do mnie. Lecz poseł go zatrzymał, robiąc mu uwagę, że to list do niego. "Do mnie? zapytał dozorca zdziwiony: któżby to mógł do mnie pisać taką drogą?". – "Zapewne przyjaciel". – "Co za przyjaciel?". – "Nie wiem". Nowe zdziwienie poczciwca. "Ależ ja czytać nie umiem! wyjąkał w końcu zaambarasowany; jeśli to co pilnego, to bądź pan łaskaw przeczytać mi co tu napisano". Nie odmówił mu nieznajomy żądanej usługi. Donosiłem dozorcy iżem uszedł szczęśliwie, i wyłuszczałem mu powody mej ucieczki, chcąc przez to nieco uśmierzyć pierwsze jego na taką wiadomość wzburzenie. Tłumaczyłem mu dalej, że za następstwa jakie by z ucieczki mojej wyniknąć mogły, bynajmniej nie jestem odpowiedzialny, ponieważ użyłem po prostu słusznego prawa mego. Ze względu jednak, że zawsze mi się okazywał usłużnym, rad go przyjmę pod moją opiekę. Jeśli więc wola jego ratować się ucieczką, to w takim a takim miejscu znajdzie konia i przewodnika, który go dostawi na miejsce bezpieczne, daleko od Londynu; a ja nadto ofiaruję mu się z gotowością wypłacania mu rocznie dwieście złotych pensji dożywotniej. Kończyłem list, zalecając mu usilnie by czasu nie tracił, a lepiej udał się bezzwłocznie za oddawcą listu.

 

Łatwo pojąć, że biedak za wysłuchaniem tak niespodzianych wieści, prawie był nieprzytomny od strachu; rad też przystał na to co mu ofiarowałem. Chciał tylko jeszcze wpaść do Toweru po żonę, i złożyć ile możności manatki swoje; ale przyjaciel zabiegł mu drogę, donosząc mu co się stało. "Uchodź czym prędzej! wołał; więźniowie twoi wymknęli się, a gubernator szuka cię na wszystkie strony. Jeśli cię schwyta, zginąłeś!".

 

Na takie oznajmienie dozorca, drżący na całym ciele, co tchu do posłańca mego powrócił, błagając go na miłość Boga o ratunek. Ten go natychmiast zaprowadził do Ryszarda Fulwood, który też bezzwłocznie zabrał go z sobą i odwiózł do jednego z przyjaciół moich, mieszkającego na wsi, dość odlegle od Londynu. Pan ten zawczasu już był ode mnie uproszony, aby przyjął łaskawie dozorcę mego, i miał o nim staranie; wszelkie koszta z tego powodu wyniknąć mogące, Ryszard Fulwood z polecenia mego miał zwrócić. Kazałem zresztą ostrzec przyjaciela mego, by zbytnio temu człowiekowi nie ufał, i nie wydał się przed nim z przyjaznym jaki nas łączy stosunkiem. Wszystko się stało według życzenia mego. Przyjaciel mój zgoła nie był niepokojony, a dozorca pod opieką jego żył bezpieczny od wszelkich prześladowań. W rok potem przeniósł się do drugiego hrabstwa, nawrócił się, i pięć lat jeszcze tam przeżył jako dobry katolik. Przy śmierci błogosławił one na pozór tak nieszczęsne zdarzenia, które go gwałtem z przepaści zatracenia wyrwały. Nieraz w czasie więzienia mego starałem się go wybadać, jakie ma zasady religijne, i zawsze widziałem w nim rozum zupełnie przekonany o prawdach świętej naszej religii; ale woli jego mimo to nigdy mi się nie udawało odmienić.

 

Gubernator przekonawszy się o niemożności odszukania i więźniów i dozorcy, pobiegł co tchu do panów rady tajnej, i złożył im znalezione w pustej celi listy moje.

 

Panowie ci pojąć nie mogli, jak zdołałem dokazać tak śmiałej ucieczki, i jeden z najznakomitszych lordów, jak mi to później opowiadano, miał na to przed jednym z dworzan oświadczyć, że bardzo z tego się cieszy iżem uszedł szczęśliwie. – Gubernator wystąpił z wnioskiem, by go upoważniono do zarządzenia ogólnej po wszystkich domach rewizji, tak w samym Londynie, jak i w całej okolicy; ale panowie oni jednomyślnie takowy wniosek odrzucili, w przekonaniu, że byłaby to marna strata czasu. "Najmniejszej nie masz nadziei, mówili, byśmy mogli jeszcze wytropić ślady tego jezuity; bo kiedy przyjaciele jego na to się odważyć mogli na co się odważyli, to już z góry możemy tego być pewni, że i o przygotowaniach należnych nie zapomnieli, i o konie zawczasu się postarali i bezpieczne schronienie obmyślili". Zrobiono mimo to niektóre poszukiwania, ale rozumie się że pozostały bez skutku.

 

Spędziwszy kilka dni u o. Garnett, aby i nieco wypocząć, i pierwszą burzę przeczekać, na usilne prośby przyjaciół wróciłem do Londynu. Trzymałem się tam w jak najgłębszym ukryciu, niekiedy tylko przyjmowałem wyjątkowo jakie odwiedziny, nigdzie w dzień nie wychodziłem, i kilku tylko z najbliższych przyjaciół częściej widywałem.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 154-168.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIV, Kraków 2024

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: