KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część ósma)

 

Poważna matrona w stroju żałobnym przyjęła nas u progu swego pokoiku. Była to Signora Ottavia, gospodyni domu, opiekunka Grazielli. Rysy jej piękne jeszcze, odbłyskiem wdzięków młodości wyrażały szczerość i życzliwość. Układ odznaczał się prostotą i dostojeństwem. Smutek owiewał ja całą, jakby mgłą cieni.

 

– Mam chorą w domu – rzekła do Figeac'a – której stan wielce mię niepokoi. Lekarze tutejsi nie zalecają się biegłością, a do tego są za drodzy. Dopomóc chorej nie potrafili, a skoro postrzegli, że nam cekinów zabrakło, odeszli i nie wrócili więcej. – Francesca powiedziała mi, żeście ludzie dobrzy, nie interesowni i w sztuce lekarskiej biegli. Dopomóżcież biednej mojej Grazielli, a Bóg wam za to pobłogosławi!

 

Wierny swej przybranej roli, może być, nawet realnie natchniony uroczystością chwili, Figeac słuchał uważnie; twarz ubrał w powagę nieznaną jemu od urodzenia; wdział na czoło wyraz głębokomyślnej rozwagi – i dopełniwszy tym sposobem kompletnej metamorfozy swojego indywiduum, zapytał:

 

– Czy Signora nie mogłaby mi powiedzieć, jaki był początek, jaka była przyczyna choroby? Jest to dla lekarza szczegół nader ważny. Choroby występują zwykle z piętnem swoich przyczyn, do których sztuka regulować się powinna. Są tacy pacjenci, których organizm fizyczny został strącony z toru potęgą moralnego ciosu, którzy byliby zdrowi zupełnie, gdyby odzyskali spokojność umysłu lub serca. Racz mi zatem Signora powiedzieć, czyli pacjentka nie doświadczyła jakiego wielkiego zmartwienia? Pyta o to nie człowiek ciekawy, ale troskliwy i sumienny lekarz.

 

– Ach! panie – odpowiedziała Signora Ottavia z głębokim westchnieniem – wielkie ją ugodziło nieszczęście! Straciła niedawno ojca! – dobrego, troskliwego ojca! Straciła w nim przyjaciela, opiekuna, jedyną podporę w świecie! Cóż dziwnego, Signor, że ta strata nagła, nieprzewidziana, bolesna – strata nad straty, ledwie ją o śmierć nie przyprawiła? Graziella jest istotą wyłączną, nie mającą równej w całej Wenecji. Ona cała duszą, cała sercem, cała natchnieniem i harmonią. Nie ma takiego wrażenia, co by w jej uczuciu nie pozostało na długo. Nic jeszcze nie zaćmiło dotąd jej spokoju. Śpiewała, bo śpiew wylewał się sam przez się z jej piersi. Tańczyła, bo jej było lekko, wesoło śród życia. Nie było w tym ani chęci popisywania się, ani innej jakiejkolwiek światowej pobudki. Do ruchu, do śpiewu, do wesela, nagliła ją sama natura. – A teraz – teraz Signor! – Nie ta już, nie ta moja biedna Graziella! Ratuj ją, jeżeli możesz! Wróć mi ją taką jaką była – a wielbić będę ciebie – u nóg się twoich czołgać!

 

Figeac był wzruszony, i tą razą nie pozornie ale szczerze. W tym rzewnym wyłonieniu się dostojnej matrony, było coś więcej jak prosta troskliwość, jak zwyczajne współczucie. Głosem matki, i matki gorąco kochającej, przemówiło cierpienie tej kobiety – a jakaż obojętność zdoła pozostać chłodną wobec takiego głosu? – takiego błagania?

 

Signora! – rzekł Figeac, biorąc z tkliwym uszanowaniem jej rękę. Nie człowiek przywraca zdrowie chorym, ale Bóg. To coś powiedziała, rzuciło wielkie światło na stan moralny pacjentki. Wiem przyczynę – obaczę jakie wywarła skutki na organizm, wtedy powiem dopiero, co robić? jak robić? i czy warto robić? Prowadź nas teraz Signora do chorej.

 

Nie będę opisywał tobie co się ze mną działo. Masz serce, pojmiesz więc łatwo stan mojego serca.

 

Kiedyśmy stanęli na progu pokoiku Grazielli, poczułem zrazu jakby odurzenie jakieś i w oczach mi się zaćmiło. Potem doznałem uroczystego wrażenia podobnego do hołdownej trwogi obejmującej duszę przy wejściu do świątyni.

 

Co było w pokoiku Grazielli i jak było? nie wiem, bo oprócz niej, cóż widzieć mogłem? Nie leżała w łóżku, jakem się spodziewał, lecz siedziała na maleńkiej sofce oparta o poduszkę. Lica jej blade, marmurowo białe, wyrażały nie słabość, nie cierpienie, ale jakąś dziwną rezygnację, jakieś, że tak powiem, uporczywe trwanie w przedsięwzięciu w głębi ducha wylęgłym, a którego cechą było nic innego jak rozpacz.

 

Przerażony byłem tym wyrazem jej twarzy. Przerażony byłem tym bardziej, żem się innych zupełnie symptomów choroby spodziewał. Na głos tkliwy jej opiekunki, podniosła głowę, i uśmiech, ledwie widoczny, przemknął po jej bezbarwnych ustach. Gdy Figeac wziął jej rękę dla wybadania pulsu, spojrzała nań z bolesną ironią. Gdy ją zapytał o rodzaj cierpień jakich doświadczała, i gdzie się najdotkliwiej czuć dawały, położyła dłoń najprzód na sercu, potem na czole i nic nie odpowiedziała. Lecz w oku jej czarnym zbiegły się wszystkie władze życia, wszystkie promieniste cechy uczucia i pojęcia. Spojrzenie jej miało tyle wyrazu, tyle rzewnej treści i znaczenia, że żadnego komentarza nie potrzebowało.

 

Nie była to więc atonia ciała, nie było omdlenie ducha. Przeciwnie, fibry ciała drgały gorączkową energią – duch wzmógł się chorobliwie do wysokiej potęgi, lecz ani ciało, ani duch, nie znajdowały interesu w ruchu i działalności, nie czuły pociągu do zewnętrznego życia, jakby wyczekując chwili danej i żywotwornego hasła tej chwili.

 

Figeac (który, jak się pokazało, więcej umiał i pojmował, i głębszą uczuciowością był obdarzony, niżelim sobie wyobrażał) nie przedłużał nad miarę swojej diagnostyki. Znalazł czego szukał. Skombinował co upatrzył. Wyprowadził wniosek stanowczy; i utwierdziwszy się na podstawie niezachwianej swojego przekonania, skinął pożegnalnie chorej; powołał nas ze sobą, a wszedłszy do pokoiku Signory Ottavii, rzekł:

 

– Racz mi Signora powiedzieć, czy chora płakała po śmierci ojca?

 

– Nie – Signor dottore – ani jednej łezki nie uroniła.

 

– Kiedy tak, to jeden tylko pozostał sposób przywrócenia jej zdrowia. – Trzeba ją doprowadzić do płaczu. Narracja, lub czytanie, gdyby treść ich nie była tkliwą, nie odpowiedzą celowi. Ale mam ja na to inny sposób, którego zastosowaniem zajmę się gorliwie. Na chorobę poetycznej duszy, jedyny środek muzyka. Czy Signorina Graziella śpiewa z nut? – Czy ma jakie nuty? Proszę mi dać takie, w jakich największe znajdowała upodobanie, które ją najwięcej rozrzewniały.

 

Signora Ottavia pospieszyła wręczyć nam rulon nut Grazielli, nazywając jej najulubieńsze motywa.

 

– Dzisiaj późno już – rzekł Figeac – rozpoczynać kurację. Trzeba się do niej przygotować należycie. Do jutra tedy! Przyjaciel mój i kolega tu obecny, powinien być przy chorej co wieczora, dla obserwacji symptomów, jakie podczas muzykalnych eksperiencji moich będą się przejawiać. Proszę więc ułatwić jemu wstęp do pokoju pacjentki. Jest to warunek konieczny, bez którego obejść się nie można.

 

Fidelio czekał na nas u brzegu. Usiadłszy pod felze'm (1) gondoli obok Figeac'a, wyraziłem mu podziw mój, że się okazał takim doskonałym wykonawcą roli, tyle sprzecznej z jego żywym i nieznoszącym przymusu charakterem, a zwłaszcza że dowiódł takiej znajomości psychicznej strony organizmu człowieka.

 

Corne de boeuf! – zawołał – od samego urodzenia mego miałem oczy i uszy (o czym nie wątpisz zapewne?) mogłem więc widzieć i słyszeć – a że nie od wczoraj żyję na świecie, wiele widziałem i słyszałem. C'est tout simple! Co do roli, jaką przyjąłem na siebie i odegrałem, jak powiadasz, en maître.... nic w tym nie ma dziwnego. To, coś brał za rolę, nie było nią. Oprócz tytułu doktora, który otworzył nam wnętrze zaklętego mieszkania Fei, reszta było prawdą. Żal mi się zrobiło tej biednej dziewczynki i jej matki – car je jurerais qu'elle l'est selon la nature; si elle ne l'est pas, selon les lois humaines. Troskliwość zatem moja i chęć żywa niesienia pomocy, nie były udaniem, lecz realnym uczuciem, do którego przyznaję się, tout Gascon, que je suis.

 

Na pytanie moje, czyli miał rzeczywiście pewność wyleczenia Grazielli, środkami jakich użyć zamierzał, odpowiedział:

 

– Pewność nie jest atrybutem człowieka. L'homme n'est jamais sûr de rien. Czy masz pewność że się dno gondoli nie rozpęknie nagle, i że nie utoniesz? Czy masz pewność że idąc po schodach twego mieszkania, nie pośliźniesz się, i nie złamiesz ręki lub nogi? Czy masz pewność przeżyć noc? doczekać jutra? – Nie? Skądże mam być pewnym i ja, że dokonam szczęśliwie przedsięwzięcia, któremu sama natura może stawić opór nieprzewidziany i nieprzezwyciężony? Or, je ne suis certain de rien, mais j'éspère. Widziałem w Sewilli przykład podobnej kuracji. Młoda manola, ognistej, maurytańskiej natury, prześliczna twarzą i postawą (dont, soit dit en passant, j'étais devenu amoureux, comme une bête) wpadła była w marazm i niemą melancholię, wskutek nagłej śmierci kochanka, torreadora najsłynniejszego w okolicy. La docte Faculté de Seville, zbiegła się in pleno do nadobnej chorej, która przy tym była i niebiedną. Macania pulsu przemądrych konsultacji i próżnej gawędy było bez liku. Ten ordynował proszki, ów pigułki; inni radzili pijawki, synapizma, mikstury i dekokta. Nie pomagało! Stan chorej pogorszał się codziennie. Zostawało jej tylko w perspektywie umierać secundum artem, i być pogrzebioną secundum ritus ecclesiae, jak mawiał nasz poczciwy proboszcz, mój niegdyś nauczyciel katechizmu i łaciny. Sur ces entrefaites zjawił się w Sewilli jakiś krewniak nieboszczyka torreadora, który dowiedziawszy się o stanie opłakanym biednej manoli, odwiedził ją, i nagłą myślą oświecony, porwał zawieszoną na ścianie gitarę i zaczął grać con anima, tę samą tarantelę, którą zwykle z kochankiem swoim tańczyła. La docte Faculté chciała go wypędzić, mais le gars n'entendait pas raillerie. Zamiast ustąpić z placu, tak się gracko zawinął, że przezacni adepci Eskulapa pogubili peruki swoje, uciekając zajęczymi susy z domu. Dopełniwszy chwalebnego dzieła, wziął się znowu do gitary, i znowu przerwaną tarantelę grać rozpoczął. Pour être bref, tyle tylko powiem tobie, że chora, poruszona do żywego tymi tony, przypominającymi jej szczęśliwe doby nadziei i miłości, rozszlochała się gwałtownym płaczem, który trwał godzin kilka, wolniejąc stopniowo; a kiedy ustał zupełnie, chora wpadła w sen głęboki, spotniała obficie i wkrótce wróciła do zdrowia.

 

Tu vois mon garçon – ciągnął dalej Figeac – że mam niektóre powody liczyć na skuteczność mojego środka. Chodzi teraz o to, żebyśmy urządzili wszystko w sposób najodpowiedniejszy celowi. Pomiędzy artystami teatru Fenice są piękne głosy. Znam także jedną cantatrice wielkiego talentu. Jeżeli nie pożałujesz pieniędzy (a wiem, że nie pożałujesz) tout s'arrangera pour le mieux, kurację zaczniemy od jutra.

 

Nazajutrz przed zachodem słońca udałem się do Signory Ottavii, z wiadomością, że wszystko już gotowe. Weszliśmy do pokoiku Grazielli. Siedziała na swojej sofce z opuszczonymi oczyma, w głębokiej zadumie pogrążona. Nie postrzegła nadejścia naszego. Okienko było otwarte od strony kanału della Giudecca, skąd łagodne świeżością i wonią, leciały zefiry morza, studzić skroń pałającą Grazielli i pieścić jej lica nadobne. O! nie te już były te lica, nie te, co przedtem! Równie piękne, urocze, więcej może czarujące nawet, ale bezbarwne, chłodne, jakby pozbawione życia, skamieniałe do uczuć i wrażeń doczesnych. Rzekłbyś, że masz przed sobą arcydzieło dłuta Prexitela, z paroskiego marmuru wykute i oczekujące żywotwornej iskry Prometeja, żeby powstać z bezwładności letargu.

 

Spokojniej było mi na sercu tą razą niż przedtem. Przewidywałem pomyślny skutek kuracji, a do tego wierzyłem w potęgę uczuć i młodości. Wierzyłem, że taka miłość jak moja, nie mogła nie wywołać wzajemnej miłości! nie mogła nierozniecić takich blasków, jakimi sama jaśniała. Patrzałem więc na Graziellę przez pryzmę nadziei – patrzałem bez trwogi i zamętu. Przeciwnie – błogość nieopisana przenikała całe moje serce – błogość pogodna, pełna marzeń, ułudy i rozkoszy.

 

Słońce zaczęło zniżać się ku morzu. Zadzwoniono Angelus na wieżach kościołów Wenecji. Dźwięk ten uroczysty, zdawał się, według wyrażenia Danta, opłakiwać z daleka ostatnie chwile umierającego dnia:

 

. . . . . . . . . . Si ode squilla di lontano

Che paia'l giorno pianger che si muore.

 

Graziella podniosła oczy, jakby ze snu zbudzona. Położyła dłoń na czole swoim. Potem spojrzała na mnie, i długo nie spuszczając źrenicy, patrzała, jakby chcąc w rysach moich znaleźć objaśnienie powodu obecności mojej w jej mieszkaniu. Gdyby mię o to zapytała, nie wiem prawdziwie co bym jej odpowiedział. Lecz ona pozostała niemą jak przedtem. Westchnęła. Opuściła oczy – i znowu się w dumaniu pogrążyła.

 

W miarę, jak mrok wieczora gęstniał, jaśniej się robiło na niebie. Lśniącymi rojami wbiegały gwiazdy na lazurze przestworza, kąpiąc w toniach Adrii swe złociste odbicia. Księżyc wstąpił także na szczyt empireju i toczył wzrokiem zadumanym dokoła. Górnymi blaski oświeciło się morze. Kanał della Giudecca, szemrzący u samego prawie okienka Grazielli, zdawał się potokiem roztopionego złota. Cudnego obrazu tego chora nie spostrzegała, obca wszystkiemu co się zewnątrz jej działo. Lecz każdą razą, kiedy zefir morza jej pukle poruszał i świeżym tchnieniem lica owiewał, widne było uczucie ulgi i zadowolenia. Wygładzało się czoło i po ustach coś na kształt uśmiechu przebiegało.

 

Jedno z tych tchnień drzemiącego morza przyniosło daleką melodię jakiegoś chóru, co sącząc się przez obszary, półgłośnym akordem do okienka wnikał. Był to motyw z Lucji Donizettego, tkliwy i rzewny. Dwa głosy, męski tenor i żeńskie mezzo-soprano łączyły się, zlewały cudownie, wibrując naprzemian, to uśmiech nadziei, to słodycz miłości, to znowu smutek, tęsknotę, żal głęboki po stracie tego, co sercu miłym było, duszę uszczęśliwiało. Zdawało się, że łkanie potrząsało śpiewem, że z każdej głoski biegło westchnienie, łza opadała gorąca.

 

Przy świetle alabastrowej lampy, którą Signora Ottavia za ekranem zastawiła, widną mi była cała postać Grazielli, perłowym półcieniem owiana. Na twarz jej padał z ukosa blask łagodny, nadający jej tło przeźrocze, eteryczne, nieziemskie.

 

W miarę, jak się chór tajemniczy przybliżał, czoło chorej nabierało więcej pogodnego wyrazu i martwą bierność oblicza promień uczucia przebiegał.

 

Wkrótce podniosła głowę opuszczoną; żywszą źrenicą spojrzała, to na mnie, to na okienko otwarte; skupiać się zaczęła w słuchu, w baczności, w zajęciu. Każdy ton śpiewu, był dla niej żywotworną iskrą Prometeja. Ona wracała znowu na świat, zmartwychwstawała duchem, umysłem, ciałem – przestawała być marmurem – wracała do życia, do stanu tkliwej i poetycznej kobiety.

 

Radośnie uderzyło serce moje wobec tych przejawów wracającego życia Grazielli. Nadzieja wyzdrowienia jej, stawała się pewnością; a pewność ta czyliż nie była dla mnie szczęściem?

 

Wylawszy z siebie ostatni swój akord, rzewny i bolesny, chór tajemniczy zamilkł nagle i cicho zrobiło się na morzu. Ta przerwa melodyjnego wątku silnie podziałała na Graziellę. Nerwowym ruchem powstała z sofki i spojrzała niespokojnie na okienko, jakby pytając przestrzeni, czemu swe dźwięki zawiesiła? Z ust jej biegły półgłośne, urywane słowa, bez pozornego związku pomiędzy sobą, bo to co ich logiczną nić stanowiło, zostawało w jej wnętrzu, chaosem wrażeń pochłonięte. W źrenicy migały błyski. Oddech był głęboki i pośpieszny. Wszystko w niej zdradzało gwałtowną żądzę tonu, gorączkowe pragnienie wzruszeń, którymi zaczęła istnieć na nowo, powstawać z upadku sił duszy i ciała – rzekłbyś – tonący co się chwyta jedynej nadziei ratunku.

 

Nagle, radością zapłonęły lice Grazielli, żywymi połyski strzeliły oczy. Drżąca z oczekiwania i zachwytu, stanęła ona u okienka, łowiąc chciwie harmonijne arpegia gitary, co preludiowały wstępnym taktom pieśni. Był to ów znany motyw z Fenelli, Modlitwa Brata; tęskna i uroczysta melodia, błagalne westchnienie duszy, pełne samorzutnej rzewności i naiwnej prostoty. Pieśń ta analogicznej natury z usposobieniem wewnętrznym Grazielli, wielkie na niej wywarła wrażenie. Całym jestestwem swoim wciągała ją w siebie, jak napój kojący pragnienie, jak świeży powiew po znoju, jak woń balsamiczną dolin i łąk kwiecistych, jak zbawienny kordiał co budzi siły i życie. Nie tą była już Graziella, jaką widziałem przed chwilą. Lekką czerwienią wzruszenia oblekły się jej alabastrowe lica. Na ustach bladych i chłodnych usiadły ciepłe barwy aurory; a łono, niespokojne dotychczas, mniej się już pośpiesznie pod równym i długim oddechem faliło.

 

Postrzegła mię, i spokojnie, bez obawy, jakby oswojona już z moją obecnością, przeciągnęła rękę do okienka, drugą położyła na sercu, wyrażając okiem i gestem, czego doznawała i co było tego powodem. Chciałem przemówić, lecz ona położyła palec na ustach swoich, nakazując mi milczenie. Chciałem powstać i zbliżyć się do niej, ale gest Grazielli zatrzymał mię na miejscu. Ja drżałem z uczucia, uniesienia, rozkoszy, a ona wymagała ode mnie milczenia i nieruchomości, żeby żadnego akordu nie przepuścić, żadnego dźwięku nie postradać, i dłużej istnieć, bez przeszkody, całą pełnią wrażeń, jakich w tej chwili doznawała. Ja kochałem ją, pierwszą płomienną miłością, a ona wracała dopiero do życia; otrząsała z siebie chłód i martwość co jej ducha i ciało krępowały; z bytu posągu wkraczała do bytu kobiety. Była więc przepaść pomiędzy nami – a przecież widok mój nie wzbudził w niej ani podziwu, ani bojaźni. Uprzejmą była dla mnie, jej źrenica i wyraz oblicza nie był surowy. Nic nie wyrzekła jeszcze, ale widziałem jasno, że usta jej gotowe były przemówić dobrym słowem – że kiedyś przychylnie przemówią.

 

Kiedym odchodził, pożegnała mię ruchem ręki i coś na kształt przychylnego uśmiechu przemknęło po jej twarzy. Radości jakiej doświadczyłem wtedy, wyrazić nie zdołam. Figeac czekał na mnie w gondoli. Wysłuchawszy sprawozdania potarł dłonie wesoło i rzekł:

 

Corne de boeuf! Cela va bien! – Cieszy mię to niesłychanie. Druga to wielka radość dla mnie. Pierwszą była, śmierć nieboszczki żony mojej – que l'Océan lui soit léger! A co? jak śpiewali? Głosy dobrane i prześliczne! nieprawdaż? Jutro wystąpią z pieśnią rzewniejszą jeszcze i smutniejszą. Je veux frapper le grand coup. Chora już przysposobiona. Organizm szuka wrażeń. C'est bon signe! Dziękujmy Bogu za to czegośmy dokonali i prośmy żeby nam resztę dokonać pozwolił! – Sans Dieu, rien n'est possible!

 

Nazajutrz stawiłem się u Signory Ottavii o tej samej godzinie. Powiedziała że Graziella przepędziła noc dość spokojnie; że nawet parę razy zasnęła na minut kilkanaście, czego się w ciągu jej choroby nie zdarzało. Temu to przypisywała ona nie bez racji, polepszenie stanu chorej; mniejsze zagłębianie się w sobie samej; większą potrzebę ruchu i zajęcia. Mówiła przy tym, że Graziella wspomniała jej z wyraźnym zadowoleniem o pięknej muzyce wczorajszej, i wielce się trapiła niepewnością, czy znowu tę muzykę usłyszy?

 

Kiedym wszedł do pokoiku Grazielli, stała u okienka, z oczyma zwróconymi na kanał della Giudecca. Snadź badała przestrzeń wodną, azali nie ukaże się na niej gondola jaka, żeglująca przy melodii śpiewu i dźwięku gitary.

 

Rzuciła wzrok roztargniony na mnie, zbliżającego się do niej, i zapytała z pewnym rodzajem niespokojności:

 

Che volete Signor?

 

Oggi non mi vuole? – rzekłem smutnie, robiąc ruch ku drzwiom.

 

Si, si – przemówiła z pośpiechem, jakby chcąc zatrzeć wrażenie swojego pytania. – Zostań pan. Byłeś wczoraj u mnie. Przypominam. Jesteś doktorem? Nieprawdaż?

 

– Tak jest, Signorina.

 

Capisco! – Czuję się nieco lepiej. Czy dawałeś mnie jakie lekarstwa?

 

– Żadnych.

 

– Skądże to polepszenie stanu mego?

 

– Od Boga!

 

Graziella skłoniła głowę wobec hołdownej myśli o Bogu, co jej oblicze w tej chwili opromieniła.

 

– Od Boga! – przemówiła z natchnieniem. Prawdę rzekłeś. On jeden mógł podnieść mię z upadku! On jeden, gasnące rozniecić życie! – Nikt inny! Wielkie, straszliwe, dotknęło mię nieszczęście! Zaczynam widzieć jaśniej w przeszłości. Straciłam ojca, jedynego druha i opiekuna mego! Dusza, serce i umysł, uległy ciosowi. Czarnymi kiry zamroczył się świat cały. Ziemia stała się dla mnie la valle d'abisso dolorosso, Danta; a nad przyszłością moją widziałam iskrzące się złowrogo rozpaczliwe słowa:

 

Permè si va, nella città dolente!

Permè si va, nell' eterno dolore!

 

I tak było w istocie, bo krom boleści – głębokiej i wiecznej boleści – nic mię innego nie czekało w życiu. Czekałam więc tylko śmierci. Wzywałam jej – błagałam. Czułam że przyjdzie na głos duszy mojej – czułam, że już idzie...

 

Nie dokończyła, bo w tejże chwili ozwały się dalekie akordy chóru, co zdawał się z głębi morskiej powstawać, jakby śpiew syren Adrii, pełen melodii i czaru. Motyw był wzięty z Elisir d'amore, i dwa głosy wykonywały go przecudnie.

 

Graziella usiadła przy okienku i oparłszy głowę na ręku, słuchała. Ja stałem przy niej. Całą duszą moją jednoczyłem się z jej duszą, jak się dwie fale zlewają, dwa tony łączą, dwa płomienie jednoczą! Była to chwila nad chwile! Żyłem jej życiem, cierpiałem jej cierpieniem, czułem jej czuciem i wrażeniem! I w niej musiały się odbić, skutkiem duchowego stosunku, wzruszenia jakich doświadczałem, bo żywym, wymownym spojrzeniem rzuciła na mnie, jakby głosem wewnętrznym zniewolona, i skinąwszy żebym się przybliżył, ukazała ręką w tę stronę skąd płynęły melodie chóru i powtórzyła drżącymi od wrażenia usty te szlachetne słowa pieśni:

 

O! di Patria il caldo affetto!

 

Od ojczyzny myśl jej przebiegła do wspomnień o ojcu. Nuta wymowna śpiewu podniosła jej uczucia do stopnia rozrzewnienia i żalu. Słowa dopełniły dzieła nuty. Graziella wykrzyknęła rozdzierającym głosem: "mi sento morire!" i konwulsyjnym zadrżała nagle płaczem. Łkania jej gwałtowne potrząsały piersią. Były w nich i jęki, i dławienia, i spazmatyczne porywy, i rozpaczliwe jakieś odgłosy, wyrażające straszliwą boleść, zamęt, nawałnicę serca. Signora Ottavia, przerażona tym stanem Grazielli, nie wiedziała co począć? jaką nieść pomoc chorej? Ja także, chociaż przygotowany do tego krytycznego przełomu choroby, niemniej byłem niespokojnym, dopóki nie ujrzałem łez Grazielli, co zastąpiły jej płacz suchy, gorączkowy i realnie grożący niebezpieczeństwem. I długo, długo trwał ten płacz zbawienny, coraz wolniejąc i słabnąc. Gdy się zupełnie uspokoił, senność głęboka zawładnęła Graziellą. Skłoniła głowę na poduszkę, którą pospieszyłem przynieść, i zasnęła...

 

Stan chorej zaczął się odtąd zmieniać ku lepszemu. Odwiedzałem ją codziennie o zwykłej wieczornej godzinie, i coraz radośniej robiło się mi na sercu, widząc bystry postęp jej wyzdrowienia. Wesołą nie była ona, lecz była przynajmniej spokojną. Zamiast zagłębiać się w sobie, jak przedtem, szukała zjawisk zewnętrznych, rozmowy poufnej, przychylnych stosunków i roztargnienia. Nierzadko łza cicha perliła się w jej źrenicy, a kiedym ją o przyczynę pytał, odpowiedziała z uśmiechem:

 

– To nic! Nie ja płaczę, ale dusza – tak jej widać potrzeba.

 

Bywał i uśmiech na jej ustach, ale rzadko zupełny i sercowy. Blask jego mglił się zawsze cieniem melancholii lub mrokiem żałobnego smutku. Kiedy śpiewała, to same rzewne i tęskne arie. Kiedy co opowiadała, to nić przedmiotu przerywało nieraz głębokie westchnienie obce treści opowiadania i świadczące wymownie o wewnętrznym jej cierpieniu. Graziella widząc mię codziennie, nie mogła nie pojąć stanu serca mego; nie mogła nie zgłębić natury uczuć jakimi dla niej istniałem – a jednak, nie odtrącała mię od siebie, nie przestawała być dostępną, uprzejmą, pobłażającą. Zdawało mi się nawet, że przyjście moje witała weselem, a odejście żegnała smutkiem.

 

Signora Ottavia, której wzgląd przychylny pozyskałem, zostawiała nas często samych, by nie krępować obecnością swoją swobody naszej. A przecież, nie pozwoliłem sobie ani razu przemówić do Grazielli słowem wyznania, ubliżyć ukochanej istocie poufałością obejścia, lub niewczesnym porywem sercowej tkliwości. Niewinność Grazielli i godność dziewicza, miały swój majestat, swoją świętość, przed którymi korzyły się hołdownie uczucia moje, wobec których dusza moja czystszą się stawała i wznioślejszą. Córa Italii, Graziella przyniosła z sobą na świat wrodzoną intuicję piękna, instynkt wysoki artyzmu, gorące zamiłowanie sztuki i poetyczność, samodzielnie z jej wyłącznej, nerwowej natury wypływającą.

 

W ocenieniu dzieł mistrzów, nie kierowała się ona żadną teorią a priori powziętą, żadną regułą szkoły, lub przyjętej opinii, lecz wewnętrznym uznaniem, uchwałą ducha, jasnowidzeniem chwili natchnienia. Muzykę lubiła z zapałem – lecz muzykę uczucia, prostą, samorzutną, nieokreśloną teoriami klasycznych kombinacji, których nie pojmowała, bo i nie mogła pojmować. Jej mistrzem było serce, harmonijnie nastrojone, zdolne czuć głęboko, wyrażać tonem swe uczucia i przelewać w inne serca. W każdej niemal z aryj, jakie śpiewała, znalazłbyś wariantę jakąś, własnym jej pomysłem do muzykalnego tekstu wprowadzoną, bo tego potrzebowało jej serce i tego wymagało chwilowe natchnienie. Była w niej zatem i twórczość, cecha niezaprzeczonego daru, atrybut wyższej muzykalnej natury.

 

Chociaż Graziella urodziła się w Wenecji i lat siedemnaście w niej przeżyła, znała tylko jej zewnętrzną stronę. O skarbach sztuki i pamiątek dziejowych, jakie wnętrza jej pałaców i świątyń zawierały, pojęcia nawet nie miała. Postanowiliśmy tedy zwiedzić codziennie jakąś część Wenecji w asystencji dostojnej Signory Ottavii, której się pomysł ów bardzo podobał.

 

W tym celu przybyłem nazajutrz do Grazielli przed południem. Fidelio, (gondolier zręczny i wielce do mnie przywiązany, o którym wspomniałem już tobie) uprzedzony przeze mnie zawczasu, przyozdobił felze swojej gondoli kwiecistymi festony, oczyścił wnętrze z pyłu i nowe poduszki na ławeczkach położył. Tego mało, ofiarował Grazielli z najhołdowniejszym ukłonem ogromny bukiet (mazzo di fiori) oddając siebie i swój statek pod rozkazy pięknej Signoriny.

 

Dzień był prześliczny; byłby nawet za gorący, gdyby nie to, że fale wionęły świeżością i podmuchy zefirów studziły powietrze. Zaczęliśmy wycieczkę naszą od Piazzetty. Jest to rzeczywiście punkt miasta, od którego oznajomianie się z Wenecją zaczynać należy. Dwie kolumny, szczątki świątyń Grecji zdobyte przez Wenecjan na Wschodzie, stoją tam jakby na straży obumarłego grodu. Na jednej, lew skrzydlaty św. Marka, na drugiej, posąg św. Teodora. Obie małoznaczące jako dzieło sztuki, lecz jakże wiele w nich dziejowej treści! tradycyjnego znaczenia! Dokoła nich, piętrzą się gmachy wspaniałe, dziwne utwory fantazji geniuszu, przypominające owe eteryczne budowy Bagdadu, Delhy, Korduby, którymi lada wietrzyk zdaje się kołysać, a jednak wieki przetrwały!

 

Kędy spojrzysz, rosną i kwitną w najpełniejszym rozwoju form i linij swoich, marmurowe arcydzieła Sansowina i Palladia. Nie szukaj w nich zarysów klasycznych; kształtów greckich, romańskich, lub gotyckich, nie szukaj jednolitego stylu ani w ogólnym rysunku, ani w szczegółach. Prokuratorie, biblioteka, pałac Dożów, powstały nie z planu na zimno obmyślanego secundum artem, lecz z gorącego wytrysku natchnienia; z kaprysu, że tak powiem, poetycznej wyobraźni, która potrafiła zharmonizować, zespolić z sobą, najsprzeczniejsze cechy budownictwa i stworzyć z nich gustowną, pełną gracji i wspaniałości, całość. Znajdziesz tam arkady o łukach sferycznych, portyki i nisze, o łukach ostrych, słupy korynckiego porządku obok ciemnych fibr marmurowych gotyckiej natury, filigranowe galeryjki maurytańskie, rzekłbyś z Alhambry przeniesione. Znajdziesz wszystko, jednym słowem, czego byś znaleźć nie myślał, co nawet być nie powinno, a bez czego nie byłoby jednak tego efektu, jaki cię zdumiewa i zachwyca.

 

Spojrzałeś wyżej – przed tobą świątynia mauro-bizantyjskiego rysunku, o pięciu kopułach. Na wzniosłym frontonie wietrzą przestrzeń i rwą się do biegu bronzowe konie Koryntu – to kościół św. Marka, najdroższymi łupy zaborczej potęgi Wenecjan, najkosztowniejszymi szczątkami odległej starożytności wewnątrz ozdobiony. Słupy z porfiru i rzeźbione marmury, przywieziono ze Wschodu. Drzwi z bronzu i srebra, wzięte z Bizancjum z kościoła św. Zofii. Pomiędzy ośmiu kolumnami u głównego wnijścia, jedna, według podania, pochodzi ze świątyni Salomona. Przed zdziwionym okiem migają natłokiem skarby sztuki, bogactwa starożytności powodzią wieków oszczędzone, bizantyjskie mozaiki na tle złocistym, drogie relikwiarze kroplistą rosą diamentów osypane, klejnoty wotywne, posągi z bronzu, marmuru, alabastru, a na wielkim ołtarzu bezcenna krypta św. Marka i sławna Pala d'Oro blaskiem złota i drogich kamieni opromienione.

 

Kiedyśmy wstąpili do wnętrza kościoła, uroczyste w nim panowało milczenie, bo oprócz nas, nie było nikogo. Szkarłatnym smugiem wnikały przez kolorowe szyby ostatnie promienie zachodzącego słońca, ożywiając ciepłymi barwy życia surowe lica posągów i nadające grze drogich kamieni jaskrawe tęczobarwne połyski. Zrazu olśniona, Graziella stanęła bez ruchu i głosu, wpatrując się z ciekawością pełną podziwu w to co ją otaczało, bo nigdy się jej nie zdarzało dotąd oglądać wnętrza świątyni w chwilach wolnych od gwaru i natłoku. Nigdy się jej nie wydała tak piękną i poważną, tak bogatą i uroczystą. Przejęta czcią hołdowną, uklękła przed kryptą świętego Marka i kornie skłoniła oblicze. Kiedy powstała, dwie łzy jaśniały w źrenicy. Była to ofiara jej serca złożona Bogu, tkliwa dań najdroższych klejnotów duszy.

 

Przechodząc koło pałacu Dożów, Graziella ukazała mi ręką na ów Most Westchnień, łączący krytą arkadę, pałac z więzieniem gdzie tyle ofiar pod despotycznym rządem Oligarchów śmierć swoją znalazło.

 

Na wspaniałych schodach Olbrzymów książęcego dworca, rozrzewniło ją wspomnienie Marina Faliera, którego krew te stopnie zbroczyła. Wspomniała także o Foskarym, sędziwym Brutusie Wenecji, który trzykroć być musiał świadkiem, jak synowi jego, oskarżonemu o zdradę kraju, w tym miejscu torturę zadawano.

 

Maladetti! – zawołała z oburzeniem. – Jakże nie miała upaść potęga Wenecji, kiedy nie była godną błogosławieństwa Boskiego? – Povera Venezia!

 

Ten żal patriotycznej duszy rozwiało uczucie dumy rodzinnej, kiedyśmy weszli do sali Radnej, gdzie niegdyś ojcowie kraju, poważni Patres conscripti Wenecji pod zwierzchnictwem Doży zasiadali. Ściany jej i sufity, pędzlem Tintoreta, Pawła z Werony, Palmy Giovane, oraz innych mistrzów szkoły weneckiej, ozdobione, wyobrażały najświetniejsze dziejowe epoki tej królowej morza, której Graziella córą była. Boje na lądzie i morzu, owacje wodzów, zaślubiny Doży z Adriatykiem, symbol morskiej przewagi Wenecji, roztaczały się przed nami pełne wyrazu, życia i prawdy. Zdawało się, że te zbrojne tłumy walczyć nie przestały, że te okręty i galery, owiane dymem wystrzałów, płyną, nacierają na siebie. Słyszysz okrzyki, hasła, szczęki mieczów i gromy palnej broni. Przeszłość ożyła przed tobą na mistrza skinienie. Geniusz dokonał cudu – wskrzesił co dawno umarło!

 

Lecz nie jedni my tylko byliśmy widzami tej bohaterskiej epopei dawnego bytu Wenecji. Długi szereg Dożów, zacząwszy od pierwszego z rzędu, Obeteria Antenerea, do ostatniego, Ludwika Maniui, o dziewięć wieków późniejszego, towarzyszył naszemu przeglądowi wielkich epok, wielkich czynów i wielkich ludzi. Jednego tylko Doży niedostawało. Rama na tle czarnym osadzona była pusta, a napis zastępujący miejsce wizerunku świadczył, że tym nieobecnym był Marino Falieri, ścięty za zbrodnię stanu.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom II. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 98-111.

 

Przypisy:

(1) Rodzaj budy nad gondolą.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: