KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

 (Ciąg dalszy. – Część siódma)

 

Ta spokojność jego, pełna dostojeństwa i te słowa tłumaczące powody ucieczki jego z Mediolanu w sposób tak nieprzewidziany, nie mogły nie zmniejszyć nieco nienawiści mojej i pogardy do barona Arnolda. Źle mówię – gardzić nim jako podłym tchórzem, nie miałem już prawa. Doświadczałem nawet wewnątrz coś podobnego do litości, ba nawet do szacunku. Bo biorąc rzecz gruntownie, przyznać musiałem, że to jego wyrzeczenie się dobrej sławy, to bezprzykładne poświęcenie własnego honoru, obowiązkowi serca i sumienia, były pewnym rodzajem heroizmu, zasługującym na wzgląd i uznanie.

 

– Mój panie! – rzekłem pod wpływem powyższych wrażeń, jeżeli słowa pańskie są prawdziwe, o czym nie wątpię – kwestia mediolańska nie może już być na porządku dziennym, będąc dostatecznie wyjaśnioną co do samego pojedynku. Lecz jest inna jeszcze z tejże daty, która oczekuje swego zadosyćuczynienia. Ja skrzywdziłem pana w porywie uniesienia, którego nie potrafiłem poskromić. Masz więc pan prawo żądać ode mnie satysfakcji. Nie wątpię że to uczynisz, i gotów jestem przyjąć jego wyzwanie. Oto są pistolety! – a ten oto pan, tu obecny, dawny oficer francuski, jest moim sekundantem.

 

– Lecz ja nie mam sekundanta – odparł baron – i mieć go dzisiaj nie mogę. Jeżeli byś pan zechciał odłożyć pojedynek do jutra, stawię się niechybnie z moim świadkiem o naznaczonej godzinie i w naznaczonym miejscu.

 

– Polegam na pańskim honorze – odpowiedziałem. – Będziemy czekać jutra, o samym wschodzie słońca, na wyspie San-Christoforo, od strony cmentarza.

 

– Do jutra więc?

 

– Do jutra!

 

W stronie północno-wschodniej Adriatyku, w pobliżu Wenecji, przyparty krańcem północnym o kanał di Murani, leży ostrów San-Christoforo, główny nekropol miasta. Mnogie tam spoczęły pokolenia Wenecji – jedne skromnie, ubogo, bez śladu – drugie wspaniale, bogato, w cieniu pomników z marmuru i z bronzu. Plebejom i patrycjuszom, ciemiężonym i ciemięzcom, tchną zarówno balsamy laurów, sykomorów i cyprysów – szeleszczą zefiry morza, grają fale Adrii, swoją wieczną, tajemniczą symfonię.

 

Było to miejsce ustronne, a jednak często odwiedzane. Gród żywych dostarczał codziennie liczny kontyngens umarłym. Codziennie ciągnęły tam żałobne gondole, śladem pogrzebowego statku, na którym Charon jakiś przewoził nieboszczyka na Elizejskie pola ostrowu San-Christoforo.

 

Nieraz artysta, filozof, poeta, zwiedzali te miejsca, by pomarzyć swobodnie, i duszę swoją na ton uroczysty nastroić. Niejedna boleść, niejedno cierpienie szukały tej samotnej, odludnej oazy, by się milczeniem pokrzepić, modlitwą opromienić, w nadziei i wierze odrodzić.

 

Skoro słońce zaczęło skłaniać się ku morzu, Figeac i ja wypłynęliśmy od S. Pietro di Castello do San-Christoforo.

 

Figeac palił cygaro i milczał. Zdawał się smutnym; i zwykłym swoim lazzi, concetti i blagom dawał pokój. Kiedy go o przyczynę tej odmiany humoru zapytałem – odpowiedział:

 

– Smutnym wcale nie jestem – mais je me recucille – wszak za godzinę może już żyć nie będę!...

 

– Nie rozumiem – rzekłem zdziwiony.

 

Corne de boeuf! – zawołał. – Przecież nietrudno zgadnąć! – Si tu succombes, je me brule la cervelle. – Sam jestem na świecie – przywiązałem się do ciebie – nie wiedziałbym co z sobą robić bez ciebie. – Rozumiesz teraz?

 

Rzewnie odbiły się w duszy mojej te słowa poczciwego Francuza. Ścisnąłem dłoń jego i rzekłem:

 

– Czyliż nie żałowałbyś życia? – Wszak musisz mieć przyjaciół, krewnych, niejeden interes wiążący ciebie z światem. Nie doznałeś tych ciosów bolesnych, co kruszą serce i umysł kirem oblekają, bo nie byłbyś takim wesołym.

 

Figeac pokiwał głową, uśmiechnął się i powiedział:

 

Mon garçon! nie znasz świata, nie pojmujesz ludzi. Przyjaciele, krewni, są to czcze słowa – des mots vides de sens. – Nie ma ich w rzeczywistości. – Or, je n'ai ni amis, ni parents! Miałem ja kiedyś żonę...

 

– Jak to? byłeś więc żonatym?

 

Ouiparbleu! – dziwisz się? – tout comme un autre j'ai payé ma taxe aux faiblesses de l'humanité.

 

– Gdzież ona?

 

– Gdzie?... elle voyage probablement dans le ventre de quelque requin peu gourmet.

 

– Utonęła w morzu?

 

Ouicorne de boeuf! – To jest nie utonęła, alem ją sam utopił...

 

– Być nie może! Żartujesz!

 

– Umarła podczas żeglugi z Porto Rico, do New Yorku. Musiałem więc pogrzebać ją w morzu. – C'etait une bonne femme. Mam jednak żal do niej...

 

– Za co?

 

– Z jej łaski popełniłem grzech wielki. – Elle m'a fait bénir le diable qui l'a emportée.

 

– Rad jestem, że znowu powracasz do swego wesołego usposobienia, które ci każe zapewne zapomnieć twoich samobójczych zamiarów, w razie mojej śmierci.

 

– Mylisz się mon garçon! – Co rzekłem, zrobię niechybnie, jeżeli bym ciebie utracił. Śmierć dla mnie nie straszna! Bo czymże jest ona, jeżeli nie końcem głupiej komedii, qui m'embéte en diable, et qui finira par t'embèter aussi un jour. Taka rzeczy kolej. Jedni znajdują upodobanie czołgać się na śmiecisku doczesności i brnąć w niej całym jestestwem swoim. Drudzy – a takich niewielu – radzi by otrząść się z brudów ziemskości i w czystsze przenieść się istnienie. Dla tych ostatnich, skon jest chwilą wyzwolenia, chwilą pożądaną, a więc nie straszną. Śmiałem się całe życie z ludzi i z siebie – śmiałem się z wielu – i tak samo śmiać się będę ze śmierci, bo się jej nie boję. – C'est ma philosophie à moi! Elle est érronée peut-être, mais je m'en contente!

 

Gdy tych słów domawiał, ostrów San-Christoforo, zaczął się podnosić z morza ze wszystkimi pomnikami swego nekropolu. Nić rozhoworu urwała się sama przez się i uroczyste milczenie owiało nas wobec tego przybytku śmierci i zniszczenia.

 

Kiedyśmy wyszli na brzeg, zadzwoniono na Angelus w kościołach Wenecji. Poważne dźwięki dzwonów rozbiegły się przelotnie po skalistej toni morza, jakby głosząc światu godzinę modlitwy i hołdu. I w tejże chwili ukazała się w dali gondola, spiesznie płynąca w kierunku San-Christoforo. Nie uszło dziesięciu minut, wysiadł z niej baron Arnold z mężczyzną lat średnich, weneckiego typu twarzy, którego przedstawił nam w charakterze swego sekundanta.

 

Podczas, kiedy Figeac i signor Girolamo (tak się nazywał świadek barona) układali się o warunkach pojedynku, postępując za nami, my z baronem zagłębialiśmy się coraz więcej w dal ostrowu, przez nikogo nieuczęszczaną, pomiędzy zarośla i krzewy. Milczeliśmy obydwa. Wobec chwili stanowczej, która mię czekała, duch skupiał się w sobie, i lata ubiegłe stawały szeregiem przede mną, smutkiem napiętnowane i boleścią. Na żadnym z nich nie było godła pokoju, ni wesela! Każde wyrażało cierpienie jakieś, jakąś zawiedzioną nadzieję, jakieś nieszczęście! Obłąkanie ojca, śmierć straszliwa matki, zaćmienie domowego ogniska, rozgrom całej mojej przyszłości, wyrzeczenie się uciech świata, błogości życia, samego siebie nawet, dla celów nienawiści i zemsty!... Z takimi to stygmatami objawiała się przeszłość moja, mglista, ciemna, burzliwa! – A przyszłość?... nie śmiałem nawet badać jej – i wartoż było badać? kiedy cała doczesność moja miała może nie więcej jak parę minut trwania przed sobą. A gdyby ją traf i przedłużył kosztem dni przeciwnika mego – gdyby jej dozwolił sięgnąć w dalekie lata ziemskiego bytu, to jakiż byłby ów byt mój z plamą krwawą na sumieniu i wieczną żałobą na sercu? bo ta miłość moja, pierwszy raz w życiu doświadczana; miłość nagła, niespodziana, pełna porywu i uwielbienia dla Grazielli, czymże była w istocie jeżeli nie snem edeńskim nie mogącym urzeczywistnić się na jawie; jeżeli nie żywym przejawem pragnień duszy, szukającej ulgi w nadziei, ratunku w uczuciu?

 

Dumaniu mojemu położyło koniec przybycie nasze na plac boju, poprzedniczo obrany. Był to jar nieobszernych rozmiarów, gęsto obrośnięty bujną wegetacją ziół rozmaitych i krzewów. Samorzutnie rozproszone odłamy głazów, mało tam zostawiały swobodnego miejsca, lecz dla celu, jaki nas tam sprowadził, więcej nie było trzeba.

 

Figeac i Girolamo opatrzyli pozycję, odmierzyli kroki i zajęli się potem nabijaniem pistoletów.

 

Warunki pojedynku określono w ten sposób:

 

1. Bój na śmierć.

 

2. Lekkie rany nie wstrzymują biegu walki.

 

3. Ciężkie rany, przerywają pojedynek do zupełnego wyleczenia pacjenta. Później, przy każdym pierwszym spotkaniu, ma się znowu pojedynek odnowić, i tak aż do śmierci jednego z adwersarzy.

 

Tym sposobem sformułowane zasady boju ogłosili nam panowie sekundanci, poczym zapytali nas:

 

– Panowie! czy zgoda?

 

– Zgoda! – odpowiedziałem.

 

– Zgoda! – powtórzył baron Arnold.

 

Żaden z sekundantów nie wspomniał o pojednaniu, jak się to dzieje przed rozpoczęciem śmiertelnej orężnej rozprawy. Figeac dlatego, że znał dokładnie smutną historię mojej młodości i widział w baronie sprawcę mego nieszczęścia. Girolamo dlatego, że wiedział o zniewadze jaką wyrządziłem baronowi w Mediolanie. Nie było więc, powtarzam, i nie mogło być mowy o polubownym załatwieniu kwestii. Bój śmiertelny musiał ją rozstrzygnąć.

 

Twarz barona wyrażała ponurą determinację i zamęt wewnętrzny, świadczący o stanie duszy jego, przywiązanej, jak widać było, do świata, węzłem jakiegoś przeważnego interesu.

 

Gdy zajął swoje stanowisko i przyjął pistolet z ręki sekundanta, twarz jego blada, okryła się sinym odcieniem i zdawało się że łza gotową była trysnąć z jego źrenicy.

 

Co do mnie, byłem spokojny, bo żałować życia nie miałem powodu. Dwanaście tylko kroków dzieliło mię od lufy przeciwnika. Wiedziałem że wprawnie strzelał i serdecznie mię nienawidził, a jednak mimo pewności jaką miałem, że mię zechce zabić i zabije, nic takiego nie doświadczałem w sobie, co by obawą nazwać można było. Przeciwnie, chociaż młody jeszcze, ale znękany cierpieniem, pragnąłem gorąco spoczynku; a że śmierć tylko jedna mogła zadosyć uczynić tej żądzy, więc pragnąłem śmierci.

 

Nadeszła w końcu chwila krwawej rozprawy. Sekundanci stanęli na swoich miejscach i uprzedzili nas, że na słowo trzy, przez nichże wymówione, powinniśmy jednocześnie wystrzelić.

 

Baron mówił coś szeptem do signor'a Girolamo, wręczając mu list jakiś i złoty medalion, który zdjął z szyi. Poczym rzekł do mnie:

 

– Jużem gotów!

 

Figeac i Girolamo podnieśli rękę na znak, żebyśmy brali na cel. Na umówioną komendę trzy, rozległy się dwa wystrzały, i obłok dymu owiał nas.

 

Nie wiem czemu przypisać, że kula barona chybiła mety? Czy pistolet nie dopisał? czy ręka zadrżała? Czy na koniec nie zechciał zabić mię, by nie obarczyć zanadto sumienia swego, i tak już względem mnie występnego?

 

Co do mnie, chybiłem, bom nigdy do człowieka nie mierzył, nigdy krwi ludzkiej nie przelał. Pojmowałem zabójstwo w chwili uniesienia, kiedy natura wychodzi z karbu, wkracza w usposobienie anormalne, gorączkowe i staje się piorunem, ale nie pojmowałem, żeby można było zachować krew zimną, godząc na życie bliźniego rozważnie, metodycznie, i to nie wnet po doznanej krzywdzie honoru, ale po przejściu miesięcy wielu, albo lat wielu, kiedy gniew i pragnienie zemsty miały już czas ochłonąć i ulotnić się. Nic zatem dziwnego, że mię w samym momencie strzału ręka zawiodła.

 

Przez dym unoszący się w górę, ujrzałem barona. Stał nietknięty na miejscu swoim i podawał pistolet do nabijania.

 

Przyjmując pistolet ode mnie Figeac, rzekł półgłosem:

 

Corne de boeuf!Tous les deux, vous tirez comme des écoliers! – Popraw się, mon garçon! Pomyśl o twojej biednej matce, i pal bez litości! – Il le faut!

 

Na hasło sekundantów znowu wzięliśmy na cel – znowu zagrzmiały dwa wystrzały – i znowu skryliśmy się w gęstym obłoków dymie. Lecz w tejże chwili usłyszałem jęk, na który Girolamo bolesnym krzykiem odpowiedział. Figeac i ja skoczyliśmy naprzód i zobaczyliśmy barona rozpostartego na ziemi, w ostatnim spazmie konania. Dłoń tulił do serca, a spod niej buchała krew pienista i czarna.

 

Wkrótce żyć przestał.

 

Ponieśliśmy martwe ciało do gondoli. Płacząc rzewnie Girolamo, usiadł przy nim i odpłynął do Wenecji.

 

La vengeance est consommée! – rzekł do mnie Figeac uroczyście. – Wracajmy do domu. Stało się co się stać miało. Bóg osądził i wydał wyrok stosowny. Jego powołał do odpowiedzialności, a ciebie oszczędził. On umarł – ty żyjesz i żyć powinieneś. A chacun son lot!

 

Ze swego stanowiska Figeac rezonował trafnie. Według niego, baron zginął, bo na to zasłużył. Zginął z mojej ręki, bo nieszczęść moich stał się powodem. Sam ściągnął śmierć na siebie, bo gdyby się nie był dopuścił zbrodni, nie poniósłby kary. Każdy przyzna, że w tym rezonowaniu poczciwego Francuza nic brakło trafnych dedukcji, ściśle logicznych, matematycznie wiernych. A jednak nie starczyły one dla uspokojenia sumienia mojego! Zemsta nie była ani w mojej naturze, ani w moich zasadach. Od najranniejszych dni moich dziecinnych brzmiały nieustannie w duszy mojej słowa matki o pobłażaniu, pokorze i miłości. Świętymi słowy Boga-człowieka łagodziła ona i uszlachetniała jestestwo moje, ścierała spadkowe piętna ułomności i przywary, uczyła być chrześcijaninem i człowiekiem, a rodowe przywileje i bogactwa mieć za rzeczy podrzędne, marne, nic nie znaczące wobec sumienia i Boga. Jeżeli tedy, wbrew tym zasadom poprzysiągłem zemstę nad baronem, było to w chwili takiego zamętu i takiej burzy serca, w jakich względy żadne i pryncypia głosu mieć, ani swej władzy wywierać nie mogą.

 

Przysięgę tę uroczyście, przed wizerunkiem męki Zbawiciela dopełnioną, uważałem za obowiązującą, chociaż sprzeciwiało się to zasadom chrześcijańskim. Przysięgi tej dopełniłem, ale gorzko opłakiwałem sercem to zadość jej uczynienie. Zabiłem człowieka, który stał już może na drodze pokuty i poprawy, którego śmierć cios może srogi komuś zadała, czyjś byt zachwiała, czyjąś pomyślność zaćmiła! I ta ofiara, którą synowskiej poświęciłem zemście, czy nie zasmuciła czasem duszy matki mojej, co miłością i pobłażaniem istniała na ziemi, nim się wiekuistą miłością opromieniła w niebie? Łzy nie pozbawiły mię na zawsze jej opieki i błogosławieństwa, których, krwią bliźniego splamiony, stałem się dotąd niegodnym?

 

Myśli podobne przebiegały umysł mój, jako straszliwe meteory spustoszenia i rozgromu! Mąciły pogodę ducha i truły życie moje! Dnie mijały i tygodnie, a smutek mój nie zmieniał barwy – nie przestawał być czarnym i ponurym. Sen opuścił mię. Wszystko, w czym znajdowałem upodobanie, straciło dla mnie powab i siłę pociągu. Figeac żywo zaniepokojony stanem moim (bo się do mnie serdecznie przywiązał) nie zaniedbywał niczego, co by mogło złagodzić we mnie bolesne wrażenie pojedynku. To mię rozrywał czytaniem humorystycznych powieści, to sam tworzył zabawne narracje o przygodach swoich na lądzie i morzu, pod niebem pięciu części świata; to śpiewał z komiczną intonacją naiwne strofy ludowej muzy Prowansji i Gaskonii, z przyprawą lokalnego akcentu i gestu.

 

Bywało, wyciągnie mię z domu, posadzi do gondoli i wozi po kanałach, unikając wszakże starannie takich miejsc, z których można było widzieć ostrów San-Christoforo, krwią barona Arnolda niedawno zbroczony i gdzie zwłoki jego spoczęły. Te przejażdżki nasze trwały zwykle do późna. Ruch łagodny statku, uspokajał mię. Świeże powiewy morza studziły skroń rozognioną i pałające łono. Cichość uroczysta wieczornej chwili, przerywana kiedy niekiedy dalekim śpiewem rybaka lub gondoliera, koiła serdecznej rany ból dotkliwy.

 

Pewnego dnia spacer nasz sięgnął dalej niż zwykle. Głęboki wieczór owionął już Wenecję, kiedyśmy kanałem della Giudecca do niej powracali. Cicho było i jasno, bo księżyc pełnią świecił i gwiazd mrugało bez liku. Gondolier nasz, Fidelio, zawodził jakąś ludową kantatę o Lagunach Wenecji, pełną zaklęć, czarów i demonicznych zjawisk. Treść onej, wzięta nawet alegorycznie, była niedorzeczną, ale nuta, wielce mi się podobała, bo tęskną była i rzewną.

 

– Kto nauczył ciebie tej piosnki? – zapytałem Fidelia.

 

– Piękna i dobra Signorina – odpowiedział. Mieszka stąd niedaleko i zowie się Graziella Frangigani.

 

– Graziella! – zawołałem wzruszony do głębi. – Tak – tak – ona stąd blisko rzeczywiście, za tym ot murem – w zakręcie ciasnego przesmyku. Słyszałem jak śpiewała – widziałem jak tańczyła...

 

Si Signor! – przerwał Fidelio z uniesieniem – śpiewa jak anioł! tańczy jak zefir morza! – Woziłem ją nieraz, to do kościołów, to na ostrowy, to na vegatty świąteczne. Z nią była zawsze poważna staruszka, matka może, a także jakiś poważny Signor, opiekun, czy ojciec. – Tak, tak – musiał być rzeczywiście jej ojcem, bo kiedy doń mówiła, to nazywała go zawsze Caro padre mio!

 

Graziella nie przestawała nigdy być przedmiotem dum i uczuć moich; ale dumy te i uczucia zostające pod naciskiem wrażeń, śmiercią barona Arnolda wywołanych, nie miały dość siły, żeby się rozwinąć swobodnie i znaglić mię do gwałtownego otrząśnienia się z atonii ducha i ciała, w której od daty nieszczęsnego pojedynku mego zostawałem. Myśl o Grazielli i miłość moja dla niej, były to klejnoty serca mego, troskliwie w skarbnicy uczuć przechowywane, których istnienie było tajemnicą przed nią i przed ludźmi. Sam tylko pielęgnowałem je, czuwałem nad nimi, cieszyłem się nimi, jak sknera złotem swoim, krzepiłem siebie oglądaniem ich, posiadaniem bezpodzielnym i tajemnym.

 

Pośród nocy bezsennych, w malignie rozpaczy straszliwej, nieraz przywoływałem jawną postać Grazielli – i ona stawała przede mną w całej pełni uroku swojego, lekka jak córa eteru, melodyjna jak Seraf chórów niebieskich, uśmiechająca się jak nadzieja, promienna jak miłość. Przed jej obliczem nikły czarne widziadła gorączkowej wyobraźni mojej, wolniały gwałtowne ruchy serca, skroń pałająca stygła cudowną świeżością oblana, i błogi letarg spływał w zmysły pokojem i rozkoszą. O urzeczywistnieniu tej nie pomyślałem nigdy. Czar złudzenia starczył pragnieniom duszy mojej, dla której posiadanie Grazielli na jawie zdawało się być szczęściem niedościgłym, istniejącym gdzieś daleko poza obrębem podobieństwa, na krańcu ostatnim edenów ułudy. A jednak, kiedy Fidelio nazwisko jej wymówił, jej piosnkę rzewną zaśpiewał, kiedy mi napomniał niebacznie, że byliśmy blisko, bardzo blisko od jej mieszkania, zaszła nagła odmiana w usposobieniu moim. Żywo, gorąco uderzyło serce nieposkromioną żądzą ujrzenia, jeżeli nie jej samej, to przynajmniej domku co ją zawierał, z którego po raz pierwszy zajaśniało mi jej oblicze, zabrzmiał głos melodyjny, co przebudził, zachwycił, opromienił całe jestestwo moje.

 

– Fidelio! – rzekłem gorączkowo – przybij do brzegu – i zatrzymaj się.

 

Figeac niemy dotąd i zamyślony, zawołał wesoło: – Corne de boeuf! co to, to mi się podoba! Tu commences à devenir autre chose qu'une poule mouillée!C'est de bonne augure, morbleu! – Merci, mon garçon!

 

– Za cóż dziękujesz?

 

Parbleu! alboż nie mam za co? – Widzę że powracasz do życia, że się czymś interesować zaczynasz. Jest to krok wielki – et Dieu aidant, ce n'est pas le dernier!

 

Wyszedłszy z gondoli, Figeac i ja, zwróciliśmy do ciasnego przesmyku, na zakręcie którego stał domek Grazielli. Okienko było zamknięte, firanka była spuszczona. Mdłe światełko mrugało tęskno w komnacie. Głucho i martwo było wewnątrz – żadnego ruchu! żadnego odgłosu! żadnego przejawu czuwania i życia!

 

Zbliżyłem się do okienka. Natężyłem słuch i oko, lecz słuch i oko nic wybadać nie mogły. Nie była to jeszcze pora snu, więc nie spała. Jeżeli wyszła z domu? na cóż to światło? Jeżeli nie wyszła? czemuż w jej mieszkaniu martwość taka i takie milczenie? Sam nie wiedziałem na jakim się wniosku zatrzymać. Figeac błąkał się także w domysłach. Słów nie znachodzę odpowiednich smutkowi, jakiego doznałem w tej chwili. Jakby martwy posąg, stałem bez ruchu i mowy, przykuty całym jestestwem moim do stanowiska, na które mię miłość powołała niebacznie.

 

Du courage, morbleu! – rzekł mi na ucho Figeac. – Tu rédeviens de nouveau une poule mouillée! Miej otuchę, bądź dobrej myśli – a jeżeliś pokochał tę czarownicę Graziellę (co już od dawna odgadłem) to trwaj w uczuciu, bo tego warta, i dąż mężnie do celu! Spuszczać nosa na kwintę i być babą, tobie nie do twarzy. Corne de boeuf! Quand j'etais jeune, moi, je n'y allais pas de main morte – allez! Teraz nie przeszkadzaj mnie. – J'ai mon idée!

 

Rzekł, i zapukał ostrożnie do drzwi. Nikt zrazu nie odpowiedział na hasło, lecz kiedy Figeac powtórzył dobitnie swoje pukanie, ktoś pokręcił kluczem ze środka i drzwi do połowy uchylił. Była to młoda Wenecjanka, w stroju plebejskim, kształtem szykowna, z oczyma pełnymi blasku i determinacji. Chociaż ujrzała dwóch nieznajomych przed sobą, i w porze niewłaściwej do widzenia, żadnej nie okazała obawy, a zapytała spokojnie, z weneckim akcentem:

 

Che volete?

 

Figeac, który jak się pokazało, miał rzeczywiście son idée à lui, powziętą a priori, odpowiedział bez wahania się:

 

Signorine! – Jesteśmy podróżni. Szukamy gospody – una picola casina – czy tu nie ma do najęcia?

 

Santa Maria! – rzekła z gestem podziwu młoda Wenecjanka. – Gdzież u nas może być una casina do najęcia! Domek niewielki – dwa tylko pokoiki. W jednym mieszka sama gospodyni, Signora Ottavia, a w drugim leży chora moja dobra Signorina Graziella Frangigani.

 

– Chora!? – zawołałem do głębi wzruszony.

 

Si Signor – odpowiedziała smutnie. – Od kilku już tygodni cierpi biedna!

 

Figeac na to:

 

– Może nas tu Pan Bóg sprowadził. Jestem lekarzem, a ten oto młody człowiek, moim pomocnikiem. Niemało chorych winni nam swoje wyzdrowienie. Pomagamy cierpiącym z obowiązku chrześcijańskiego, nie zaś z widoków interesu. Ani ja, ani mój kolega zapłaty nie przyjmujemy. Jeżeliby tedy Signora Ottavia, o której mówiłaś, że jest gospodynią domu, raczyła powołać nas do chorej, może byśmy jej ulgę przynieśli.

 

Aspettate! aspettate! – rzekła spiesznie i radośnie – poczym wbiegła skwapliwie do środka mieszkania.

 

Co do mnie, podziwiałem przytomność umysłu Figeac'a i błogosławiłem jemu w duszy. Rola, jaką na siebie przyjmował, w razie jeżeliby nas powołano do chorej, nie trwożyła mię bynajmniej. Byłem pewny, że się potrafi znaleźć zręcznie, i nie zdradzi swej nieznajomości lekarskiej sztuki. Wreszcie, nie miałem pewności, że jej nie znał. Wszak żył długo i szeroko; widział i doświadczył wiele. Mógł się wzbogacić sekretem jakimś leczebnym, jakimś specyfikiem zbawiennym, który potrafiłby zastosować skutecznie do stanu pacjentki i uzdrowić ją.

 

Kiedym tak rezonował, dziewczyna wróciła pospiesznie, powołała nas z sobą, i drzwi na klucz zamknęła.

 

Weszliśmy...

 

Nie potrafię zdać sobie sprawy z tego, czegom w tej chwili doświadczał. Radość, obawa, smutek, zachwyt, nadzieja, błogość jakaś nieopisana, przemykały po duszy mojej drgającej, jak strona eolskiej arfy, pod naciskiem wrażeń, co jakby powiewy przelotne trącały o nią kolejno. Czułem się niewypowiedzianie szczęśliwym, wstępując do mieszkania Grazielli – a jednak wiele było jadu w tym poczuciu szczęścia! Wiele kolców bolesnych w tym kwiecistym wieńcu ułudy i rozkoszy!

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom II. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 22-32.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: