KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część dziewiąta)

 

Żeby się nie rozwlekać zanadto w opowiadaniu, zamilczę o następnych wycieczkach naszych, które się niemal przez cały miesiąc powtarzały. Nie było pałacu, pomnika, kościoła, lub zbioru rzadkości artystycznych, które by uniknęły badania naszego. Co chwila odkrywałem w Grazielli nowe skarby szlachetności, nowe przejawy zdrowego sądu o rzeczach. Trafność poglądu jej, żadną teorią nie kierowana, zdumiewała mię. Poetyczność naiwna i samorzutna, wolna od wszelkiej afektacji i przesady (którymi się nasze światowe damy odznaczają), opromieniała ją ciepłą, żywotworną atmosferą, działającą błogo na serce moje, tylu ciosami dotknięte, a więc znękane i smutne. Wszystko, co mówiła, albo milczeniem wyrażała, było napiętnowane rezygnacją, pobłażaniem, miłością! tchnęło wiarą gorącą w sprawiedliwość wyroków Boskich i kornym poddaniem się onym!

 

Czułem, że nie jedna miłość tylko, wiązała mię z jej bytem, lecz, rzadsze od miłości, uczucie szacunku i czci nie znającej granic. Czułem, że kochając tę nieziemską istotę i obcując z nią codziennie, pozbywałem się wad wielu i ułomności; stawałem się lepszym; przeradzałem się duchowo w blaskach wyższej moralnej sfery, od tej, w której dotąd istniałem. Usta jej młode, prawie dziecinne, przemawiały do mnie nieraz słowem napomnienia, lub tkliwego wyrzutu; usta jej sączyły mądrość, jakby nektar cudowny, co naturę moją łagodził, oświecał, uzacniał. Było to wróżbą dla mnie szczęśliwą, dowodem jej przychylności i współczucia. Widziała jasno w sercu moim, przeczytała tajemne karty wyznań i pragnień jego – i chciała żeby żadnej na nim plamy nie pozostało, żadnej przywary, mogącej znieważyć święte serc przymierze, dozgonną miłość wzajemną.

 

W obejściu swoim ze mną była swobodną, jak z bratem lub przyjacielem od dzieciństwa. Nieraz bywało, zimne słowo Signor, tkliwszym mio caro zamieniała. A jednak, nie poważyłem się nigdy odpowiedzieć tymże wyrazem, choć żywo pragnąłem, bo mię do tego porywy serca nagliły. Nie uchodziło to jej baczenia. Widziała walkę miłości mojej ze czcią, jaką czułem dla niej. Widziała, że się powściągać muszę, karcić samego siebie i do wytrwania w roli przyjętej zniewalać. To postępowanie moje, nie zostawało bez uznania i wynagrodzenia. Codziennie rosła w niej wiara we mnie – wiara w rzetelność i w wysoką godność miłości mojej. Co chwila otwierało się szerzej łono jej przede mną, odkrywając tajemne prawdy wrażeń swoich – kosztowne klejnoty niewinności i cnoty.

 

Byłem tedy szczęśliwy, jak mało kto nim był kiedy! – Byłem szczęśliwy, bo chociaż edeńskim słowem kocham, nie zabrzmiały jeszcze jej usta, wszystko w niej mówiło, żem był kochany – wszystko mówiło, że będę nim do grobu!

 

Podczas jednej z wycieczek naszych, bez zamierzonego celu, opowiedziałem Grazielli na jej żądania bolesne dzieje przeszłości mojej. O zemście tylko zaprzysiężonej i pojedynku z baronem Arnoldem, zamilczałem, z obawy, żeby nie odstręczyć jej serca od siebie. Śmierć matki mojej poruszyła ją do łez. Skończyłem już narrację moją, a ona zostawała jeszcze niemą, pod wpływem wrażeń doznanych. Westchnąwszy potem, wzięła rękę moją, ścisnęła ze współczuciem i rzekła:

 

Mio caro! – Stało się, co się stać miało. Bóg zesłał na ciebie cierpienie i tyś Jemu za to błogosławić powinien. On wie, co czyni. Jeżeli dotyka człowieka, to nie bez przyczyny i nie bez miłosiernego celu. Zesłał śmierć na matkę twoją, bo chciał położyć kres jej mękom doczesnym i wieczną błogością cnotę jej wynagrodzić. Zesłał na ciebie sieroctwo, żebyś lepiej pamiętał o przedwiecznym Ojcu niebieskim i usiłował zostać godnym wszechmocnej opieki Jego. – Młoda jestem i nieuczona, to prawda – ale nie ja przemawiam do ciebie w tej chwili; nie ja, mio caro! lecz dusza moja, dusza oświecona wewnętrznym objawieniem prawdy niezaprzeczonej, którą dlatego wyznaję, której dlatego hołduję, że ją nie rozumem, lecz uczuciem pojmuję, nie myślą osądzam, ale sercem kocham! Wszak i mnie dotknęło nieszczęście – wiesz o tym. Cios był gwałtowny i nagły. Zdrowie nie wytrzymało, i uległo. Stan więc, w jakim widziałeś mię, nie pochodził z braku wiary w sprawiedliwość Boską, lecz z braku sił ciała. Nie rozpacz trawiła mię, ale gorączka. Nie byłam grzeszną przeciw niebu, lecz byłam chora, bardzo chora! Nieprawdaż? – Z powrotem zdrowia i dusza odzyskała swą siłę, i umysł dawną odzyskał pokorę. Nie jestem ja wesołą, ale spokojną przynajmniej i gotową przyjąć kornie cios każdy, jakim by się podobało Bogu dotknąć mię jeszcze.

 

– O! bądź dobrej myśli! – zawołałem z wzruszeniem. – Żadnego tobie ciosu przyszłość nie gotuje!

 

Chi lo sa? – odpowiedziała smutnie. – Za nic ręczyć nie można, bo któż swych losów prorokiem? Nie chcę taić przed tobą (bom kłamać nie zdolna), że znam uczucie twoje dla mnie – oceniam je i powinna bym, zdaje się, witać sercem wesołym, co za szczęście być kochaną rzetelnie – być kochaną na zawsze. A przecież...... miłość twoja tak droga dla mnie..... Widzisz, żem szczera? – Miłość, którą podzielam – straszy mię i smutku duszy nie rozprasza!....

 

O! cara mia! – zawołałem, cisnąc jej ręce do ust moich. – Cóżby to znaczyć miało? Wyznaj otwarcie! wypowiedz! wypłacz wreszcie tęsknotę twoją, żeby jej nic a nic w sercu nie pozostało! bo na cóż ma stawać chmurą pomiędzy mną i tobą? na co ma krępować swobodę uśmiechu twego? i drżeniem obawy łono twe poruszać?.....

 

– Cóż powiem tobie? – przemówiła po chwili Graziella. – Sama nie wiem skąd pochodzi to, czego doznaję. Czy to błąd, przeczucie? czyli prawda jasnowidzenia? Może jedno i drugie? a może nic z tego, tylko cień dawnego wrażenia, co mię o chorobę przyprawiło, i jeszcze się z duszy nie ulotniło zupełnie? Może wreszcie..... lecz nim się wytłumaczę, zapytam: Czy wierzysz ty w tajemne działanie sił niezmysłowych natury na byt człowieka? Czy wierzysz w stosunek planet z naszym doczesnym przeznaczeniem? – Mów! (1)

 

– Nie mam zwyczaju – odpowiedziałem – przeczyć temu, czego nie rozumiem. Dopuszczam, że mogą istnieć takie kombinacje sił natury i takie sojusze świata widzialnego z niewidzialnym, o jakich się nawet ludziom i nie przyśniło. Dopuszczenie to, nie jest jeszcze wiarą, ale nie jest także i przeczuciem. Żeby w co uwierzyć, lub czemu przeczyć, trzeba mieć przekonanie, że tak jest lub inaczej – a ja go nie mam dotąd.

 

– Słusznie, mio caro! – rzekła Graziella. – Musiałeś jednak czytać lub słyszeć o ludziach, co się odgadywaniem przyszłości wyłącznie trudnili; co sobie na tym polu obszerną wziętość zjednali. Ta wziętość ich czyliż nie jest dowodem trafności wróżby, a tym samym i wierności środków?

 

– Być może! – odpowiedziałem. – Wiem, że od najdawniejszych czasów ludzie usiłowali zawsze rozszerzyć ciasny zakres władzy swojej i ziemskiego szczęścia, za pomocą przymierza z wyższymi potęgami natury, ba nawet z światami duchów. Jedni szukali w tyglach i retortach kamienia wszechwiedzy; kombinowali zagadkowe pierwiastki eliksiru wiecznej młodości; dochodzili znaków kabalistycznych, wyrzeczeń magicznych, do zaklinania, wywoływania i ujarzmienia sobie usłużnych geniuszów i demonów. Drudzy udawali się do mistycznych talizmanów i amuletów, którym tajemną przypisywali władzę. Rzym i Grecja, używały mnogich formuł wieszczenia. Lot ptaków, wnętrzności zwierząt ofiarnych, najprostsze nawet zjawiska fizycznej natury były dla nich wskazówkami złej lub dobrej przyszłości. Wieszczenie przez sól (2), koguta (3) i mąkę (4), były także we zwyczaju. Do dziś dnia wróżki i wróżbici czytają w kawie, kartach, liniach dłoni. Co do tak nazwanych astrologów, dla których firmament miał być sybillińską księgą przeznaczeń, wiecznie otwartą i niemylną, wiele o nich czytałem, wiele rozmyślałem, a chociaż nie nabyłem dotąd przekonania o racjonalności zasad astrologii, wyznaję, że wysoka jest poetyczność w tej nauce.

 

– I mnie także – przerwała Graziella – choć mój pobożny spowiednik, Fra Bartolomeo nazywa grzechem każde pokuszenie się człowieka odgadnąć swoją przyszłość. On mówi, że skoro się Bogu podobało zakryć przyszłość przed okiem ludzkim, nie godzi się dążyć do jej odkrycia, jakby na przekór Bogu.

 

– Fra Bartolomeo ma słuszność – odpowiedziałem – tym bardziej, że w tej niewiadomości tego co nas tu czeka, spoczywa największy dowód miłosierdzia Boskiego. Klęska niespodziewana, raz tylko dotyka; nie dręczy przedwczesną boleścią oczekiwania. Wolę zatem nie badać przyszłości. – Niech będzie co ma być!

 

– Może to rozsądniej, mio caro – rzekła Graziella. – Ale każdy ma swoją odrębną naturę. Tyś rozważniejszy ode mnie i cierpliwszy, bo chłodniejszy – zwyczajnie jako syn śnieżystej północy. Jam niecierpliwa i mniej rozważna, więcej od ciebie drażliwa i ciekawa, bom kobieta przecie, a do tego Wenecjanka. – Cóż dziwnego, że myślę inaczej, i wolę wiedzieć zawczasu dobre lub złe, jakie mi przyszłość gotuje? Zdaje mi się nawet, że wiem tę tajemnicę – że posiadam klucz zagadki – że widzę jasno w przeznaczeniu moim!

 

– Któż wtajemniczył ciebie w tę wiedzę proroczą? Skąd pewność, że objawienia tej wiedzy nie są błędne? – pytałem Graziellę z niespokojnością, bo się mi zdawało, że pogoda jej czoła nagle się zaćmiła.

 

– Nie szydź tylko ze mnie – przemówiła po chwili. – Opowiem ci jak było, i co było. Rok temu już będzie, ukazał się w Wenecji cudzoziemiec jakiś, który zwrócił na siebie powszechną uwagę. Jedni nazywali go doktorem i cuda o biegłości jego w sztuce lekarskiej opowiadali. Drudzy mieli go za wielkiego filozofa (pamiętam słowo, choć znaczenia jego nie rozumiem), unosili się nad jego przemądrością i twierdzili, że nie było takiej gałęzi nauk, w jakiej by nie celował. Byli nawet tacy, którzy przypisywali jemu posiadanie czarnoksięskich tajemnic, groźnych temu, co by nienawiść jego wywołał. Podobne wieści, obiegając wszystkie klasy mieszkańców Wenecji, rosły coraz więcej, barwiły się coraz jaskrawszymi kolorami wymysłu, nadając zagadkowemu cudzoziemcowi jakiś fantastyczny, prawie nadnaturalny charakter. Nazwisko jego było Tadmoro. Przyjaciółka moja od dzieciństwa, Antonia Salviatti, odwiedziła nas dnia jednego z różnymi wiadomościami o nim. "Czy wiesz Graziello – mówiła – jakie się u nas dzieją cuda? Mamy w Wenecji proroka, co czyta w przyszłości jak w otwartej księdze. On przepowiada, wróży, zgaduje minione koleje ludzi zupełnie jemu nieznanych, których nigdy nie widział – słowem, zadziwia, a nawet przeraża. Całe miasto o niczym więcej nie mówi".

 

Te słowa Antonii obudziły we mnie żywą chęć sprawdzenia proroczego daru Tadmora. Chciałam się przekonać, czyli przepowiednia jego okaże się zgodną z tym, co się od dzieciństwa prawie w moim sercu odzywa, wróżąc cierpienie i śmierć przedwczesną. Postanowiłam tedy być u niego.

 

Wysoko jeszcze stało słońce, kiedyśmy, okrywszy twarze maskami, udały się z Antonią do jego mieszkania. Murzyn straszliwy siedział u wchodu, bogato, po wschodniemu ubrany. Spod pąsowego zawoju świeciła para złośliwych oczu; a przez sardoniczny uśmiech, którym obwisłe wargi wykrzywił, łyskały dwa rzędy drapieżnych zębów, białych jakby z kości słoniowej.

 

Na pytanie nasze, czyli pan jego był w domu? nic nie odpowiedział, tylko ręką na drzwi wskazał, dając do zrozumienia, że wejść możemy. Weszłyśmy tedy. – W obszernej sieni leżał na łańcuchu ogromny brytan, z którym igrał poufale obrzydliwy karzeł, podwójnym garbem obciążony, z demonicznym wyrazem na czarnej jakby heban twarzy. Skoro nas spostrzegł, brytan zawarczał gniewnie, lecz karzeł poskromił go głosem, i dał nieme hasło ręką, żebyśmy szły dalej.

 

W pierwszym pokoju, obszernym i sklepionym wysoko, w ostre łuki, jak w kościołach niektórych, stały ciasno szafy mahoniowe, do muru przyparte. Co w nich było? nie wiem. Na nich umieszczono marmurowe popiersia jakichś starców brodatych, snadź mędrców starożytnego świata. W każdym kącie dźwigał słup porfirowy starożytną amforę lub urnę. Środek pokoju zajmował stół owalny, o blacie alabastrowym, na którym leżały bezładnie księgi wielkiego formatu, w staroświeckich pergaminowych oprawach z miedzianymi klamrami do zamykania. Jedna z nich była otwarta. – Karty jej zapisane były dziwacznymi literami, jakich nie zdarzyło mi się widzieć. Znaki jakieś tajemnicze, trójkąty, koła, gwiazdy, krzyżujące się linie, rzekłbyś kabalistyczne godła, czarnoksięskie hasła, pomieszczone były pomiędzy wierszami tego niepojętego tekstu. Wyznaję, że pewny rodzaj niespokojności przebiegł po mnie wobec tych cyrografów magicznych, których moc (jeżeli istniała w istocie) pochodziła prawdopodobnie z nieczystych źródeł, przez Kościół potępionych, przez Boga wyklętych. Na tę myśl, uczułam bojaźń i przerażenie. Przypomniałam sobie demoniczne oblicze negra co siedział u wchodu, straszliwego karła co igrał z brytanem. Czy nie były to duchy zaklęte? – pomyślałam – za pośrednictwem których Tadmoro widział głąb czasów i zdarzeń? Strącona z równowagi wyobraźnia moja, w coraz większy przychodziła zamęt, coraz straszliwsze wywoływała potwory i widma. Stan Antonii nie był innym. Pomyślałyśmy tedy obie o jak najspieszniejszym odwrocie z tych złowrogich murów na jasne i czyste przestworze. Miałyśmy już nawet myśl naszą uskutecznić, gdy się nagle podwoje rozwarły, i Tadmoro stanął przed nami.

 

Zdawałoby się, że pojawienie się jego, w chwili trwożnego usposobienia naszego, powinno było powiększyć jeszcze obawę i pomieszanie, które nas do ucieczki nagliły. Stało się jednak inaczej. Słodycz oblicza Tadmora i godność sędziwa jego postawy, miały w sobie coś do tyla uspokajającego i budzącego zaufanie, że, jakby na skinienie czarnoksięskiej laski, wnet się poczułam śmielszą i spokojną. Był to starzec poważny i majestatycznego wzrostu. Turban z białego kaszmiru obwijał skroń jego wyniosłą. Długa broda biała, opadająca na piersi, żywo odbijała na tle jego czarnej długiej, fałdzistej odzieży, spiętej w stanie, rzemiennym glansownym pasem, w którym świeciły srebrne znaki, podobne do tych co w owej tajemniczej księdze widziałam. Łagodny uśmiech owiewał usta jego, jakby zachęcając do ufności. Oczy także wyrażały uprzejmość i dobroć, ale razem i rozum głęboki i przenikliwość pewną siebie.

 

– Chcecie, żebym wam wróżył? – rzekł do nas łamanym weneckim narzeczem, z gardłową intonacją, właściwą wszystkim urodzonym na wschodzie, jakich mi się słyszeć zdarzało.

 

– Tak, Signor Tadmoro – odpowiedziałyśmy.

 

Oczy wróżbity uderzyły w tej chwili z takim naciskiem, że od magnetycznej siły onych aż z miejsca strąconą byłam.

 

– Nie bój się! – przemówił Tadmoro – zrzuć maskę i chodź ze mną. Dwom osobom wróżyć nie mogę jednocześnie. Twoja towarzyszka niech tu zaczeka.

 

Widząc wahanie się moje, dodał z uśmiechem:

 

– Boisz się? – Bądź spokojną! Nie mam złych zamiarów.

 

Ośmielona tymi słowy, a więcej jeszcze tonem jakim były wymówione, zrzuciłam maskę i udałam się za nim.

 

Pokój do którego mię wprowadził, miał charakter zupełnie różny od poprzedzających. Nie było w nim bocznych okien. Sferycznym otworem różnobarwnie zaszklonym, wpadało dzienne światło z góry, tworząc na białych ścianach komnaty smugi promienne i tęcze. Stosy rękopisów, oraz ksiąg, podobnych zewnętrznie do tych, jakie w pierwszym pokoju widziałam, leżały na długich półkach szczelnie do muru przytkniętych. Kilka stołów niejednostajnej wielkości, tu i ówdzie bez symetrii ustawionych, dźwigało mnóstwo przedmiotów, o których znaczeniu żadnego pojęcia nie miałam. Obok sfery niebieskiej, wielkiego rozmiaru, z wyobrażeniem gwiazd i planet, złotem nabijanych, stały na trójnogach mosiężnych jakieś szkła w ramach, jakieś ogromne rury metaliczne na nóżkach, z obu stron zaszklone, to znowu klepsydry, zegary różnych gatunków; słoje wielkie i małe, jedne przeźrocze jak łza, drugie płynem kolorowym napełnione. Na ścianie przeciwległej wejściu, malarz jakiś wyobraził przestrzeń bez granic. W środku zawiesił kulę ziemską – a nad nią napisał płomienistymi głoski: Ananke. Wyraz ten został po dziś dzień dla mnie zagadką. Czy nie mógłbyś mi go objaśnić?

 

Ananke ma w greckim języku to samo znaczenie co rzymskie Fatum. Wyraża przeznaczenie niczym nie dające się odmienić ani odwrócić.

 

– Pojmuję teraz znaczenie owego malowidła na ścianie – przerwała Graziella. – W nim zawarł artysta osnowną zasadę astrologii. Było to coś na kształt szyldu tłumaczącego znaczenie miejsca, oraz powołanie jego właściciela. Ale wracam do mego opowiadania. – Tadmoro usiadł przy jednym ze stołów; rozłożył wielki arkusz papieru i nakreślił kontur nieba, który podzielił na dwanaście równych części. Potem zapytał mię o rok, miesiąc, dzień i godzinę mego urodzenia; zanotował moją odpowiedź i zagłębił się w jakieś mozolne kombinacje, które wyrażał na tablicy niezrozumiałymi znakami i cyframi, zaglądając kiedy niekiedy, jakby dla sprawdzenia wniosku, do jakiejś księgi, na której napisane było z wierzchu Efemerydy. Z niespokojną ciekawością wpatrywałam się w to jego zajęcie, oczekując niecierpliwie, aż mi swój wyrok proroczy ogłosi. Lecz on trwał ciągle w milczeniu; coraz się głębiej pogrążał w dumie, zaciekał w badaniu; sprawdzał, porównywał, odmieniał, to nakreślił, to wymazywał całe szeregi znaków, by je nowymi zastąpić, z których także okazywał się niezadowolonym. Twarz jego, spokojna przedtem i uprzejma, coraz się stawała surowszą i smutniejszą. Pewny rodzaj nawet boleści i przerażenia odbijał się na niej, jakby wobec widzenia jakiegoś, co pogodę ducha mąciło, sercem dotkliwie wstrząsało. Widoczną w nim była walka i pasowanie się. Zdawało mi się, że chciał przemówić, ale się wahał. Czy to było kuglarstwem tylko, dla wzbudzenia silniejszego wrażenia? czy rzeczywistą wiarą w nieomylność nauki, która mu coś niedobrego, coś groźnego dla mnie objawiła? Kiedym tą myślą była zajęta, Tadmoro rzucił pióro z niechęcią; odtrącił kartę z moim horoskopem, spojrzał na mnie ze współczuciem i rzekł:

 

– Nauka, której jestem tłumaczem, głosi, że losowi każdego człowieka przewodniczy planeta (5), pod którą się urodził, to jest, że nić mistyczna łączy byt jego doczesny z bytem ciał niebieskich pod warunkami wzajemnego ich na siebie działania. Zgodnie z tym, coś powiedziała o swoim przyjściu na świat, ułożyłem stan nieba ówczesny, i przyszłość twoją wyczytałem. Chcesz-li żebym ci ją powiedział?

 

– Łatwo odgadniesz mio caro – ciągnęła dalej Graziella – że nie miałam racji być ciekawą przeszłości mojej, albowiem doświadczyłam jej sama; ale chciałam poddać próbie rzetelność Tadmora i trafność jego nauki; chciałam usłyszeć o tym co było, żeby się przekonać, jakiej wiary mogło zasługiwać proroctwo jego o tym co będzie. Prosiłam więc Tadmora, żeby przeszłość moją opowiedział.

 

– Dobrze – wyrzekł astrolog – ale słuchaj bacznie każdego słowa mojego, bo raz wymówione, nie powraca. Wenus panowała na niebie w chwili urodzenia twojego. Jej wpływ na twoje życie byłby zbawienny, gdyby nie szkodliwa przewaga Marsa, wróżącego zawsze jakiś niepomyślny obrót okoliczności. Jakby usprawiedliwiając starożytne podania o bogini miłości, planeta Wenus dała ci powab zewnętrzny, poetyczność ducha i serce zdolne szlachetnie uderzać; słowem, dała ci wszystko to, co ubarwia doczesność i jej cenę podnosi. A przecież.... dnie twoje ubiegłe, nie były bez cieni...... Nie będąc jeszcze sierotą, byłaś już nią niestety. Miałaś ojca, lecz nie znałaś go; nie wiedziałaś, czy żyje? i gdzie żyje? Młodość podniecała umysł twój do mar i nadziei uroczych; budziła twe łono do pieśni; twe ciało do żywych i eterycznych ruchów wesołego tańca. Zdarzało ci się jednak, i to często, uczuć gorycz wewnętrzną, doświadczyć bolesnego ukąszenia gadziny tęsknoty. Bladły wtedy i więdły róże twego pokoju – mrok opadał na czyste blaski twego wesela – i byłaś smutną – cierpiącą – nieszczęśliwą! Wyznaj – czy zgadłem?

 

– Zgadłeś! zgadłeś! – rzekłam pełna podziwu i przerażenia. – Ojciec mój......

 

– Objawił się tobie niespodzianie – przerwał skwapliwie Tadmoro. – On wracał z dalekich krajów, gdzie długie przepędził lata, tęskniąc za tobą, bolejąc nad twoim sieroctwem. Przybycie jego było najświetniejszym periodem gwiazdy twoich przeznaczeń. Opiekuńcza miłość ojca wionęła radością na życie twoje. Swobodniej usta pieśnią zabrzmiały. Polotniej rzeźwił się twój stan wesela i zachwytu. Byłaś pełną wiary w nadzieję doczesności – pełną pokoju i szczęścia. – Wyznaj, czy zgadłem?

 

– Zgadłeś mistrzu! zawołałam.

 

– Lecz Mars – ciągnął dalej Tadmoro – zamącił wpływ zbawienny twej planety. Poruszył toń spokojną dni twoich. Jakieś niebezpieczeństwo zagroziło ojcu twojemu – jakiś cios zawisł nad nim. Tyś cierpiała srodze. – Ciężką obawą napełniło się łono. Wenus przemogła w końcu. Złe minęło. Cicho i jasno zrobiło się w twym sercu. Znowu byłaś szczęśliwą. – Wyznaj, czy zgadłem?

 

– Dość już słyszałam – mówiła dalej Graziella – żeby uwierzyć w naukę Tadmora. W kilku słowach skreślił on całą przeszłość moją. Nie pojmowałam jak tego dokazał, ale zaprzeczyć nie mogłam, że dokazał, i byłam przerażoną tym co się stało.

 

Tadmoro milczał. Oczy miał spuszczone i smutne oblicze. Dzień skłaniał się już ku wieczorowi. Perłowe półmroki pływały w komnacie, jakby tęskne i uroczyste dumy, pełne poetycznej tajemniczości i tło myśli moich nie było jasne. Ten człowiek niepojęty, poruszył wszystkie struny mojej przeszłości – i długo brzmiały one we mnie ponurym rozstrojem, zamętu i wrzawy. – W uczuciach, jakich doznawałam w tej chwili, trwoga jednoczyła się z wyrzutem sumienia. Przypomniałam sobie słowa dostojnego spowiednika mego Fra Bartolomea, i cierpiałam, że wbrew im postąpiłam. Czułam, że byłam w stanie grzechu, że ciężko przewiniłam – a jednak.... nie mogłam poskromić w sobie żądzy poznać przyszłość moją – usłyszeć wyrok przeznaczenia z ust wieszczych astrologa.

 

Jakby czytając w duszy mojej, Tadmoro przemówił z niezwykłym wzruszeniem:

 

– Pragniesz objawienia przyszłości? Chcesz, żebym ci ostatnie słowo twego horoskopu powiedział? Dziecko! – igrasz z żądzą niebezpieczną! Pieścisz straszliwą gadzinę, nieświadoma jej żądła i jadu! Stąpasz niebacznie ku przepaści, zakrytej zielonością i kwieciem; nie wiesz jeszcze, że przyszłość nie zawsze edenem, nie zawsze błogością i życiem – ale najczęściej piekłem rozpaczy, grobowcem najdroższych nadziei serca! Z jej głębi wioną jęki i łkania! Śmiech szyderczy harpii rozczarowania rozlega się przeraźliwym echem w jej ciemnych i bezdennych pieczarach! Dajmy pokój przyszłości, dziecko moje! Są tacy, przed którymi nie waham się podnieść tajemniczą zasłonę, żeby ich ostrzec, przerazić i do poprawy pobudzić. Lecz tyś czysta, niewinna, przed Bogiem i ludźmi bez skazy. Nie badaj przyszłości i nie wymagaj żebym ci ją ukazał. – Mnie żal ciebie!

 

– Mistrzu! – rzekłam do głębi wzruszona. – Więc los mój nie będzie szczęśliwy?

 

– Gdzież tu jest szczęście na ziemi? – odpowiedział boleśnie Tadmoro. – Czy jest taki, co by podczas swej doczesnej żeglugi nie doznał burzy lub rozbicia i bez szwanku do portu dopłynął? Jednych ogołociły nawałnice z klejnotów złudzeń i wesela. Inni wiarę w siebie samych i w bliźnich postradali. – Najszczęśliwsi ci, których sumienie, ów nieoceniony ładunek życia, pośród wzburzonych odmętów nie zatonęło. Nie ma więc trwałego szczęścia na ziemi! Są jasne chwilki – błyski znikome – nic więcej! Tak chciał Bóg, którego mądrość prowadzi człowieczeństwo ku celom Jemu jednemu wiadomym, lecz niezaprzeczenie opiekuńczym i miłosiernym. I twoja przyszłość w Jego ręku. Nie szukaj zatem objawień tej głębokiej tajemnicy gdzie indziej, tylko w Bogu! Ufaj Jemu, korz się przed Nim – błagaj Go, a mroki losów twych ulecą – piorun grożący im zagaśnie, i doznasz takiej miary pomyślności, jaka tu na ziemi jest możebną!

 

Po tych słowach, wyrzeczonych z tkliwym współczuciem, Tadmoro poszarpał kartę mego horoskopu i cząstki onej z niechęcią porozrzucał. Oblicze jego przybrało wyraz rzewnej dobroci, gdy mię odchodzącą do drzwi odprowadzał, i ująwszy dłoń moją, mówił:

 

– Dla ciebie, dziecko moje, drzwi domu tego zawsze będą otwarte. Odwiedzaj mię, nie jako astrologa, lecz jako rzetelnego przyjaciela, który będzie rad pocieszyć ciebie i dopomóc tobie w każdej potrzebie. – Pamiętaj o tym!

 

– Sprawdziło się tedy co serce przeczuwało! – rzekła do mnie po chwili Graziella. – Jasne były słowa Tadmora. Cierpienie leży na dnie mojej przyszłości. Prędko gwiazdę moją pochłoną tumany i mroki. Ledwie błysnęłam – zagasnę!

 

Kiedy tak mówiła, wiatr gwałtowny od kanału Orfano naleciał na gondolę naszą w chwili jej krętego powrotu do kanału della Giudecca, i ledwie jej nie wywrócił. Zręczności i sile Fidelia obowiązani byliśmy, żeśmy uniknęli niebezpieczeństwa.

 

Już dobrze ciemnieć poczynało. Niebo wróżyło noc burzliwą. Chmury płynęły czarną powodzią. Wody kanałów szumiały i Adriatyk odzywał się groźnie z daleka.

 

Fidelio silnie napierał na wiosło – pospiesznie wiosłem wywijał. Mimo oporu fali i nacisku bokowego wiatru, bystro przybliżaliśmy się do brzegu. – Wkrótce wylądowaliśmy szczęśliwie.

 

Signora Ottavia była niezdrową kiedy wprowadziłem Graziellę do jej mieszkania. Niespokojność o nas, przyczyniła się niemało do jej cierpienia. W istocie, godzina była już spóźniona – burza coraz się gwałtowniej wzmagała – dla trwożnych wrażeń kochającego serca dość było, zdaje się, powodów. Jakoż powitała nas okrzykiem radości. Graziellę pochwyciła w swoje objęcia i najtkliwszą okryła pieszczotą. Mnie pogroziła palcem, trochę połajała z uśmiechem, w końcu przebaczyła.

 

Miałem już odejść, bo czułem się nieco znużonym; sama delikatność wreszcie wymagała tego ode mnie. Lecz kiedym składał życzenia dobrej nocy, Graziella powołała mię do swego pokoju, mając, jak się wyraziła, coś ważnego do powiedzenia.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom II. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 235-246.

 

Przypisy:

(1) Wiadomo, że we Włoszech wiara w tego rodzaju zabobony do dziś dnia jeszcze się utrzymuje.

 

(2) Alomanteja.

 

(3) Alektromanteja.

 

(4) Aleuromanteja.

 

(5) Puryści raczą mi przebaczyć, że odmówiłem planecie męskiego rodzaju. Według mnie ten planeta, ten kometa, to coś takiego nieharmonijnego, że wolę narazić się regule, niż drażnić słuch polskiego czytelnika taką kakofonią.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: