PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

XII.

 

Msza święta w Towerze

 

Przetrwawszy straszne one tortury, znowu byłem jak przedtem trzymany w ciasnym zamknię­ciu. Spędzałem prawie cały dzień na modlitwie i na nowo odprawieniem ćwiczeń świętego Ignacem starałem się uczynić gotowym do dalszych bojów jakie by mię jeszcze czekać mogły. Szczęściem miałem sobie zostawiony mój brewiarz, i tak co rano mogłem odmawiać także modlitwy do Mszy i duchowną odprawić Komunię, co wielką było dla mnie pociechą.

 

Po upływie trzech tygodni zacząłem czuć po trochu życie w odrętwiałych palcach moich, tak, iż przynajmniej nóż utrzymać mogłem. Skończywszy ćwiczenia duchowne, prosiłem o niektóre książki, ale pozwolono mi tylko mieć Biblię. Posłałem przeto dozorcę do starych przyjaciół moich w drugim więzieniu, prosząc o przysłanie mi trochę pieniędzy; bo rychło zrozumiałem, że i tu, jak wszędzie, argumenty brzęczące nie chybią swego celu.

 

Kazałem mu potem kupić kilka pomarańcz; z łupin powycinałem krzyżyki, dla przesłania ich dawnym moim towarzyszom więziennym, sok zaś wyciśnięty troskliwie chowałem, chcąc go użyć do wykonania planów jakie sobie układałem. Nie prędzej jak po pięciu miesiącach odzyskałem do pewnego stopnia czucie i władzę w rękach, i wtedy zażądałem piórka do zębów. Przyrządziłem sobie z niego pióro do pisania, i poprosiłem jeszcze o kawałek papieru do zawinięcia wspomnianych wyżej krzyżyków. Dozorca przyniósł mi czego żądałem, a nawet pozwolił mi napisać kilka słów ołówkiem, które rozumie się tak ułożyłem, aby je mógł sobie spokojnie przeczytać; ale za to na stronie odwrotnej napisałem sokiem pomarańczowym cały list, na który mi przyjaciele takimże sposobem odpowiedzieli, zawijając tę lub ową drobnostkę w papier niewidomym charakterem zapisany.

 

Poczciwcowi ani się śniło o tym, że odgrywa rolę roznosiciela listów. Niepotrzebnie zresztą tak wielkich używaliśmy ostrożności, bo biedak zupełnie nie umiał czytać. Lecz tego później dopiero doszedłem; z początku zawsze udawał, że rozumie co napisano, i zawsze mi kiedym pisał stał nad głową, z poważną miną śledząc za każdym wyrazem. W końcu jednak przyszła mi myśl wypró­bować go, czy też rzeczywiście czytać umie, i w tym celu, gdy trzymał oczy w papier mój wlepione, odczytałem mu w głos zupełnie co innego, niż to, co w istocie byłem napisał. Dwa czy trzy razy powtórzyłem tę próbę, i nigdy mi najmniejszej nie zrobił uwagi; a więc za czwartym razem, gdy znowu tak stał nade mną, nagle się do niego zwró­ciłem, i powiedziałem mu, że daremną zgoła zadaje sobie fatygę tak mię podpatrując, na co on mi się przyznał prostodusznie, że wcale nie umie czytać. Po tej maleńkiej porażce stał się rzec można jeszcze usłużniejszym niż przedtem, przyniósł mi atramentu, i podjął się regularnego już odnoszenia mej korespondencji, i mógł to uczynić bez obawy, bo stosunki moje ograniczyły się tylko na kilku osobach, i to bardzo ostrożnych. Nie było więc żadnego niebezpieczeństwa w tej sprawie, a w dodatku spływały za to do jego kieszeni znaczne podarunki. O jedno tylko mię prosił, bym go nie tak często posyłał do dawnego mego wię­zienia, co by w końcu mogło wzbudzić podejrzenia, i ofiarował mi, że będzie listy moje poruczał po drodze bezpiecznemu posłowi. Na to jednak się nie zgodziłem, bo mogłoby tym sposobem się zdarzyć, że życie którego z przyjaciół moich zostałoby na szwank wystawione.

 

Dawnym współwięźniom moim nie groziły wprawdzie z tej strony wielkie nieprzyjemności; bo naprzód sam już poseł miał własny swój interes w zachowaniu jak najgłębszej tajemnicy, a po wtóre zawsze używałem tej ostrożności, żem w listach moich żadnych osób nie wymieniał, i na ogólnych tylko poprzestawał wyrażeniach. Ale obawiałem się ściągnąć nieszczęścia na osoby do czasu jeszcze zostające na wolności; z tego też powodu nastawałem na to, by Jan Lilly został wykupiony z więzienia, co gdy się stało, on odtąd był pośrednikiem listownej między dwoma więzieniami korespondencji. Nie przeczuwałem jeszcze w tym czasie, że tenże Jan niezadługo z samego nawet Toweru mię wyzwoli, i w wykupieniu jego nic innego nie miałem na celu, prócz zabezpieczenia listownych naszych stosunków, i dostania dla siebie książek odpowiednich.

 

Przez cały czas pobytu mego w Towerze trzymany byłem w ścisłym zamknięciu. Nie mia­łem zatem możności pełnienia obowiązków świętego powołania mego, i na piśmie też takim tylko osobom mogłem dawać radę i pociechę, na których z zupełną ufnością polegałem. Pewnego dnia dwie panie, matka z córką, zatrzymały na jednej z ulic Londynu Jana Lilly, posłańca mego, prosząc go usilnie, by im dopomógł do widzenia się ze mną.

 

Lilly, wiedząc dobrze jak wielkie mogły grozić onym paniom niebezpieczeństwa w wykonaniu ich zamiaru, starał się od niego je odwieść. W koń­cu jednak, gdy coraz usilniej nalegały, obiecał im, że pomówi o tym z dozorcą, i jeśli będzie można, wprowadzi je do mnie, jako krewne swoje. W rzeczy samej dozorca, za znaczną sumę pieniędzy dał się namówić i przystał na ich żądanie. Obie więc panie, przebrane za mieszczanki, wprowadzone przez Jana Lilly, przybyły do mieszkania dozorcy, jakoby dla odwiedzania żony jego, i obejrzenia lwów i innych ciekawości, jakie są do widzenia w Towerze. Następnie dozorca przeprowadził je przez wały forteczne, i na koniec, upatrzywszy chwilę sposobną, wpuścił je niepostrzeżenie do celi mojej. Mógł za to dostać się na szubienicę. Pobożne panie, skoro mię ujrzały, przybiegły do mnie, i padłszy na kolana, nogi mi ucałowały. Nie mogłem im odmówić tego, za co tak drogo zapłaciły; oświadczyłem im jednak, że w tym jedynie przekonaniu pozwalam na takie uczczenie, że ta cześć ma na celu więźnia dla miłości Chrystusa, a nie osobę nędznego jakim ja jestem grzesznika. Spę­dziliśmy sporą chwilę czasu na rozmowie, po czym odeszły uradowane, że raz jeszcze mogły mię oglą­dać nim umrę, bo chodziły wieści o bliskim na mnie wyroku i straceniu moim.

 

Pewnego dnia otrzymałem nawet list od ojca Garnett, pocieszający mię i dający mi do zrozumienia, że czas abym się gotował na śmierć. List ten, wyznać muszę, sprawił mi radość niewypowiedzianą; lecz niestety! nie byłem godzien tego wysokiego zaszczytu, bym osiągnął palmę męczeń­stwa. Zgotowana była za to onemu, który mnie ją obiecywał. Oby Bóg mnie niegodnemu tej przynajmniej łaski użyczył, bym choć z daleka umiał naśladować tego zwycięskiego bojownika na drodze krzyża, którą póki żył, z taką miłością postępował! Bo prawdziwie ojciec Garnett był nadzwyczajnie żarliwym czcicielem Krzyża świętego, i pewno nie trafem to się stało, że właśnie w sam dzień Znalezienia Krzyża koroną męczeństwa skronie swoje uwieńczył.

 

Postępowanie nieprzyjaciół moich rzeczywiście zdawało się stwierdzać obawy ojca Garnett. Ci sami panowie, którzy mię przedtem byli skazali na tortury, bardzo często teraz zjawiali się u mnie w więzieniu, i do nowych mię pociągali indagacji. Przewodniczył badaniom generalny prokurator królewski, który też spisywał wszystkie moje odpowiedzi. Pytania obracały się głównie około następujących punktów: Czy jestem kapłanem i członkiem Towarzystwa Jezusowego; jakim sposobem dostałem się do Anglii; czy pogodziłem, i wielu poddanych królowej z Papieżem; czy może nawet skłoniłem ich do odstępstwa od kościoła krajowego. Na wszystkie te pytania odpowiedziałem bez ogródki, a tym samym więcej dałem powodów niż potrzeba było na to, abym według praw krajowych skazany został na śmierć. W końcu zapytano mię jeszcze z kim się znosiłem w zamiarach politycznych. W odpowiedzi na to ponowiłem me zapewnienie, że tego rodzaju sprawy mię nie obchodzą, a gdy mimo to dalej jeszcze na mnie nalegano, oświadczyłem uroczyście, Boga i świętych aniołów Jego wzywając na świadków: "Com powiedział jest prawdą! Bez wątpienia, że życzę tego z całego serca abyście wszyscy, i kró­lowa, i ministrowie jej, i wy panowie, i wszystek naród angielski, wrócili do prawdziwej wiary, którąście opuścili, ale życzę, aby to w taki sposób się stało, iżby ani Jej Królewska Mość, ani ktokolwiek bądź inny nie postradali przez to władzy swej i dostojeństwa, owszem, iżby wam za to ani włos z głowy nie spadł, ale byście wszyscy byli szczę­śliwi i w tym życiu i w przyszłym. I nie sądźcie panowie, jakobym dlatego takie miał życzenia, abym sam przez to mógł się dostać na wolność, i swobodnie sprawować kapłańskie me powołanie: przeciwnie, radbym oddał na ofiarę życie moje, gdybym przez to zdołał on piękny cel osiągnąć".

 

Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zamierzano wytoczyć mój proces przed sąd przysięgłych, jeszcze przed ukończeniem Świętotrójcowych tegoż sądu rokowań (1), które się już były rozpoczęły. Lecz inaczej było postanowiono w wyrokach Boskich, i po upłynieniu onego terminu ja sam już nie sądziłem, by miano zgoła jeszcze na myśli publiczne w sprawie mojej postępowanie; zdawało mi się, że raczej na to tylko przeniesiono mię do Toweru, aby mię odłączyć zupełnie od wszelkiej styczności ze światem, i z tego powodu ułożyłem sobie poniewolny jaki mię jeszcze mógł czekać czas bezczynności, na pożyteczne prace obrócić.

 

31 lipca, w dzień poświęcony pamięci świę­tego Ignacego, założyciela naszego zakonu, uczu­łem nagle w czasie modlitwy żądzę prawdziwie nadzwyczajną odprawienia Mszy świętej, i rzeczywiście, gdym zaczął nad tym się zastanawiać, spełnienie takowej żądzy nie zdało mi się rzeczą niemożebną. Tuż naprzeciwko okna mego, małym tylko ogródkiem od wieży, w której mieszkałem oddzielona, stała druga wieża, i w jednej z celek tej wieży siedział uwięziony katolik stanu szlacheckiego, o którego gotowości do oddania mi wszelkiej usługi byłem przekonany. Rzeczony pan już od sześciu lat jęczał w więzieniu; skazany był na śmierć, ale wykonanie wyroku do coraz dalszego terminu odkładano (2). Co dzień widywałem tego sąsiada mego, kiedy wedle zwyczaju swego przechadzał się po tarasie wieżowym dla odetchnienia świeżym powietrzem; on zaś ile razy mię ujrzał, kłaniał mi się uprzejmie, i przyklękał, jakby prosząc o błogosławieństwo.

 

Im więcej rozmyślałem nad planem moim, tym ponętniejszym mi się przedstawiał i możliwym do wykonania, przypuściwszy że mój dozorca pozwoli mi widzenia się z sąsiadem moim. Miał żonę, która go też często odwiedzała, i zwykle przynosiła z sobą w koszyku jedzenie dla męża. Pani ta, wskutek częstego przybywania do Toweru, powoli się poznajomiła z wszystkimi urzędnikami, tak, iż w końcu nikomu już i na myśl nie przychodziło mieć ją w podejrzeniu, i mogła sobie swobodnie wchodzić i wychodzić; to właśnie dawało mi nadzieję, że przez nią także uda nam się sprowadzić rzeczy do odprawienia Mszy świętej potrzebne.

 

Postanowiłem więc spróbować szczęścia, i w tym celu dałem do zrozumienia sąsiadowi memu, by pilną zwrócił uwagę na wszystko, co będę robił. Potem starałem się wytłumaczyć mu na migi, że napiszę do niego: wziąłem kartkę papieru, pocią­gnąłem po niej piórem, potem ją potrzymałem nad ogniem, i ręką powiodłem ku niemu, na znak że mu pisanie to prześlę (3). Zapytałem zatem mego dozorcy, czy podejmie się zanieść ode mnie temu panu co tam naprzeciwko w wieży, koronkę i krzyżyk ze skórek pomarańczowych, które już miałem zawinięte w list poprzednio napisany. Zrazu dozorca stanowczo odmówił, tłumacząc się tym, że nie może polegać na dyskretności tamtego wię­źnia. "Bo widzisz pan, mówił, mogłaby żona jego o tym komu powiedzieć, a tym samym rzecz sta­łaby się głośną, i ja byłbym zgubiony". Lecz ja na to zapewniałem go, a w końcu i wyperswadowałem mu, że nieszczęście którego się obawia, jest rzeczą zgoła nieprawdopodobną, a wreszcie dobry kawałek pieniędzy zwyciężył jak zwykle co mu jeszcze zostawało wątpliwości. Wziął tedy paczkę moją i wiernie oddał według adresu. Ale ku wielkiemu zdziwieniu memu, nie otrzymałem odpowiedzi. Nazajutrz tylko sąsiad mój, gdy z rana wyszedł na taras, usiłował wyrazić mi na migi wdzięczność swoją, i pokazywał mi krzyżyk ode mnie otrzymany. Po kilku dniach dopiero domyśliłem się prawdziwej przyczyny milczenia jego: niezawodnie listu mego nie czytał. Musiałem przeto powtórzyć z nim lekcję. Wziąłem w oczach jego rozciętą pomarańczę, wycisnąłem z niej sok do filiżanki, i umaczawszy w nim pióro napisałem parę wierszy, potem papier zapisany potrzymałem nad ogniem, i odczytałem, dając mu przez to wszystko do zrozumienia, że ma uczynić podobnież.

 

Tym razem mię zrozumiał. Wyczytał drugi list mój, i w odpowiedzi objaśnił mi, jako za odebraniem pierwszego listu, przeczytawszy kilka słów, które byłem dopisał ołówkiem, sądził, że powinien go spalić. Co do zamiaru mego, ten nie zdawał mu się niemożliwym, jeśli jedno dozorca zgodzi się na to, bym u niego przenocował. Żona, tak obiecywał, w każdym razie dostawi co potrzeba.

 

Już więc tylko pozostawało wybadać usposobienie dozorcy, co do zamierzonych odwiedzin. Wystąpiłem z prośbą, aby mi pozwolił pójść do mego sąsiada na obiad, obiecując mu, że nie zostanie za to z próżnymi rękoma, ale on o tym ani słyszeć nie chciał. "Pomyśl pan tylko, mówił, co by to było, gdyby cię kto obaczył w ogrodzie, albo co gorsza, gdyby gubernatorowi przyszło na myśl zajrzeć tu właśnie, kiedy pana nie będzie". Zrobiłem mu na to uwagę, że gubernator nigdy tu nie przychodzi, i że trudno przypuścić, by wła­śnie na ten raz nagle odstąpił od zwyczajów swoich. Brzęczące argumenty dobiły targu, i rozproszyły do reszty obawy jego. Stanęło więc na tym, że w nadchodzącą uroczystość Narodzenia Matki Boskiej odbędą się moje u sąsiada odwiedziny. Tymczasem zawiadomiłem towarzysza mej niedoli, aby posłał żonę na umówione miejsce, gdzie Jan Lilly trzymał dla nas w pogotowiu wszystkie rzeczy potrzebne. Janowi szczególnie poleciłem, aby mi dostał puszkę z dostatecznym zapasem hostii, zaczem byśmy mogli chować u siebie Najświętszy Sakrament.

 

Rozporządzenia moje zostały spełnione jak najdokładniej, i żona mego współwięźnia szczęśliwie wszystko dostawiła. W dniu umówionym dozorca zaprowadził mię do sąsiedniej wieży, i tam całą noc i dzień następny spędziłem z nowym przyjacielem moim. Żona jednak, przez wzgląd na dozorcę, który to sobie był zastrzegł, nic nie wiedziała o naszej tajemnicy. Tak więc nazajutrz rano istotnie dostąpiłem tej niewypowiedzianej pociechy, żem mógł zanieść Ofiarę Mszy świętej, i po raz pierwszy znowu wyznawca Chrystusów otrzymał z ręki mojej chleb żywota, którego od tylu lat dusza jego była pozbawiona. Poświęciłem na tej Mszy świętej dwadzieścia i jedną hostię, które w puszce zabrałem z sobą, i u siebie chowałem, a tak i później jeszcze co dzień mogłem się pożywaniem chleba anielskiego pokrzepiać.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 142-153.

 

Przypisy:

(1) Przysięgli w Anglii zasiadają cztery razy do roku; trzeci z kolei termin posiedzeń wypada około Świę­tej Trójcy.

 

(2) Z listu ojca Garnett (Stonyhurst mser) dowiadujemy się, że ten pan nazywał się Ardey.

 

(3) List ten był pisany sokiem pomarańczowym, który jak wiadomo, występuje na papierze, gdy go potrzymać nad ogniem.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: