PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

X.

 

Tower

 

W tym samym więzieniu gdzie byłem trzymany, znajdował się także pewien kapłan, któremu niejedną byłem wyświadczył przysługę. Za przybyciem do Anglii, moim staraniem znalazł przyjęcie u jednej przezacnej rodziny, z którą bliskie łączyły mię stosunki; matkę jego i brata nawróciłem na wiarę katolicką, i później, gdy jęczał w więzieniu, otoczyłem go przyjaciółmi, i znaczne prócz tego przesyłałem mu ofiary; słowem, wielką w każdym zdarzeniu okazywałem mu przychylność. Mimo to jednak, widząc w nim pewną chwiejność charakteru i zbyt niecierpliwą żądzę dostania się na wolność, w stosunku z nim mniej byłem otwarty niż z drugimi, szczególnie z bratem Emerson i z Janem Lilly. Lecz ostrożność moja nie ochroniła mię od tego, żem w końcu jednak z łaski jego musiał powędrować do Toweru. Czy to w nadziei, że gdy już mnie nie będzie, do siebie zagarnie gromady wiernych, którzy mię odwiedzali; czy to w chęci zjednania sobie łaski u nieprzyjaciół naszych, albo nawet zasłużenia sobie na uwolnienie; dość że biedny doniósł na mnie: jako w obecności jego, słudze ojca Garnett, wspomnianemu już kilkakrotnie "Jaśkowi", wręczyłem paczkę listów otrzymanych z Rzymu i z Belgii. Trzeba bowiem wiedzieć, że wierny on sługa, razem ze mną, jak to opowiedziałem wyżej, pojmany, po mężnym wytrzymaniu kilkakrotnych indagacji, został wypuszczony na wolność za dużą sumę pieniędzy, którą jeden pan katolicki za niego zapłacił. W rzeczy samej, trudno było obyć się bez niego, szczególnie ze względu na niezrównaną jego zręczność w zakładaniu kryjówek. W doniesieniu swoim ksiądz o którym mowa dodał jeszcze, że w ogólności często odbieram listy z zagranicy, adresowane bądź do mnie, bądź do starszych moich. Wskutek tego wyprawiono na mnie sędzię z dwoma komisarzami, którzy w towarzystwie nadzorcy, nagle i zgoła niespodzianie zjawili się w mojej celi. Lecz dzięki Opatrzności nikogo u mnie nie zastali, oprócz dwóch chłopczyków którym dawałem lekcje, w celu wyprawienia ich potem na dalsze nauki do którego zakładu zagranicznego.

 

Jeden z tych chłopczyków został przytrzymany; drugi zdołał umknąć. Nic zresztą nie znaleziono w pokoju moim, co by podejrzenie wzniecić mogło; miałem bowiem urządzone w różnych miejscach małe kryjówki, i w nich chowałem co miałem ważniejszego. Później dopiero brat Emerson, dokładnie powiadomiony o wszystkim, wyjął stamtąd papiery moje, i 1300 złotych przeznaczone na opłacenie najmu za dom mój w Londynie.

 

Podczas gdy sędzia przewracał w książkach moich, jeden z siepaczy wziął się do rewidowania mej osoby, i odpiąwszy mi suknię, odkrył pod nią włosiennicę. "A to co takiego?" zawołał zdziwiony. – "Koszula", odparłem krótko. – "Oho! rzecze tamten, toć to bodaj włosiennica!" i to mówiąc szarpnął, chcąc ją zedrzeć ze mnie przemocą. W pierwszej chwili tak mię wzburzyła zuchwałość tego draba, że ledwom nań ręki nie podniósł, aby go siłą odepchnąć; zdołałem jednak z łaski Bożej zapanować nad uniesieniem moim; odwołałem się o pomoc do sędzi, który też natychmiast położył tamę bezczelności hultaja.

 

Lubo nic u mnie nie znaleźli podejrzanego, mimo to jednak policjanci zabrali mię z sobą, zaprowadzili mię do Toweru, i tam oddali w ręce porucznika królewskiego, mającego naczelny dozór nad tym gmachem. Był to obywatel stanu rycerskiego, a nazywał się Bartley. Zaprowadził mię do jednej z wież należących do twierdzy (1). Była to wieża dość wysoka i miała trzy piętra, z których każde mieściło w sobie jedną celę więzienną. Wyznaczył mi na wstępie celę dolną, i poruczył mię straży bezpiecznego dozorcy. Ten przyniósł mi wiązkę słomy i wyszedł, najstaranniej zamykając za sobą nie tylko wnijście do celi mojej, ale i drugie drzwi zewnętrzne, zaopatrzone w rygle i sztaby żelazne. Poleciłem się Wszechmogącemu, który ze sługami swymi i do lwiej jamy zstępuje, i który mię też nigdy w żadnej przygodzie nie opuścił; poleciłem się Najświętszej Pannie Maryi, Patronowi mojemu i Aniołowi Stróżowi; potem spokojnie się położyłem na słomianej pościeli mojej, i spokojnie zasnąłem.

 

Nazajutrz rano, za pierwszym brzaskiem wnikającego do jaskini mojej światła dziennego, zerwałem się chcąc bliżej opatrzyć nowe moje mieszkanie. I oto na jednej ścianie widzę w murze wyryte końcem noża imię czcigodnego ojca Henryka Walpole. W pobliżu tego miejsca odkryłem także małe jego oratorium, schowane w wydrążeniu ściany, w którym niegdyś było okno, później zamurowane. Na obu ścianach przyległych wypisał był węglem imiona dziewięciu chórów anielskich, nad nimi imię Najświętszej Panny Maryi, wyżej jeszcze imię Boskiego Zbawiciela, a u szczytu na zakończenie, imię Najwyższego w języku łacińskim, greckim i hebrajskim. Była to dla mnie pociecha prawdziwie niewypowiedziana, mieszkać w tym samym więzieniu, które taki wielki męczennik obecnością swoją poświęcił, – w więzieniu, które było świadkiem jego katuszy, bo w tym miejscu, jak mię zapewniono, do czternastu razy brany był na tortury. Być może, że oprawcy wstydzili się tyle razy z rzędu wystawić go publicznie na one srogie męczarnie w sali na to przeznaczonej. Komu zaś wymieniona powyżej liczba wydawałaby się przesadzoną, i niepodobną do uwierzenia, ten może łatwiej uwierzy gdy dodam, że wskutek onych katuszy, ojciec Walpole na całe życie prawie zupełnie władzę w rękach postradał.

 

Niedługo jednak trwała ta radość moja z mieszkania w celi błogosławionego ojca Walpole; nie byłem godzien stać się następcą tego bohatera. Zaraz następnego dnia dozorca mój, czy to przez uprzejmość dla mnie, czy wskutek wyższego rozkazu, wyznaczył mi izbę obszerniejszą i wygodniejszą na pierwszym piętrze. Oświadczyłem mu, że wolałbym pozostać w celi dolnej, i przyznałem mu się nawet dlaczego; gdy jednak na życzenie moje zgodzić się nie chciał, prosiłem go by mi wolno było przynajmniej modlić się w tej celi, co mi też często pozwalał. Zapytał mię czy nie mam przyjaciół, którzy by zechcieli dostarczyć mi łóżko; bo w Towerze każdy więzień sam sobie własnym kosztem musi sprawiać meble, które potem, gdy wyjdzie z więzienia, dostają się w spadku gubernatorowi. Odpowiedziałem mu, że nie mam innych przyjaciół prócz tych, którzy siedzieli ze mną w więzieniu "Clink"; że jednak ci, choć sami w trudnym położeniu, może dadzą pieniądze na kupno łóżka potrzebne. Do nich więc, wskutek tego oświadczenia mego, udał się dozorca, i z chęcią okazali się gotowymi do sprawienia żądanego sprzętu; nadto jeszcze prosili go usilnie, by się ze mną jak najlepiej obchodził, za co mu i obiecali stosowną nagrodę, skoro by im przyniósł ode mnie świadectwo na piśmie i z moim podpisem.

 

Czwartego dnia po przeniesieniu moim do Toweru, wszedł do mnie po obiedzie dozorca, i z smutkiem na twarzy oznajmił mi o przybyciu lordów komisarzy z prokuratorem generalnym (2), i że dostojni panowie na mnie czekają. "Gotów jestem, odrzekłem; pozwól mi tylko, nim pójdziemy, zmówić w celi dolnej jedno Ojcze nasz i Zdrowaś Maryja". Zgodził się na moje żądanie, poczym zaprowadził mię do mieszkania gubernatora.

 

Zastałem tam zgromadzonych pięciu panów, którzy wszyscy, z wyjątkiem jednego Wade, po raz pierwszy mię badali. Prokurator generalny położył przed sobą arkusz papieru, dla spisania protokółu. Zapytano mię znowu o przekonania moje polityczne, na co jak zawsze dałem jak najogólniejsze odpowiedzi. Oświadczyłem tylko, że wszyscy członkowie Towarzystwa Jezusowego surowy mają zakaz mieszania się w sprawy tego rodzaju, i że co do mnie, zawsze byłem posłuszny temu przepisowi, co już z tego jawnie się okazuje, że choć już trzy lata trzymają mię w więzieniu, przecie nikt jeszcze nie zdołał wynaleźć ani jednego świadka, ani jakiego bądź na piśmie dokumentu, z którego by się okazywać mogło, że to twierdzenie moje nie zgadza się z prawdą. Następnie zapytali mię sędziowie, co to były za listy którem ze stałego lądu otrzymał. (Z tego pytania domyśliłem się powodu mego przeniesienia do Toweru). Odpowiedziałem, że przypuściwszy iżem różne listy otrzymał, treść ich przecie nic zgoła nie miała wspólnego z polityką, ponieważ odnosiły się wyłącznie do spraw osobistych. "Ależ, zarzucił Wade, czyż nie otrzymałeś pan paczki listów, któreś później przez pewną osobę przesłał Henrykowi Garnett?". – "Jeślim to uczynił, było to tylko obowiązkiem moim. W każdym razie listy te nic nie miały do czynienia z polityką". – "Któż tedy był posłem pańskim do odniesienia onych listów? jak się nazywa?". – "Nazwiska jego nie wiem, a choćbym i wiedział, nie wydałbym go". – "Zapewniasz pan, wtrącił tu prokurator generalny, że nie chcesz w niczym szkodzić rządowi; jeśli tak, więc powiedz nam, gdzie mieszka ten Garnett; jest to nieprzyjaciel rządu, i przeto masz pan obowiązek wskazać gdzie się znajduje ten człowiek niebezpieczny". – "Nie jest on bynajmniej nieprzyjacielem rządu! zawołałem; owszem, wiem i świadczę, że rad by oddał i życie swoje, gdyby tego było potrzeba na obronę i ratunek rządu i królowej. Nie wiem zresztą gdzie się teraz obraca, a choćbym wiedział, nie powiedziałbym". – "Mylisz się!" zawołało na to jednym głosem całe zgromadzenie; "musisz powiedzieć, i to pierwej nim wyjdziesz z tej sali". – "Da Pan Bóg, że tego nie będzie", odrzekłem.

 

Odczytano mi zatem wyrok skazujący mię na tortury. Spisany był z zachowaniem wszelkich formalności. "Przy pomocy łaski Bożej, rzekłem, ani przyjaciół moich nie wydam, ani się wiary mej katolickiej nie zaprę! Macie moc nad ciałem moim, róbcie z nim co wam się podoba; nic mi złego uczynić nie możecie nad to, co Pan Bóg dopuści".

 

Sędziowie tymczasem poczęli nalegać na mnie, bym ich nie zmuszał do użycia środków, na które wzdryga się własne ich uczucie; dodali jeszcze, że będą zniewoleni dzień po dniu brać mię na tortury, dopóki nie okażę się gotowym do zeznań których ode mnie żądają. "W Bogu Wszechmogącym pokładam nadzieję moją, odparłem; On nie dopuści tego bym podłością zmazał duszę moją; niczego więcej się nie boję, bo wszyscy jesteśmy w ręku Jego!".

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 122-129.

 

Przypisy:

(1) Tower londyński, z wieżycami swymi i wałami, dziś jeszcze jest zupełnie w tym samym stanie, w jakim był za czasów O. Gerarda; nawet i stróże jego obecni ten sam jeszcze co wówczas noszą mundur wojskowy. Co większa, imiona nawet błogosławionych męczenników, którzy niegdyś te ciemne lochy obecnością swą poświęcili, po dziś dzień widać czytelnie wypisane na ścianach.

 

W muzeum też przechowuje się znaczny zapas narzędzi torturowych z okropnych onych czasów, tylko że innowiercy, odpowiednimi każdego z tych przedmiotów objaśnieniami, starają się zrzucić z siebie hańbę ciążącą na nich za barbarzyństwa, których się dopuszczali ich poprzednicy. W tym celu przewodnik najpoważniej tłumaczy przerażonym słuchaczom swoim, jako wszystkie one narzędzia pochodzą z Hiszpanii, gdzie niegdyś służyły inkwizycji. Zaraz się dowie czytelnik jaka to prawda.

 

(2) Sir Edward Coke (1597).

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: