KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część piąta)

 

Chłodem powiało na mnie z wnętrza pokojów, jakby wilgotnymi wyziewy mogiły. Okna były zamknięte – firanki opuszczone – w mroku perłowym panowało głuche milczenie.

 

– Matko moja! zawołałem. – Gdzieś ty?...

 

Wołanie roztrąciło się o nieme ścian załomy i sklepienia – żadnego nie wywołało echa, żadnej żywej odpowiedzi.

 

Wkroczyłem do sypialni. – Tenże mrok tajemniczy – ten sam chłód mogilny – i takież milczenie.

 

Pościel posłana starannie. – Odzienie porozwieszane jak zwykle. – Na klęczniku książeczka do nabożeństwa i hebanowy krucyfiks; jedyna ucieczka matki mojej, i pociecha.

 

Ale, któż zawiesił ów krucyfiks krepą? – Dlaczego i portret matki mojej kirem osłoniono? – Co znaczą te godła żałoby? Gdzie życie co tu tchnęło? – Gdzie ciepło uczuć macierzyńskich co tu pałało? – Gdzie ten głos tkliwy, co mię pozdrawiał, nauczał, pocieszał? – Gdzie matka moja?!...

 

Stałem jakby piorunem rażony.

 

Wtem, posłyszałem kroki zmierzające ku drzwiom. – Poznałem chód powolny starego Fritza. – Sam nie wiedząc czemu, skryłem się za pawilonem łoża i czekałem.

 

Fritz wszedł z pochylonym obliczem, blady i uroczysty. – Ukląkł przed krucyfiksem; kornie czołem uderzył, i długo, modląc się cicho, w tej postawie zostawał.

 

Potem poszedł do portretu matki mojej – podniósł zasłonę, spojrzał – i gwałtownym rozszlochał się płaczem.

 

Pierś zaledwie mogła pomieścić łkania jego – rozdzierała się jękiem boleści i rozpaczy – a z ust starca biegły natłokiem jakieś niezrozumiałe mi słowa, znów złorzeczenia i przekleństwo, odbijające straszliwie na tle jego żalu i modlitwy.

 

Przejrzałem jasno. – Tu było nieszczęście! – Tu była zbrodnia! – Był kat, i była ofiara! – Pojąłem, że w tej chwili miał się rozwiązać los mój! – Że miała stanąć przede mną prawda naga, ohydna, straszliwa; Harpia moich przeznaczeń – Eumenida życia!

 

– Fritz! – zawołałem, występując z kryjówki mojej – Fritz! – Mów teraz co wiesz – co było – i co jest. – Mów! boś powinien – Bóg chce tego – i sumienie każe!

 

– Powiem! – rzekł Fritz uroczyście, zdziwiony, i przerażony niespodzianym ukazaniem się moim. – Powiem! ponieważ pan wiele już widziałeś – odgadłeś wiele zapewne. – Krzep się więc duchem, panie mój kochany! – Nie upadaj pod ciosem jaki ci zadać muszę! – Ufaj Bogu – nie rozpaczaj – i bądź mężem!

 

Kiedy tych słów domawiał, spełnił się nagle we mnie fenomen jasnowidzenia, w którym odżyły wyraziście wszystkie barwy i zarysy zdarzenia, dłonią choroby w pamięci mojej zatartego. – Zdało mi się, że lampa jakaś cudowna roztoczyła w tej chwili swe blaski w umyśle; że widzę, słyszę, pojmuję to, co mrokiem zapomnienia powleczone było; że to co było, znowu się powtarza na jawie przede mną; i groźne naleganie ojca, i ten puchar bezdenny, który mię wychylić przymusił, i mój bezskuteczny opór, i ten zamęt myśli, rozsądku, przytomności, śród którego przeniknęła, jakby błogie zjawisko, biała postać matki, błagalnie wstawiając się za synem, surowo odtrącona i znieważona! – Znowu odbił się w duszy mojej głos jej rzewny, jęk bolesny i cios ciężki, który ją obalił!...

 

– Fritz! – zawołałem. – Wszystko odżyło w pamięci mojej – Wiem wszystko! – Mów teraz! – Mów! – On ją zabił? On?

 

– Oby jemu Boskie miłosierdzie przebaczyło! – rzekł Fritz, a ty, panie, przebacz jemu, albowiem On ojcem twoim!

 

– Gdzie ona?

 

– Był obłąkany trunkiem, kiedy zbrodni dokonał – ciągnął dalej Fritz. – Gdy nazajutrz ujrzał martwe ciało swej ofiary, padł bez zmysłów, i długo w tym stanie zostawał. Przywołany lekarz z Rewla ocucił go wprawdzie, ale umysłu uzdrowić nie zdołał. Znajduje się obecnie w zakładzie obłąkanych bez nadziei. – Tyś teraz panem włości jego i zamku. – Tyś naszym panem. – Strata, którą poniosłeś, bolesna, okropna, niczym niepowetowana! – Nasz anioł opiekuńczy uleciał w niebiosa! ziemię zasmucił i osierocił! Ale lepiej tam jemu niżeli tu było! – Ona szczęśliwa teraz po trudach i cierpieniach przed obliczem Boga. – Modli się za ciebie, panie, czuwać będzie z wysoka nad tobą, i błogosławi tobie. – Przebacz więc ojcu, bo nie wiedział co czynił – zapomnij wad jego, bo srodze ukarany – nie złorzecz jemu, bo grzechem jest – zlituj się nad nim, bo nieszczęśliwy! – Lecz imieniem tej, której pamięć powinna być tobie świętą, wymagam, żebyś mścił, wedle sił twoich, na człowieku co pochlebiając ułomnościom ojca twego, drażniąc dumę jego, wyszydzając wszystko co godziwe, szlachetne, święte, i potakując namiętnościom jego, doprowadził go w końcu, do czynów gwałtu, niesprawiedliwości i sromoty! zrobił z niego tyrana żony, wroga własnego syna, bluźniercę przeciw religii i odstępcę Boga! On to właśnie zabił matkę twoją panie! bo zepsuł serce jej męża. – On ją zabił! bo wobec ojca twego miotał szyderstwem na jej uległość, cierpliwość, i świętość. – Ja dla niego nie mam nic jak tylko złorzeczenie i przeklęstwo! – Ty, panie, miej dlań zemstę!

 

– Kto on taki? – zawołałem – kto? – mów prędzej!

 

– Baron Arnold N... – rzekł surowo Fritz.

 

– Gdzie on?

 

– Nie wiem. – On nietutejszy. – Z Mitawy podobno, albo z Rygi. – Kiedy się dowiedział o nieszczęściu, do którego się najwięcej przyczynił, znikł nagle, i gdzie jest, rzec nie mogę.

 

– Fritz! – rzekłem doń. – W imieniu tej, której życie radbym był własnym życiem okupić, przysięgam, tu, wobec tego przenajświętszego wizerunku męki Zbawiciela, że w miarę sił moich mścić będę na baronie Arnoldzie N... jako sprawcy podwójnej żałoby mojej, bo i ojca nie mam, i matkę straciłem. – Amen!

 

– Amen! – przemówił starzec – i oby Bóg przedwieczny, opiekun sierót i niewinnych, dopomógł panu memu w tej sprawiedliwej i świętej sprawie!

 

Te słowa były ostatnie, którem dnia tego wyrzekł, i słyszał, albowiem, wzruszenia jakich doznałem, pogrążyły mię znowu w chorobę, długą i niebezpieczną, z której dopiero przy schyłku lata powstałem.

 

Wrzesień był na niebie, kiedym raz pierwszy, opierając się na ramieniu wiernego Fritza wyszedł, świeżym odetchnąć powietrzem. Dzień był prześliczny! Promienie południowego słońca roztaczały dokoła żywotworne ciepło, radośnie opiewane powietrznymi chóry ptasząt i brzękiem owadów przelotnych. Żywa harmonia przestrzeni wznosiła się nutą ofiarną ku niebu, jakby hymn świata dziękczynny. Było błogo, jasno, wonnie, cudownie w naturze – lecz w sercu moim, o! jakże inaczej było! Wszystkie porywy młodzieńcze, przedwczesna starość moralna zabiła! Wszystkie zdroje, gotowe trysnąć z serca wiarą, miłością, nadzieją, by unieść życie moje w błogie krainy ułudy i rozkoszy, wyschły i zmarniały! Kiedy inni, szczęśliwsi, marzyli o sławie i szczęściu, i ufni w obietnice przyszłości, wieńczyli skroń pogodną kwieciem uśmiechów i wesela, ja połykałem łzy gorzkie sieroctwa, dźwigałem straszliwe brzemię wiecznej żałoby, i życie krwawej zemście poświęcałem. Daremnie Fritz poczciwy krzepił mię słowem nadziei, pocieszał słowem przychylności! Daremnie usiłował zerwać kir tęsknoty z myśli mojej i z duszy. Nadto srogim, nagłym, nieprzewidzianym ciosem ugodzony, nie mogłem już przestać być czym byłem! Nie mogłem odnowić w sobie ani dawnej natury, ani dawnego życia! bo całe wnętrze moje, burzą nieszczęścia spustoszone, było niczym innym, jak ciemną jaskinią, siedliskiem rozpaczy i zemsty!

 

Całe dwa lata przepędziłem w domu, krzepiąc siły moje leniwo powracające. W zamku przez nikogo nieuczęszczanym głuche panowało milczenie. Nie było już w nim wrzawy łowieckiej, ani gwaru i okrzyków ucztującej zgrai. Trawy na dziedzińcu porosły. Brama drzemała nieruchomie na swoich wrzeciądzach. Rusznice i kordelasy myśliwskie okrywały się rdzą i pyłem, a konwie i puchary pradziadów, do rzęsistych nawykłe libacji, schły od pragnienia w swoich szafach.

 

Podział godzin moich odbywał się codziennie według jednej i tej samej normy. Było to, w pełnym znaczeniu słowa, życie klasztorne, pustelnicze, poświęcone rozpamiętywaniu i kształceniu umysłu czytaniem dzieł poważnych i pouczających.

 

Co ranka odwiedzałem świątynię mego serca, ów pokoik samotny matki mojej, gdziem pod skrzydłem jej tkliwej opieki, dziecinne przepędził lata. Modliłem się tam za jej duszę, za biednego ojca mego, i miłosierdziu Opatrzności własną polecałem przyszłość. Były to chwile uroczystego żalu, głębokiej i rzewnej boleści, a razem surowego poglądu na życie – chwile, w których objawiały się mnie wysokie prawdy moralne i społeczne, tłumacząc treść głównych warunków doczesnego bytu człowieka. Żadna filozofia nie nauczy tyle, jak modlitwa, samotność i cierpienie. Nie ma dzielniejszego klucza zadań bytu, jak serce skupione w sobie, i wpatrujące się w siebie. Nie było więc dnia, żebym czegoś nie rozważył i nie dociekł; żebym się nie uszlachetnił i nie wzbogacił duchowo.

 

Skoro mrok wieczorny opadł, Fritz zgromadzał całą usługę zamkową i szliśmy wszyscy do kaplicy odmówić pacierz za duszę matki mojej. Potem podnoszono płytę kamienną sklepu, i spuszczaliśmy się doń, z pochodniami. Tam stała na gradusach trumna świeża, w gronie starych familijnych trumien. Przed nią klękaliśmy hołdownie i śpiewaliśmy psalmy żałobne. I tak schodził nam dzień po dniu.

 

W ciągu dwóch lat Fritz robił kilkakrotne wycieczki do Mitawy i Rygi, dla powzięcia języka o baronie Arnoldzie N... Nic o nim pewnego nie wiedziano. Według jednych, miał wstąpić do wojska; według drugich, wyjechał zagranicę. A że ziemskiej posiadłości żadnej nie posiadał w przybałtyckich prowincjach, nie było go sposobu wytropić. Zostawiłem więc trafowi rozwiązanie tej zagadki; a że stan zdrowia mego znacznie się polepszył, a pieniędzy miałem pod dostatkiem, zająłem się czynnie przygotowaniem do wyjazdu zagranicę, gdzie, tuszyłem sobie, że napadnę w ślad barona Arnolda, dobrze mi znajomego z twarzy.

 

Ostatnich dni kwietnia, poleciwszy zarząd majątku wiernemu Fritzowi, i wziąwszy bankierskie kredytowe listy, na Berlin, Wiedeń, Londyn i Paryż, puściłem się w drogę. Tkliwe było moje pożegnanie z Fritzem; rzewniejsze jeszcze z zamkiem przodków, i z grobem matki mojej. Puszczałem się w dal głęboką świata, na czas nieokreślony i bez stanowczego planu, któremu traf ślepy miał tylko przewodniczyć; albowiem nie szło mi ani o zabawę, ani o zaspokojenie ciekawości, ale jedynie o wynalezienie barona Arnolda. Zwiedziłem Prusy, Austrię, Anglię i Francję, a dnie mijały i lata. W Paryżu zabawiłem dość długo, wnioskując, że w tym ścieku społecznych mętów całego świata łatwiej będzie odszukać człowieka, którego do mętów zaliczałem, i dopełnić nad nim zaprzysiężonej zemsty.

 

Jakoż, nie było teatru, bulwaru, spaceru, kawiarni, gdzie bym go nie szukał. Wszystkie męskie oblicza uległy mojemu badaniu. Nadto, opłacałem komisjonerów i garsonów hotelowych. Byłem nawet u prefekta policji. Lecz wszystkie zabiegi moje na nic nie posłużyły. Zdało mi się jednego razu, au bois de Boulogne, że ktoś podobny do barona Arnolda karakolował obok eleganckiej landary, pewnej, wielce z piękności wsławionej lekkiej damy. Puściłem się z całej mocy za nim – wyprzedziłem, i spojrzałem w oczy. Nie był to baron Arnold, ale Francuz jakiś, który widząc nieznajomą figurę tak bacznie śledzącą jego oblicze, rzekł do swej Dulcynelli: Quels sont bêtes ces russes!

 

Epitet, jakim się wyraził, nie zdziwił mię wcale, bo rzeczywiście musiałem wydać się jemu nie przy zdrowych zmysłach; ale dlaczego wziął mię za Moskala, nie pojmuję. Podobne zdarzenie spotkało mię także u podnóża kolumny Vendôme i jeszcze z jedną małą odmianą w Jardin des plantes. Zniechęcony niepowodzeniem pojechałem do Rzymu. Myślisz może przyjacielu, że w tej stolicy starożytnego świata, przodkującej arcydziełami sztuki, świetnością pomników i ogromem pamiątek, zapomniałem, chociażby na chwilę o głównym celu podróży mojej? Nie! Ani bazylika św. Piotra z potrójną aureolą swoją, Aramanta, Michała Anioła i Rafaela, ani Coloseum tak wspaniałe w rozgromie swoim, ani łuk tryumfalny Adriana, nie zdołały zmylić mię z toru. Oczy mijały te przesławne dzieła wieków, duch się mój nie skłaniał przed nimi hołdownie, bo oczy i duch były pod wpływem jednego tylko dążenia, jednej przemagającej myśli, myśli szkaradnej, zbrodniczej. Zemsty koniecznej, nieubłaganej! Zemsty, za ojca mego! za krew mojej nieszczęsnej matki! Zemsty w młodym sercu moim przez poczciwego ale bezrozumnego Fritza zaszczepionej, podniecanej i ożywianej ustawicznie.

 

Jedyna korzyść jaką odniosłem w Rzymie, była ironia dla sławy miejsc i ludzi i apatia do wszystkiego co wielkie i święte.

 

W każdym miejscu, gdzie zamierzałem dłużej zabawić, odmieniałem nazwisko moje dla lepszego zamaskowania się przed baronem Arnoldem, jeżeliby nas traf zbliżył. Do Mediolanu przybyłem jako baron von Rosenblum. Tegoż wieczora udałem się na teatr della Scala. Dawano Narzeczoną z Lammermooru. Zapomniałem powiedzieć tobie, że lubię namiętnie muzykę. Wszystkie struny duszy mojej brzmią dźwięcznie, gdy je zachwyt muzykalny obudzi, gdy je tęskna bolejąca nuta do rzewnego współczucia powoła. Śpiew patetyczny, spianato Rubiniego przechodzący z ognia porywów namiętnych do rozkosznej morbidezy, z burzy sercowej do sercowego pokoju wywarł na mnie niewypowiedziane wrażenie. Była chwila, żem zmiękczał dla zemsty. Była chwila, żem zaniechał przeglądu lóż i parteru a pogrążył się całym jestestwem w czarodziejstwie sceny i harmonii. Po cudnej melodii Fra poco, którą publiczność hołdem uniesienia powitała, posypały się wieńce na Rubiniego i teatr drżał od okrzyków i oklasków.

 

W sąsiedniej loży najwięcej robiono hałasu. Siedziały tam dwie młode i piękne damy, typem i mową mediolanki córy muzykalnej Italii a więc zdolne do natchnienia i porywu. Z tyłu było dwóch mężczyzn; jeden w kwiecie wieku, drugi sięgający jesieni życia. Poznałem w nim (wyobraź sobie radość moją!) poznałem barona Arnolda!

 

Opadła zasłona. Publiczność powstała, i ruszyła ku drzwiom. Za sąsiadkami moimi poszli obaj mężczyźni – a ja za nimi. W natłoku wychodzących nie traciłem z oczu barona. Zmysłami i duszą przylgnąłem doń, i jako cień towarzyszyłem jemu na ulicę. Damy siadły do powozu z młodym mężczyzną. Baron poszedł sam jeden – i ja pomknąłem w ślad za nim.

 

Kiedy wszedł do hotelu i podniósł się na schody, zapytałem odźwiernego:

 

– Kto ten pan?

 

Odźwierny, zmierzył mię od stóp do głowy, ruszył ramionami, i wyrzekł do mnie:

 

– A na co wam?

 

– Na to! powiedziałem, wsuwając mu w łapę franczeskona.

 

Udobruchany Cerber uległ sile argumentu, i uśmiechając się uprzejmie, rzekł z niskim pokłonem:

 

– Ten pan niedawno u nas. Nazwiska nie znam. Przyjechał z Paryża. Za dni kilka wyjeżdża do Neapolu. Zajmuje w hotelu numer 15 na górze.

 

Całą niemal noc pisałem do Fritza. Oprócz listu, posyłałem jemu rozporządzenie majątkowe na wypadek mojej śmierci. O godzinie 8-mej z rana pośpieszyłem do barona Arnolda. Jeszcze był w łóżku kiedy wszedłem. Nie poznał mię, i zdumiał się na widok nieznajomego.

 

– Czego pan chcesz? – zawołał niecierpliwie. Nie wiem kto jesteś, nie możesz zatem mieć do mnie interesu.

 

– Niech pan będzie cierpliwy – rzekłem, hamując nienawiść gotową wybuchnąć. Poczym, przysunąłem fotel do jego łóżka, i usiadłem.

 

– Czy pan znałeś barona Wolfganga F... w zamku Eulenburg koło Rewla? – zapytałem, przystępując do rzeczy à bout portant, jak mówią Francuzi.

 

– Do czego zmierza to pytanie? – fuknął gniewnie zagadniony. – Co panu daje prawo ciągnąć ze mnie indagację?

 

– Czy pan znałeś barona Wolfganga F...? – powtórzyłem surowo i groźnie. – Muszę mieć jakieś prawo pytać go o to, kiedy pytam.

 

Baron Arnold wyskoczył z siebie. Wściekłość zaogniła mu lica. Potem zbladł, i wyrzekł konwulsyjnie:

 

– No i cóż z tego że go znałem?

 

– A baronowę Eleonorę F... czy pan także znałeś? – zapytałem nie spuszczając oka z jego oczu.

 

– Znałem.

 

– Dobrze – a wiesz-li o tym, że baron Wolfgang, obłąkany trunkiem, zabił swoją żonę – a gdy przyszedł do siebie, zwariował z rozpaczy?

 

Na te słowa, wstrząsł się baron Arnold, jakby spazmem konwulsyjnym rażony, i długo ust otworzyć nie mógł.

 

– Czyż być może? – przemówił w końcu.

 

– I był taki nikczemnik – ciągnąłem dalej – co się do tej zbrodni straszliwej przyczynił. On użył swego wpływu na słabą naturę barona, żeby go wtrącić w coraz głębszą przepaść nałogu i zepsucia! On wyrwał z jego serca wszystkie rozsądne i szlachetne popędy! Wzmógł jego dumę, despotyzm, bezbożność! a w końcu zrobił z niego mordercę wiernej, przychylnej i cnotliwej żony!

 

W miarę jakem postępował w opowiadaniu, rosło pomieszanie barona Arnolda. Nie mogąc uleżeć w łóżku, usiadł, i blady, prawie siny, przemówił drżącym głosem.

 

– Któż był ten nikczemny?

 

– Baron Arnold N...! – rzekłem groźnie, powstając z miejsca. – Żadne przeczenie tu mieć wagi nie może. Wiem z pewnością, że tak było rzeczywiście, jak powiedziałem. Nie trudź więc siebie pan daremnym zaparciem się faktu, którego realność wszystkim wiadoma. Teraz wiedz, że widzisz przed sobą syna tego, któregoś zgubił! syna tej, której śmierć przedwczesna była dziełem twoim! Szukam już ciebie od lat kilku. Niech się więc zemsta moja nasyci, bo dawno czeka, i dłużej czekać nie zdoła. Mógłbym cię zamordować w tej chwili, i tym zakończyć rachunek – ale nie chcę w ten sposób z tobą postąpić. Wzywam ciebie na bój śmiertelny, stawiąc i własne życie na szalę. Kiedy? – dziś – natychmiast! Gdzie? – o strzał karabinowy za miastem, w laurowym lasku nad montańską drogą. – Broń? – pistolety! – Proszę o słowo!

 

Baron milczał. Twarz jego wyrażała wściekłość tłumioną gwałtownie, obok wzgardliwego sarkazmu, co drżące i sine usta jego wykrzywił. Spojrzał na mnie z wysoka, zaśmiał się ostro i prowokacyjnie. Potem rzekł:

 

– I słowa nie dam – i bić się nie będę! Cóż to do mnie należy, że ojciec waćpana lubił się upijać, i że będąc pijanym, zabił żonę swoją? Czy jest taki kodeks na świecie, co by mię za to obwinił, że człowiek, daleko starszy ode mnie, a więc mogący mieć swoją wolę, postępował według swej woli? Zanadtoś młody mój panie! Źle rezonujesz. Myślisz żeś na fircyka natrafił, że zechce podzielać twoje donkiszotowskie fantazje, i swój łeb nadstawi dlatego tylko, że się tobie jakieś głupstwo uroiło?

 

Te słowa jego były iskrą, której tylko nienawiść moja czekała. Jakoż wybuch jej był gwałtowny i straszliwy. Krew zawrzała. Zmysły się zmąciły. Nie pomnę com wyrzekł i com zrobił, ale kiedym ochłonął po chwili, baron wyrwany z pościeli, leżał już na podłodze, w bieliźnie poszarpanej na szmaty, a krew sączyła się po jego bladej twarzy, i włosy potargane jeżyły mu się krzaczysto na głowie...

 

– Teraz, mój panie – rzekłem – nie myślę żebyś odmówił pojedynku. Dzisiaj będą wiedzieć w mieście, o tym co ciebie spotkało. Jeżeliś tedy nie podły tchórz, staniesz na placu ze mną. Wiesz już, gdzie? kiedy? i jaka broń? – Czekać będę!

 

I wyszedłem.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom I. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 537-545.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: