KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część szósta)

 

Miałem na moje nieszczęście jednego znajomego, który ze mną razem do Mediolanu przyjechał. Był to Francuz, niegdyś wojskowy, Gaskończyk przy tym, co było rękojmią odwagi i zamiłowania awanturniczych przygód. Nazywał się Figeac. Wiedziałem gdzie stanął w gospodzie. Poszedłem więc do niego.

 

Tiens, c'est toi! – zawołał, widząc mię wchodzącego. – Tu es bon garçon, bienvenu! – C'est embêtant, votre Milan, que le diable l'emporte! – Je vais décamper!

 

Wyrecytowawszy polotnie swoją tyradę, owianą gęstym dymem, co się z jego brûle-gueule unosił, uściskał mię jak starego przyjaciela (znaliśmy się od 3 dni), posadził przy sobie i podał cygaro.

 

Przystąpiłem do rzeczy. Opowiedziałem zdarzenie moje z baronem Arnoldem i prosiłem, żeby chciał asystować przy pojedynku w charakterze mego sekundanta.

 

Skoczył z radości na tę propozycję, uściskał mię powtórnie i wykrzyknął, puściwszy potężny kłąb dymu:

 

Voilà qui est à parler! parbleu! morbleu! corbleu! – A umiesz-że strzelać?

 

– Umiem.

 

– A dobrze?

 

– Dobrze!

 

Fichtre! tant mieux! boś dobry chłopiec, i żałowałbym ciebie! Chociaż, żebyś został zabitym przez tego przeklętego barona, je lui aurais enfoncé dix pouces de fer dans le ventre – c'est toujours agréable d'être vengé! – hein? – A kiedyż ma się odbyć pojedynek?

 

– Natychmiast.

 

Cela me va! Corne de boeuf! – Mam parę segalasówek. Wezmę kul i prochu. – C'est un duel à mort dis-tu? Eh bien, foi de Figeac! Nous allons mitrailler ce damné baron, et puis chanter à ses funérailles! Qu'en dis tu mon garçon?

 

Rzekł, i począł zwijać się i krzątać. Latał od kąta do kąta. Wyjął pistolety z futerałów, przedmuchał lufy, spróbował kurki, wydobył z kuferka rożek z prochem i torbeczkę z kulami. Włożył to wszystko do wielkiego sac de voyage, który zawiesił sobie przez plecy, zaintonował kozim głosem swawolną piosnkę Beranżera "Les Moeurs", nakrył głowę kaszkietem à la jockey – i był gotowy.

 

Nie uszło kwadransa, siedzieliśmy już na murawie, w owym lasku laurowym na mantuańskim gościńcu, który miał być świadkiem krwawego spotkania mego z baronem. Poczciwy Figeac, gaduła i blager jakich mało, nie dawał pokoju swemu językowi. Anegdoty, blagi, concetti rozmaitej treści i barwy sypały się u niego jak z rękawa; a każda z tych ulotnych improwizacyj jego gaskońskiej werwy służyła za ramkę jakiejś strofie La Fare'a, Chaulieu, Désaugiers'a lub Parnego, których cały niemal ogromny repertuarz, wcale niebudującej treści zawarł w pamięci swojej.

 

Co do mnie, słuchałem nie słysząc, a jeżeli i słyszałem, to tylko jako szmer, gwar, brzęk, drażniący organa słuchu, lecz nie wnikający ani do umysłu, ani do serca, bo nie byłem i być nie mogłem spokojnym. I cóż dziwnego? Wszak stałem wobec chwili może ostatniej dni moich! Gotowałem się przyjąć śmierć, lub ją zadać – rozstać się z życiem, albo zostać na ziemi, żeby dźwigać na sumieniu straszliwe brzemię zabójstwa, ów głaz wieczny Syzyfa, co ledwie wtoczony do góry, znowu nań całą swą kruszącą wagą opadał!

 

Kiedym się myślom takim oddawał, Figeac spojrzał na zegarek, i rzekł:

 

– Od godziny jesteśmy na placu, a barona jak nie ma tak nie ma! Serions nous joués? Według zasad pojedynku, mamy prawo ostrzelać plac i wrócić do domu. Si je l'attrape, ce lâche poltron, je te promets, de lui administrer sur l'échine, une gentille volée de coups de baton – Corne de boeuf!

 

Dałem wszelką swobodę wybuchom niecierpliwości mego zapalczywego sekundanta, w przekonaniu, że nim swoją litanię klątw, złorzeczeń i pogróżek zakończy, upłynie druga godzina, a tego mi właśnie i trzeba było. Stan, w jakim zostawiłem barona Arnolda, był tego rodzaju, że mógł usprawiedliwić poniekąd jego opóźnienie. Nie zdawało mi się szlachetnym korzystać z tej okoliczności zanadto skwapliwie i ogłaszać nikczemnym tchórzem człowieka, któremu skutki mej zapalczywości (nie pozbawionej, sam przyznasz, słusznych pobudek) mogły nie dozwolić stawić się w porę na placu. Postanowiłem więc czekać jeszcze godzinę, mimo oporu sekundanta mego, który w tej powolności mojej widział naganną słabość charakteru.

 

Gdy się jednak po upłynieniu terminu baron Arnold nie zjawił, ostrzelaliśmy plac, i wróciliśmy do miasta. Pokazało się, że dostojny adwersarz mój opuścił Mediolan przed godziną. Dokąd pojechał? – niewiadomo.

 

Mimo swej ekscentrycznej i lekkomyślnej natury, Figeac nie był pozbawionym serca i pewnej trafności poglądu na życie. Zdarzało mu się nieraz być logicznym – być uczciwym i przychylnym dla mnie, nigdy nie przestawał. W ciągu późniejszych moich z nim stosunków niejednokrotne dał mi tego dowody. Kiedym go wzywał na świadka pojedynku, nie miałem ani czasu, ani potrzeby tłumaczyć się z powodów, jakie mię do tej ostateczności nagliły. Nie wiedział tedy Figeac, jakiej wagi były te powody. Lecz, kiedym po doznanym ze strony barona zawodzie, wtajemniczył poczciwego Francuza do straszliwego dramatu niedawnej przeszłości mojej – kiedym roztoczył przed nim całe pasmo cierpień moich minionych i obecnych, i nakreślił żywymi barwy serca historię mego życia i rzekomy obowiązek pomszczenia się na sprawcy mego nieszczęścia, Figeac wzniósł się duchem do wysokości mojej sprawy, przywiązał się do niej, pokochał ją jak swoją własną, więcej niż swoją własną, spoważniał nawet o ile było możebnym Gaskończykowi, i cisnąc dłoń moją w swojej, przemówił ze wzruszeniem:

 

Pauvre garçon! – Żałuję ciebie – pojmuję – i szacuję. Si tu as bésoin d'un ami? Me voici! – Si tu as bésoin d'un vengeur? par les tripes du diable! me voici encore!

 

Figeac radził spieszyć do Wenecji z racji zbliżającego się karnawału. Mniemał, i słusznie, że byłaby to jedyna zręczność wytropić barona.

 

On fait bien des choses sous le masque: – mówił w obronie swojej idei, przeciw której nic nie miałem do powiedzenia.

 

Nigdy nie byłem w Wenecji, ale tylem czytał i słyszał o niej, że jeżeliby mi kto powiedział, iż pojęcia moje o tym wsławionym grodzie ustąpić będą musiały rzeczywistości, nie wierzyłbym temu. A przecież, stało się inaczej. Od strony Lido, którędyśmy wpłynęli do Wenecji, nic wyrównać nie może piękności ogólnego obrazu, jaki się zachwyconemu oku przedstawił. Księżyc świecący całą pełnią swej srebrzystej tarczy nadawał temu obrazowi jakiś feeryczny charakter niewypowiedzianego uroku. Błogo tam bujać fantazji po tych lazurowych toniach Adriatyku, szemrzących rozkosznie śród pomników, pałaców i świątyń tej niegdyś królowej morza, silnej orężem, bogatej przemysłem, świetnej arcydziełami sztuki, głośnej po dziś sławą Sansowina, Lombarda, Koredżia, Pawła z Wenecji i Tintoretta!

 

Wenecja! to sen edeński! Marzenie poety! Fata Morgana czarodziejstwa i ułudy, które, zdaje się ci, że lada podmuch uniesie i rozwieje w przestworzu, taka tam bowiem lekkość zarysów, harmonia konturów, powiewna przezroczność barw i tła ogólnego! A wszystko to nie ziemskie, lecz powietrzne – wszystko zdaje się ulatywać między niebem i morzem – źle mówię – pomiędzy niebem poziomu i niebem szczytu – pomiędzy lazurem Adriatyku i lazurem empireju.

 

Nigdy nie zapomnę pierwszego wrażenia jakiegom wobec Wenecji, owianej miesięcznymi blaski, doświadczył. Figeac nawet stojąc obok mnie na pokładzie, wyraził swój zachwyt tymi słowy:

 

Corne de boeuf! C'est assez gentil cela! C'est presque aussi gentil qu'un paté aux truffes de Périgord arrosé de Champagne!

 

On znał doskonale Wenecję – bywał w niej często, i niejedną swoją awanturkę, realną czy zmyśloną, na scenie kanałów i lagun pomieszczał.

 

Zajęliśmy niewielki pokoik na Canal grande w pałacu Pisani, niedaleko mostu Rialto. Była to niegdyś świetna budowa, stylu Palladia, bogata w rzeźby mistrzów w znakomite freski, w obrazy wysokiego pędzla. Wszystko to znikło razem z możnością jej właścicieli. Jedne tylko wspomnienia przeszłości, zostały tej samotnej, ubogiej i smutnej obecnie budowie, zamienionej w dom zajezdny.

 

I tą razą odmieniłem nazwisko moje. Z Niemca zostałem Włochem, Signor'em Buonavoglio, nauczycielem rysunku z Ferrary. Meble naszego apartamentu nie odznaczały się ani bogactwem, ani praktycznością. Dla nas dwóch było jedno tylko łóżko, sięgające wiekiem, bodaj czy nie epoki Marina Faliera, co i było zapewne powodem, że kulało na jedną nogę. Szafka, niemniej sędziwa, nie miała wewnątrz ani półek, ani kruków do wieszania odzienia, co ją robiło kompletnie niezdatną do użytku. O fotelach wypłowiałych i znakomicie podartych tyle tylko powiem, że z trzech jakie tam były, można by było zrobić jeden arcywygodny. Za to stolik z hebanu, sferycznej formy, zachował jeszcze gdzieniegdzie mistrzowskie inkrustacje z bronzu, marmuru, słoniowej kości i perłowej macicy, wyobrażające śmiałe i zręczne rzuty arabesków, które się rozwijały lekko dokoła herbowej tarczy, pozbawionej niestety swego herbowego godła! Gdyby nie ta okoliczność, łatwo byłoby odbudować z tych szczątków nie tylko całą przeszłość tego stolika, lecz nawet i dziejową znakomitość jego właściciela, może którego z Pisanich, Mocenigów, Grimanich, lub Dandolów.

 

Pozbawiony w najwyższym stopniu poetycznego pierwiastka, Figeac, zamiast oddać się kontemplacji i marzeniu, wolał stokroć prozaiczną biesiadę z Morfeuszem, i nią był właśnie zajęty, kiedym wyszedł na balkon napoić się świeżością powiewów i podumać trochę pod zasłoną mroków przezrocznych.

 

Przeciągłym westchnieniem dyszało morze z daleka, kołysząc się na złocistym odbiciu gwiazd empireju, jakby na cudownej kotarze utkanej z promieni.

 

Od kanału della Giudecca i od Riva di Schiavoni, słychać było śpiew majtków odległy, który tchnienie Adriatyku, aura del' mare, niosło dalej i dalej, aż do ostatnich krańców nieboskłonu.

 

Czasami sunęła się leniwo gondola jakaś senna wzdłuż wielkiego kanału, roniąc za sobą półgłośną nutę Barkarolli.

 

To znowu dwie gondole płynęły pospołu obok siebie, lekko pluskając wiosłem i jednocząc się rozkosznie w natchnionej strofie Tassa, wibrującej zgodnie z męskiej i dziewiczej piersi.

 

To była żegluga miłości – zrazu rozkoszna i błoga, czy nie miała się zakończyć burzą?

 

Cóż to? – Gdzieś niedaleko brzęczą arpeggia gitary, i głos męski śpiewa:

 

Ah! senza amare,

Andar sull' mare,

Col sposo del mare,

Non puo consolare!

 

To serenada pod balkonem – hołd jakiegoś Almawiwy, lub Don Żuana, wdziękom, a może... i posagowi...

 

W nocy nawet serce Wenecji biło żywo. We śnie nawet wionęła z niej miłość, wyrażająca się brzmieniem gitary, dźwiękiem mandoliny, milczeniem zachwytu, pocałunkiem, lub pieśnią. Jeden ja kochać nie mogłem, bo gad zemsty zamieszkał w łonie moim. Jeden ja byłem samotny i smutny, i jakby duch potępiony wkroczyć nie śmiałem do jasnego edenu wesołości i spokoju – zemsta wzbraniała mi wejścia na zawsze!

 

Poczciwy Figeac obeznany, jakem już tobie powiedział, z Wenecją, szperał gorliwie przez dni kilka po wszystkich znaczniejszych hotelach i zajezdnych domach, w zamiarze wyszukania barona Arnolda. Wychodził wcześnie, powracał późno, a rezultatem trudu jego było zero. Nie tracił przecież animuszu – śmiał się, dowcipkował swoim zwyczajem, zawodził jakieś trele gardłowe i kuranty, wyobrażając sobie, że rytmował śpiewkę, lub wykonywał arię.

 

Corne de boeuf! – wykrzykiwał w rodzaju muzykalnego intermedium – je le dépisterai ce malencontreux baron! – J'empoignerai ce maudit hibou tudesque, fut-il sous terre!

 

I znowu biegł do miasta, wietrząc i szperając tam nawet, gdzie się znaleźć barona nie spodziewał.

 

Zdarzyło się tak, że dnia pewnego wrócił wcześniej niż zwykle, i był zadyszany.

 

Allons mon garçon! – rzekł wesoło – Suis moi! – Je flaire le gibier!

 

Wyszliśmy z domu i siedliśmy do gondoli.

 

Dogana di mare! – zawołał Figeac do gondoliera.

 

Bene Signor! – odpowiedział młody i krzepki Wenecjanin, uderzając wiosłem o wodę.

 

Za mostem Rialto, gondola zaczęła opisywać łuk głęboki, zgodnie z kierunkiem wielkiego kanału, co się w tym miejscu kręto wyginał – potem wpłynęła na toń szeroką kanału św. Marka, i zatrzymała się w punkcie przez Figeac'a nazwanym. Zaleciwszy gondolierowi, żeby nie odpływał bez nas, puściliśmy się brzegiem północnym kanału della Giudecca.

 

Figeac milczał, tylko coś sobie mruczał pod nosem. Szedł krokiem spiesznym, jakby go pewność rezultatu naprzód pędziła.

 

Wieczór ćmił się już grubymi mroki, bo księżyc swej lampy jeszcze nie zapalił – a do tego i chmurek wędrownych nagromadziło się wiele.

 

Ledwie zdążyć mogłem za moim skwapliwym przewodnikiem, bo ścieżka brzegowa nie była gładką i kamienie jakieś na niej kupami leżały, snadź na materiał budowniczy przygotowane.

 

Na zakręcie wąskiej uliczki, czyli raczej przesmyka, Figeac wstrzymał się nagle, wziął moją rękę i rzekł, wskazując na maleńki domek, o kroków dwadzieścia najwięcej od nas stojący:

 

– Dowiedziałem się, że tu bywa często jakiś niemłody jegomość, co przyjechał niedawno z Mediolanu, i ukrywa się pod obcym nazwiskiem. – Qu'en dis-tu mon garçon?

 

– Któż ci to powiedział?

 

C'est mon sécret. – Corne de boeuf! – odpowiedział z komicznym naciskiem. – Nous sarons faire jaser le beau sèxe des antichambres. – Rozumiesz? hein?

 

Potem dodał:

 

– Milcz – patrzaj – i słuchaj.

 

Wnętrze domku było oświecone – okienko otwarte.

 

Przy okienku siedziała dziewica i nuciła mezza voce, znajomą skargę gondoliera:

 

Nessun maggior dolore.... etc.

 

Potem podniosła swoją wokalną skalę, jakby nagłym natchnieniem ożywiona, i pełną piersią najcudowniejszego contr'alto, zaśpiewała ową sławną modlitwę Desdemony:

 

Deh calma o! ciel!... etc.

 

Od kiedy żyłem, nigdy nie słyszałem takiego głosu i nie widziałem równie powabnej postaci! Śpiew jej owiewał duszę żywotwornym ciepłem niewypowiedzianej błogości, przenikał ją na wylot, jak promień nadziei, płynący z ukochanej źrenicy – to trwożył ją, to uspakajał na przemian – to znowu rozrzewniał, porywał i unosił w edeńskie światy upojenia i rozkoszy. Był to śpiew nie sztuki, nie metodycznej maniery tej lub owej szkoły, ale śpiew natury, uczucia i samorzutnego natchnienia, wylęgłego z duszy, co nim zstąpiła na ziemię, przysłuchała się seraficznym chórom nieba!

 

Nie wiem, ile bym czasu zostawał pod wpływem wrażeń doznawanych, gdyby mię Figeac swoją prozaicznością dotkliwie nie obudził.

 

Corbleu! – szepnął mi na ucho – ne dirait-on pas qu'elle a une sérinette dans son gésier?

 

– Czy nie wiesz, kto ta dziewczyna? – zapytałem go.

 

Ta - ta - ta – comme tu y vas. – Wiem, wiem, kto ona. C'est une fille d'Eve, créée pour le malheur du genre humain. – Ale uważam, że ci się ta definicja moja nie podoba. Pojmuję – pojmuję – wszak i ja byłem kiedyś młodym! – Sois tranquille mon garçon! – Wiem, wiem kto ona, to jest wiem tyle o niej, ile mi powiedziano. Nazywa się Graziella, i zostaje pod opieką poczciwej i poważnej matrony, z którą mieszka w tym domku.

 

– Graziella! – Co za dźwięczne i harmonijne imię! – pomyślałem.

 

W tej chwili okienko się zamknęło – firanka opadła – czarowne widzenie znikło jak sen przelotny – i serce moje uderzyło boleśnie!

 

Kiedy wsiedliśmy do naszej gondoli, rzekł Figeac do mnie:

 

– Twoją rzeczą teraz, mon garçon, mieć oko na ten domek. Kto wie, może w tym jegomościu, co tam bywa, poznasz swego barona. – Corne de boeuf! cela serait vraiment une bonne fortune! Nie miałbyś potrzeby nadstawiać łba w pojedynku z człowiekiem niegodnym honorowej rozprawy. Dość byłoby tobie potrząść sakiewką tak, żeby w niej cekiny zadzwoniły, a wszystkie sztylety tutejszych bram, obnażyłyby się na to hasło, by przebić pierś, którą byś im ukazał. – C'est ainsi que Venise arrange ses petites affaires. Co kraj, to obyczaj.

 

– Taki obyczaj – przerwałem – nie pozyska nigdy mojego uznania. Nie mówmy o tym.

 

Było późno, kiedy wróciliśmy do siebie. Figeac, nagadawszy się do woli, zasnął wkrótce. Co do mnie, usiadłem na balkonie i zadumałem się. Zdarzenie tego wieczora nie wychodziło z myśli. Niepokoiłem się wielce stanem serca mego. Truchlałem z obawy, żeby się doń nie zakradło uczucie od innych uczuć potężniejsze, a więc mogące osłabić dążność moją na drodze zaprzysiężonej zemsty. Im więcej badałem siebie, tym straszliwiej mi się robiło. Chaotycznie wirowały we mnie wrażenia jakby usiłując odzyskać równowagę, z której strącone były. Zdawało mi się, że coś wre w moim sercu, miesza się i fermentuje, jakby się miał skrystalizować w nim nowy jakiś żywioł mający być głównym bodźcem moralnego przekształcenia mojego. Było to niestety! nic innego, jak objawienie się nowej fazy przeznaczeń moich. Dusza wkraczała w zaczarowane kręgi nieznanych jej dotąd pociągów. Jakby kwiat łaknący promienia i rosy, otwierała się ona i rozkwitała, pijąc rozkoszne balsamy, które się z zaklętej czary miłości do ust jej sączyły. Czułem, żem przestawał być sobą samym – żem zrywał ostatecznie z przeszłością, i jak ów bajeczny Ikar w zuchwałe wzbijał się poloty, straszliwym grożące upadkiem. Postanowiłem więc zwrócić gwałtownie życie moje na dawne tory – walczyć dzielnie z urokiem co zaczynał stępiać siły moje i wolę swobodną krępować – wyrzec się snów i mamideł, a namiętność gotową wybuchnąć skruszyć, dopóki w zarodku.

 

Działając zgodnie z postanowieniem, w którym widziałem ratunek mój, oraz rękojmię jedyną spokoju, uprosiłem poczciwego Figeac'a, żeby się sam zajął obserwacją domku, a mnie od niej uwolnił. Opisałem mu jak najwierniej całą powierzchowność barona Arnolda; wzrost, rysy, oczy, kolor włosów, głos nawet jego.

 

Corne de boeuf! – zawołał Figeac wesoło – je le reconnaitrais entre mille! – i dał mi słowo, użyć wszelkich sprężyn, jakimi mógł rozporządzać, dla jak najprędszego osiągnięcia celu posłannictwa swego.

 

Co do mnie, nastroiłem życie moje na ton zupełnie inny. Unikałem samotności, żeby nie myśleć o Grazielli. Nie zbliżałem się nigdy do wybrzeża, na którym stał jej domek, żeby jej nie ujrzeć, i znowu się jej śpiewem nie zachwycić. Trudziłem umysł czytaniem dzieł poważnych, chłodnej, nieuczuciowej treści. Trudziłem ciało nieustannym ruchem, zwiedzając miejsca historycznie ciekawe, artystycznie świetne. Nie wychodziłem prawie z gondoli.

 

Nadszedł na koniec ów sławny wenecjański karnawał, tyle razy piórem, pędzlem i muzykalnymi utwory potomności przekazany. Karnawał, który był celem jedynym całorocznych zabiegów i oczekiwań Wenecjanina; nagrodą jego trudów i koroną życzeń najgorętszych. Gondole przybrały swoje świąteczne ozdoby. Na balkonach pałaców zawisły bogate kobierce i makaty. Wszystkie znaczniejsze szczyty grodu, to jest rostralne słupy, wieże zamków i świątyń, ubarwiły się różnokolorowymi bandery, powiewnie migającymi w eterze. Ruchem podwojonym potoczyło się życie w Wenecji, i pulsa jej skwapliwiej uderzyły. Gorączkowo wirowała ludność na placu świętego Marka, gwarząc i tłocząc się niesfornie. Ożyły maurytańskie galerie gmachu biblioteki. Portyki i marmurowe schody pałacu Dożów i prokuratorie, zwykle samotne i milczące, zaludniły się zgrają dziwacznie przebraną, w maskach dziwaczniejszych jeszcze, spod których pośród rozgłośnych okrzyków, śmiechów i płaskich plebejskich Concetti, wichrzyła się cała toniczna skala Sabatu Łysej Góry.

 

Gdy mrok wieczorny zaczął opadać i gęstnieć, plac Marka oświecił się á giorno tysiącami lamp różnokolorowych. Lew Wenecji błysnął ze szczytu swej kolumny jaskrawą aureolą promieni; i mauro-bizantyńskie perystyle, łuki i kopuły kościoła św. Marka, przywdziały także z okazji karnawału, swoje ogniste, tęczobarwne szaty. Niebo i morze zdawały się podzielać ochoczo święto grodu Dandolów i Foskarych. Z góry i z dołu sypały się nań blaski i barwy. Adriatyk witał szmerem fal swoich oklaski, wołania, śpiewy ludu, któremu udzielił był niegdyś tyle bogactwa, potęgi i sławy. Słowem, był to obraz nie do opisania! obraz pełny światła i cieni, barw i życia, wrzawy i tajemniczości! istna fantasmagoria podobna do tej, jaką w umyśle opium, lub haszysz wywołują.

 

Jakież pióro zdoła zawrzeć w ciasnym okresie tyle szczegółów odmiennego charakteru, tyle dziwacznych przejawów lokalnego humoru, dysonansów tej wielkiej symfonii ludowej, tyle scen odrębnych tej olbrzymiej komedii!

 

Paskin, Poliszynel i Arlekin, byli osią, około której krążyły wszystkie ruchy ogółu, wszystkie zjawiska tej oryginalnej fety al fresco. Były tam i dowcipne aluzje, i żywe epigramy, i sarkazm rozmaitej natury, trafny i ostry. Dwie maski stanęły pośród grona widzów – maleńka, garbata, obrzydliwa staruszka i młody trzpiot w stroju poliszynela, z ogromnym krogulczym nosem, pod którym strzępiły się, jakby miotły jakie, konopiane wąsy, od ucha do ucha. Śmiech homeryczny powitał komiczną parę – lecz śmiech ten spotęgował się nagle i doszedł do apogeum, kiedy swawolny poliszynel parodiując zachwyt i uwielbienie, wobec wdzięków swej towarzyszki, położył rękę na sercu i zawołał:

 

Cieli! che aspetto nobile!

Che dolce maesta!

 

Znowu grupa masek. W środku pijak i żarłok razem, monstrualnie opasły, zarumieniony trunkiem, z rozczochraną fryzurą, z piętnem idiotyzmu na twarzy. W ręku trzymał długą żerdź wyobrażającą pędzel, i ogromną paletę z kartonu. Szedł dumnie z głową zadartą, i powtarzał chrapliwym basem: "Son pittor anch'io!". Była to żywa krytyka na partaczy, chcących uchodzić za mistrzów kunsztu.

 

Dalej ukazywały się koleją charakterystyczne pary, każda z atrybutami jej przynależnymi. Lorenzo i Jessika, Bianca i Faliero, Romeo i Julia, zalotny Don Juan i komiczny Leporello. Cały niemal Decameron Boccacia ciągnął procesjonalnie za nimi w bufońskich skokach i kontorsjach. Głos jakiś ryczał przeraźliwie, do straszliwej Virago wybrykującej tan jakiś demoniczny:

 

Vieni un poco

In questo loco;

Fortunata

Jo....ti....vo....far....

 

Gdy się to działo, gondola strojna w lampy i festony z kwiecia, stanęła u brzegu. Wybiegła z niej polotnie młoda Zingara w malowniczym ubraniu z bogatej tkani wschodniej, z rozpuszczonymi warkoczami, do których wplecione były dukaty i cekiny. Stan jej szczupły i giętki, w gorsecik z pąsowego atłasu ciasno ujęty, lśniał kroplistą rosą kolorowych błyskotek i pryzmatycznych iskierek, jakby ją tęcza obwijała i płomień otulał. Srebrną szarfę miała przez plecy, a bębenek dzwoniący w ręku. Maseczka z czarnej tafty, wybitnie określająca klasyczny kontur twarzy, nie przeszkadzała wcale wdziękom jej młodocianym, być ponętnymi dla oka i pociągającymi do serca. Słowem, była to razem Peri i Sylfida – jedna z Gracyj, kształtem – Terpsichora, lekkością.

 

Skoro ją zoczył pośród siebie, tłum rozstąpił się skwapliwie, wołając z zapałem: Zingara! Zingara! – Utajona gitara ozwała się gdzieś w tej chwili skoczną tarantelą, pod rytm której żywy, namiętny, ognisty, nóżki drobne Zingary zadrgały radośnie, ulotniły się powiewnie, kreśląc w powietrzu ruchy tłumaczące wymownie miłość, zachwyt i upojenie. Tłum poklaskiwał i rozlegał się w okrzykach zadowolenia i podziwu. Zingara uderzała w bębenek na różne łady, zgodnie z taktem tajemniczej gitary. Coraz żywiej, namiętniej, ulatywała w tańcu. Nie wiedziałem sam, czemu przypisać wzruszenie jakiego doświadczałem. Doskonałość tanecznicy nie mogła być onego jedynym powodem. Czułem w sobie coś więcej jak zachwyt – czułem zamęt i niespokojność, jakby wobec zjawiska mającego wywrzeć na mnie wpływ fatalny i złowrogi – a jednak, prąd niewypowiedzianego czaru rwał całe jestestwo moje i unosił ku niej. Z oczu jej płynęły zdroje naiwnego wesela i rozkoszy – strzelały ognie magnetyczne olśniewające blaskiem swoim i przenikające gorącem zapału. Wszystkich przykuł do miejsca urok tej tajemniczej istoty. Co do mnie, oderwać się nie mogłem od jej widoku! potrzebowałem patrzeć na nią, zachwycić się nią, być blisko niej, żyć chwilkę jej życiem, istnieć jej powabem i czarem! – Kto ona? – pytało serce – kto ona? Wtem osłabione ruchem tańca zawiązki, rozpuściły się zupełnie, i maska Zingary opadła.

 

Graziella! – wykrzyknąłem zdziwiony. – Graziella! – powtórzył ktoś w tłumie. Zaćmiło mi się w oczach, zamąciło w sercu, a gdym przyszedł do siebie, znikło już czarowne widzenie – i gondoli nie było u brzegu!

 

W domu zastałem Figeac'a. Chociaż było późno, nie spał jeszcze. Przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju, świszcząc z niecierpliwości. Skoro mię ujrzał, zawołał:

 

Corne de boeuf! mon garçon! czekam od godziny na ciebie. Weź pistolety, i spiesz ze mną.

 

– Dokąd?

 

– Nie pytaj – dowiesz się wkrótce.

 

– Może natrafiłeś na trop barona?

 

Mieux que cela, parbleu! – natrafiłem na samego barona.

 

– Chodźmy! chodźmy! – rzekłem podniecony tą wiadomością. Czas skończyć tę smutną komedię! – Ale jakże ci się udało odkryć go tak prędko?

 

Plus tard! mon garçon – plus tard! – spieszmy!

 

Wsunąłem do kieszeni pistolety – i wyszedłem z Figeac'iem.

 

Po długiej żegludze w gondoli, wylądowaliśmy na Riva di Shiavoni. Z dala dochodziły nas okrzyki, gwary, urwane strofy barkaroli, zbłąkane nuty jakiejś Canzonnety lub Vilanelli. Plac świętego Marka jaśniał jeszcze całą pełnią swego blasku; ale tam, gdzieśmy się znajdowali mrok panował zupełny i nic nie przerywało cichości.

 

Figeac szedł naprzód, i milczał. Ja dążyłem za nim. Była to część miasta, zaniedbana, bezładna i prawie bezludna. Rowy i wertepy przecinały mało uczęszczaną ścieżkę. Gruzy obalonych murów tamowały co krok pośpiech naszej pielgrzymki. Doszliśmy na koniec do ubogiej chatki rybackiej, w której światełko płonęło.

 

Figeac zbliżył się do okienka – spojrzał, i rzekł do mnie po cichu:

 

– Jest! – Wchodźmy!

 

Zapukaliśmy do drzwi.

 

– Kto tam? – zapytał głos męski z wnętrza chatki.

 

– Proszę się nie obawiać – rzekł Figeac ze zwykłą swoją przytomnością. Nie jesteśmy złymi ludźmi, i zamiary co nas tu sprowadzają nie są złe.

 

Zaspokojony w ten sposób mieszkaniec chatki, pokręcił kluczem i drzwi stanęły otworem.

 

Skoro mię spostrzegł, zawołał z przerażeniem:

 

– Baron Emanuel!

 

– Tak jest! panie baronie – rzekłem doń, wyjmując pistolety z kieszeni. – Przychodzę załatwić nasz dawny rachuneczek. Uprzedzam jednak, że figel Mediolański tu się panu nie uda. Nie wyjdę stąd przed końcem orężnej rozprawy. – A więc gotuj się pan!

 

Baron był blady i wzruszony. Pojął że stał wobec chwili decydującej życiem jego, i że tej chwili uniknąć nie potrafi. Pojął i to, że rozbroić zemsty mojej nie było dlań rzeczą podobną. Nie szukał więc żadnych wybiegów – nie poniżył się do błagania, lecz spojrzał śmiało na mnie i rzekł:

 

– Ponieważ wymagasz koniecznie krwi przelewu – niech się krew leje! Nie zadrżę ja przed lufą pańskiego pistoletu, bo tchórzem nigdy nie byłem.

 

– A Mediolan? – zawołałem.

 

Baron zbladł straszliwie – miał wybuchnąć, ale się powściągnął i przemówił z pozorną spokojnością:

 

– Była to trudna, bardzo trudna, ale konieczna ofiara dla istoty której jestem jedynym opiekunem, jedyną podporą na świecie! Gdybyś mię pan zabił w Mediolanie, ona zostałaby sierotą i żebraczką. Dzisiaj mam prawo umrzeć, bom los jej zabezpieczył! Jestem do usług pańskich.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom I. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 592-604.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: