KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część czwarta)

 

Pokład skały tworzył w jednym miejscu rodzaj szerokiego gzymsu, na którym usiedliśmy pospołu, i baron rozpoczął w ten sposób swoje opowiadanie.

 

– Byłem synem zamożnych rodziców. – Zamek nasz, antyczna spuścizna po przodkach, stał w pobliżu Rewla, pośród obszernych włości od dawna w naszym posiadaniu zostających. – W zamku były i baszty rogowe, i strzelnice, i bramy potężne z dębu, sztabami okute, gwoździami nabijane, i ryglami opatrzone. Mur obwodowy z ciosu, wysoko sięgający, ostrokołem opatrzony, dopełniał środków obrony od nieprzyjaciół, nie istniejących na świecie o tej porze.

 

Ojciec mój, żyjący tradycjami feudalizmu, był srogiej, popędliwej i despotycznej natury. – Wasale drżeli przed nim. – Słudzy bali się go jak ognia, i nie lubili; a ja syn jedynak, ostatnia gałęź starożytnego szczepu, ust otworzyć przed nim nie śmiałem.

 

Chroniczną podagrą dotknięty, ojciec mój przepędzał zwykle letnią porę na kuracji w Karlsbadzie. – Na jesień, wracał do domu, gdzie cały zapas odzyskanego zdrowia marnował na polowaniu. – Wtedy zamek nasz, zwyczajnie ponury, i głuchy, napełniał się hałasem i brzękiem myśliwych, wizgiem i skomleniem ogarów, trzaskiem harapników, i rozgłośnymi okrzyki biesiadujących.

 

Przy dębowym stole, ogromnych rozmiarów, zasiadali cni nemrodowie sąsiedzi nasi, w strojach łowieckich, z kordelasem u biodra i z trąbką przez plecy. – Miny gęste, wąsy potężne, brody rude, strząpiaste, formy od Niebelungów pożyczanej, były akcesoriami, ich rubasznej, grubej, absolutnej natury, bez poloru, i wędzidła. – Z tymi to na pół dzikimi ludźmi, synami średnich wieków, których tradycjami żyli, ojciec mój najochotniej przestawał, z nimi zawodził chórem jakieś odwieczne Lieder niemieckie, prawił o cudach łowiectwa, i wychylał rzęsiste puchary Reinweinu, lub ponczu, na złość podagrze, która, ma się rozumieć, we dwójnasób za te lekceważenie jemu odpłacała.

 

Lecz pośród ścian kamiennych zamku, i tych ludzi niemniej kamiennych, żyła w ustronnej celi swojej, jakby na pustyni, szlachetna i tkliwa istota, cierpieniem wypróbowana, czystością myśli i ducha święta. Domyślasz się zapewne, że tą czcigodną istotą była matka moja. – Znaczenie jej w domu było żadne; lecz znaczenie jej w sercach było wysokie. – Wasale i słudzy czcili ją, kochali gorąco za jej słodycz, bogobojność i ludzkość. – Nie było takiego, co by się nie litował sercowie nad losem tej niewinnej gołąbki, mdlejącej bez skargi i wyrzutu, w ostrych szponach sępa. – Nie było takiego, co by się zawahał poświęcić siebie dla przyniesienia ulgi jej niedoli, rozrywki jej samotności. – Lecz cóż mogły pomóc te dobre uczucia, te życzliwe chęci, kiedy sama ona stawiła im nieprzebytą tamę, przekładając swą dolę, jakkolwiek była ciężką, nad niesławę wobec ludzi, nad wyrzut wobec sumienia, nad winę wobec Boga. – A do tego było inne jeszcze ogniwo, które ją z jej dolą jednało, i z mężem łączyło – ogniwo macierzyńskiej miłości, tego najszczytniejszego posłannictwa kobiety na ziemi. – Opuszczona, zaniedbana, nierzadko boleśnie pokrzywdzona przez mego ojca, coraz namiętniej oddającego się łowom, pucharom i rozpasanym orgiom, biedna matka moja przelała całą swą miłość, całą swą nadzieję na mnie. – Słyszeć mię, widzieć, przytulić do łona, wywołać z mej duszy jaki objaw względu, przywiązania, wdzięczności, było jej najgorętszą żądzą, największą rozkoszą. – Jakoż tej przynajmniej pociechy nie odmówiły jej nieba. – Nie było w sercu moim takiego zakątka, gdzie by nie płonęło dla niej żywe i tkliwe uczucie. – Kochałem ją nad wiek mój, nad moje pojęcie, bo miłość wielka i czysta, wywołuje miłość i przyciąga ją ku sobie. – Kochałem ją, bo mię słodycz jej, pokora, pobłażanie, wobec obelg i tyraństwa mężowskiego, rozrzewniały i podnosiły do takiego stopnia czci i uwielbienia, jakiego wyrazić nie zdołam. – Kiedy bywało, wrzaski i łoskoty ojcowskich bachanaliów dolatywały do jej pustelniczego zacisza, ona spieszyła do swego klęcznika, skłaniała czoło przed wizerunkiem Zbawiciela, i długo, długo, nieraz całe noce w modlitwie przepędzała, wzywając dla mnie Boskiej opieki, dla męża Boskiego miłosierdzia! – Bywało, uklęknie przy łóżku moim, i niemym błaganiem poleca los dziecka swego Opatrzności, i łzę cichą Bogu w ofierze przynosi, i uśpieniu mojemu błogosławi. Nieraz zbudzony, widziałem białą jej postać przy sobie, czułem tchnienie jej miłości, i bicie niespokojne macierzyńskiego serca. – I był taki, co tego anioła nie oceniał! co tę nieziemską istotę pokrzywdzał! co tę świętą kobietę katował!...

 

Gdyby nie matka moja, byłby ze mnie łotr, urwisz, nieuk, a może i coś gorszego. – Oprócz niej nikt się mną nie opiekował, nikt nie zwracał na mnie uwagi, nie dbał, czy umiem co czy nie. – Wszystko zatem winien jestem mojej matce, i pryncypia, i naukę, i polor zewnętrzny, a to większa, prawdziwe pojęcia o godności i honorze. – Zwyczajem ojca bywało, kiedy nie bankietował z gośćmi, kazać mnie czytać głośno starą heraldyczną kronikę, o rycerskich rodach Kurlandii, Estonii i Liwonii, do których nasz ród należał. – Kiedym przechodził z kolei do naszej genealogii, ojciec zaczynał dąć potężnie ze swojej porcelanowej fajki, sapać, i chrząkać rozgłośnie, a potem wybuchał tymi słowy, plując na wszystkie strony:

 

Höre du, dummer Kerl! Czy rozumiesz teraz smarkaczu, kim jesteś, i jaka krew w tobie płynie? – hę? hę? – A wiesz-li dummer Kerl, kiedy żył nasz pierwszy protoplasta? pierwszy baron von K... rycerz mieczowy i komtur?...

 

Po tej apostrofie, zwykł imać się chronologicznych wyrachowań, w których do tyle się zapędzał, że sadził jednym susem przez wieki, i tysiąclecia. – Najogromniejsze przestrzenie czasów przeskakiwał, aż się w końcu opierał o preadamitów, co bytem swoim wyprzedzić mieli Adama, Genezę, i Chaos!

 

Kiedym skończył rok piętnasty, ojciec darował mi strzelbę, kordelas i puchar, mówiąc przy tym:

 

Höre du, dummer Kerl! – Jużeś nie dziecko. – Dość wisiałeś przy matczynej spódnicy! – Odtąd jesteś człowiekiem dojrzałym, i powinieneś pamiętać, żeś baronem von K... ostatnim po mnie przedstawicielem rycerskiego rodu, któremu nie książka, ani kądziel, a broń i puchar przystoją. – Słyszałeś? – Jeżeli słyszałeś, to pamiętaj com rzekł, bo Donnerwetter! wytataruję ci skórę tak, że zawyjesz jak pies – i dopóty tatarować będę, aż cię nie ujrzę takim, jakim chcę żebyś był – jakim być musisz! Inaczej, wara! – Żartować nie lubię!

 

Po tej tkliwej tyradzie, krzyknął, aż ściany zadrżały.

 

Fritz!

 

I stary Fritz, wierny factotum ojcowski, wszedł skwapliwie do komnaty.

 

Höre du alter Spitzbub! – rzekł doń. – Przynieś kufel wina – nur geschwind! Donnerwetter!

 

Fritz wybiegł; wrócił niebawem i postawił na stole ordynowany napój.

 

Ojciec napełnił ogromny puchar, tradycyjne naczynie antenatów, które nigdy z pokoju jego nie wynoszono, wychylił do dna; znowu napełnił i podając mi one, rzekł rozkazująco:

 

– Pij!

 

Drżącą ręką wziąłem puchar – ale do ust podnieść nie śmiałem. Myśl gruntowała z przerażeniem tę bezdenną powódź napoju, to straszliwe morze, w którym kazano mi pogrążyć siebie, jakby w otchłani między Scyllą i Charybdą.

 

Wahanie się moje oburzyło ojca. Zerwał się z krzesła, tupnął nogą gniewnie, i grożąc mi kułakami, krzyknął basem Stentora:

 

– Pij! – pij! albo cię w miazgę rozgniotę! – pij! Donnerwetter! – pij!

 

Nie było rady. Opór nie był podobny. Wahanie się nie mogło mię ocalić.

 

Podniosłem więc złowieszczy puchar do ust. Pociągnąłem wina, raz, drugi, trzeci. Dalej nie mogłem.

 

– Pij! – wołał ojciec, groźny, nieubłagany jak Fatum.

 

Znowu podniosłem puchar. – Znowu napiłem się, walcząc ze wstrętem; i znowu przestałem.

 

– Pij! pij! Donnerwetter! – Cóż to? wahasz się, kiedy rozkazałem?

 

– Nie mogę ojcze! – wyrzekłem nieśmiało – nie mogę – przebacz! – Natura nie przyjmuje...

 

– Co?... śmiesz sprzeciwić się mojej woli?! Hagel! Blitz! und Donner! – Śmiesz targować się ze mną?! i łgać w żywe oczy? Jak to? syn barona von K.... nie w stanie wypróżnić puchara? – Tausend sapperment! – Ja cię wydziedziczę! – przeklnę! – pij!...

 

Słowo przeklęstwa, złamało wstręt i obawę. Podniosłem puchar z gorączkową determinacją – przytknąłem do ust pałających i piłem, piłem, piłem, zadychając się i dławiąc; piłem, czując że śmierć wlewałem w siebie, że zbytek płynu rozsadza wnętrze moje, i ciśnie, i pali, i przetrawia.

 

Groźne "pij!" brzmiało ciągle w uszach moich, coraz głośniej, huczniej, straszliwiej. Była w nim jakaś szatańska ironia – jakaś piekielna radość z odniesionego tryumfu. Zdawało się mnie, że tysiące odgłosów złowrogich, powtarzały chórem, pode mną, nade mną, dokoła, to słowo "pij!" z dodatkiem demonicznego śmiechu i oklasków.

 

A ja piłem, i piłem. Wir, zamieszanie, chaos, wichrzyły głową. – Skronie płonęły. – Ogień toczył się strumieniem w żyłach; a w oczach, wszystko się mąciło, plątało, zmieniało – wszystko krążyło, ruchem bezładnym, wyuzdanym, szalonym, i ojciec, i ściany komnaty, i zbroje, i hełmy, i kolczugi, i miecze, i portrety surowe przodków, i zamek cały, i świat cały!

 

Nagle zdało się mnie, że przede mną mignęła biała postać matki – że coś rzewnie, błagalnie mówiła – płacząc, dłonie załamała – na kolana padła. – Potem, ktoś gniewnie zagrzmiał – zaśmiał się szyderczo – czymś ciężkim cisnął gwałtownie – ktoś jęknął – upadł – i noc mię owionęła – i straciłem zmysły – uczucia, pamięć, pojęcia, zamierzchły – co potem było? nie wiem.

 

Kiedy przyszedłem do siebie (po kilku dobach nieprzytomności, jak mi powiedziano później), głowa mi pękała od bólu, i powieki ciężyły kamieniem na źrenicach. Nie mogłem zrazu zdać sobie sprawy z obecnego stanu mego – mniej jeszcze z tego co stan ów spowodowało. Tyle tylko pojąłem żem chory – że leżę w łóżku – i że ktoś nade mną płacze.

 

Noc była. Mdłe światełko lampy migało w kątku pokoju. – Wiatr szumiał w pustych basztach zamku, lub świstem żałobnym zawodził złowrogo. Rozkołysane sosny i jodły, majaczyły w oknach jakby ciemne upiory. Było smutno, groźnie, straszno, dokoła mnie. Było smutno, ciężko, boleśnie we mnie. Gdzie byłem? prawie zrozumiałem. Co się działo ze mną? ledwie pojąć mogłem. Co mię czekało? duch odgadywał, i serce przeczuwało – bo cierpiałem, mocno cierpiałem – a świat wydawał mi się pustynią – a zamek grobowcem. – Znowu mię zmysły opuściły.

 

Ile chwil przeszło, snu, czy omdlenia, powiedzieć nie mogę. – Pamiętam tylko, że kiedym oczy otworzył, blask poranny zaglądał w okna, i stary Fritz klęczał przy łóżku moim z obliczem pochylonym, jakby w modlitwie pogrążony.

 

W umyśle czułem niemoc wielką – zupełny prawie brak władz sądu i kombinacji – jakby senność jakąś nieprzezwyciężoną. Wyobrażałem sobie, że świat jakiś fantastyczny, roztaczał dokoła mnie swe zaczarowane kręgi, z których wyzwolić się duchem nie mogłem, jakby na wieczną nieruchomość woli skazany.

 

Miałem ja wprawdzie dość trafne pojęcie swego stanu; poznawałem pokój mój i poczciwego Fritza, czuwającego przy mnie, ale były chwile, że na tę rzeczywistość obrazu, opadały jakieś mgliste, i żałobne zasłony, całunów i kirów, z których łzy, niby ściekały kroplami, i krew się sączyła.

 

Był to zapewne bred gorączkowy, nic innego – a jednak pewny byłem że te straszliwe zjawiska nie były złudzeniem, ale prawdą! – pewny byłem, że słyszę w dali, jakiś chór żałobny, jakby śpiew pogrzebowy kapłanów, co się unosił nad zamkiem, to głośny, to słabnący, to zupełnie w przestrzeni rozwiany, jak owe brzmienia eteryczne arfy Eola, z którymi rzeźwią się wiatry, i powiewy igrają.

 

Nadszedł na koniec dzień przesilenia choroby mojej. Młodość wzięła górę nad niemocą – śmierci zdobycz jej wydarła. Troskliwość Fritza była narzędziem Opatrzności, która snadź, miała swoje cele, wracając mię do życia od progów grobu, gdzie znalazłbym pokój, nieznany na ziemi, i tak sercu mojemu pożądany! Nie było chwili, żeby ten dobry starzec nie czuwał nade mną. Dnie i noce trawił przy moim łożu boleści, zapobiegając chorobie środkami, które z długoletniego doświadczenia zaczerpnął. Jakoż pośród gorączkowych widzeń moich, po większej części straszliwych, zawsze spotykałem uczciwą, przychylną twarz Fritza, łagodzącą srogość obrazów, przed którymi truchlałem z przestrachu.

 

Zdarzyło się tak, że ocknąwszy się pewnego dnia, poczułem się przytomniejszym i zdrowszym. Zmysły wróciły do normalnej równowagi, i rozsądek swe dawne prawa odzyskał. Słońce wnikało słupem promiennym do pokoju. Słychać było śpiewy i szczebiotanie ptasząt rzeźwiących się w eterze. Zdarzało się, że obfitymi zdrojami płynęło wesele z łona wiosennej natury; że uśmiech rozkoszy i nadziei promienił się w każdym jej zjawisku, w każdym jej blasku i cieniu. A przecież, mimo uczucia ulgi, mimo błogości fizycznego pokoju, na duszę moją wiało tęsknotą, i bolesnym przeczuciem trącone, serce truchlało.

 

W tej chwili wszedł do mnie Fritz z jakimś kordiałem, i prosił żebym wypił. – Spełniłem jego żądanie; poczym wezwawszy go żeby usiadł przy mnie, zapytałem:

 

– Czy dawno już choruję?

 

– Oj – dawno już panie kochany! – Więcej niż miesiąc! – odpowiedział. – Ale chwała Najwyższemu, wkrótce pan zupełnie zdrów będziesz, – najgorsze minęło – złe minie prędko. Trzeba tylko pokoju i ostrożności.

 

Rzekł i uśmiechnął się, całując rękę moją.

 

Nie wiem czemu, ale zdawało się mnie, że ten uśmiech jego nie był zupełny – że gorycz jakaś truła swobodę jego – że smutek mglił go i chłodził.

 

– Cóż było przyczyną mojej choroby Fritz? – rzekłem po chwili. – Pamięć zdradza mię. – Nie wiem co było? i jak było?

 

Fritz opuścił czoło, i zamyślał się, nim odpowiedział:

 

– Nie wiem, co było powodem choroby pańskiej. – Widać taka była wola Boga.

 

– A matka moja biedna! ile cierpieć musiała!

 

Fritz westchnął głęboko, i jakby dławiąc łkanie wewnętrzne, rzekł drżącym głosem:

 

– Tak – biedna pani! – biedna!

 

– Pewnie dnie i noce przy łóżku moim trawiła, odmawiając sobie spoczynku? Płakała i modliła się? – Wszak prawda? Fritz – O! znam ja tkliwe jej serce! – Gdzież teraz ona? – Czy dawno tu była?

 

Fritz był blady i drżący, ale usiłował panować nad sobą. – Wziął konwulsyjnie rękę moją, przycisnął do ust, i długo, długo całował. – A ja czułem, że ją łzy gorącymi oblewał, słowa nie mogąc wymówić.

 

– Co tobie Fritz? – zapytałem – czemuś taki wzruszony? Czego płaczesz?

 

– Nic panie – odpowiedział, przezwyciężając siebie. – Płaczę... z radości, że żyjesz, bo niebezpiecznie byłeś chory – bardzo niebezpiecznie!

 

Stan osłabienia w jakim byłem, nie dozwolił mi dalszej rozmowy. Nie dostrzegłem nawet, że Fritz na zapytanie moje o matce nic nie odpowiedział. Snadź, umysł podzielał jeszcze niemoc ciała, i zupełnej świeżości swojej nie odzyskał.

 

Tak przeszło dni kilka. Fritz uchylał się ciągle od stanowczej odpowiedzi. Zmylał zręcznie pytania moje. Odegrywał rolę, troskliwością serca przepisaną. Z potrzeby, stał się aktorem, i kłamał, chociaż miłował prawdę, i kłamstwem się brzydził.

 

W miarę, jak siły wracały, zacząłem wpatrywać się baczniej w przygody i zjawiska, pamięcią dochowane, i wyciągać z nich treść objaśniającą niektóre zagadkowe chwile długiej mojej choroby.

 

Smutek, niedostatecznie ukryty Fritza, niepokoił mię. Więcej jeszcze niepokoiła ta okoliczność, że w godzinach zupełnej przytomności, ani razu nie widziałem matki mojej przy sobie; ani razu głosu jej nie słyszałem, ani szmeru jej sukni; chociaż być nie mogło, żeby nad chorym synem nie czuwała, ona! tak tkliwa i kochająca!

 

Cóżby to znaczyć miało?

 

Może ją trud i zmartwienia przemogły?

 

Może chora! – a jeżeli chora – to któż czuwa nad nią? kto radzi w chorobie? kto cierpieniom zapobiega?

 

Jeżeli rzeczywiście chora, Fritz nie powie, żeby mię nie zatrwożyć, i zdrowiu niezupełnie ustalonemu nie zaszkodzić.

 

A więc, należy udać spokojność – uśpić czujność Fritza – i przekonać się samemu o stanie rzeczy.

 

Powziąwszy takie postanowienie, uspokoiłem się nieco. Kiedy wypiłem z rąk Fritza kordiał pokrzepiający, którym traktował mię codziennie, udałem, że mię sen zaczyna przemagać, i opuściłem się na poduszkę.

 

Fritz zasunął firankę, wyszedł z pokoju, i drzwi zamknął za sobą. Ale był inny wychód na korytarz prowadzący do mieszkania mojej matki, i ten nigdy nie bywał zamknięty.

 

Skoro się Fritz oddalił, wstałem z łóżka, z niemałą trudnością; wdziałem na siebie co się pod ręką nadarzyło, i trzymając się ściany, bo nogi uginały się pode mną, wkroczyłem w cieniste przejście korytarza.

 

Wyrazić nie zdołam, jak mi się nagle smutno zrobiło – jaką boleścią zadrgało serce! O małom nie upadł. Trzeba było całej siły postanowienia, żeby przemóc niemoc fizyczną i wrzawę moralną, jakich doznawałem.

 

Doszedłszy do drzwi, za którymi kryła się tajemnica tyle mię obchodząca, upadłem duchem, i dłoń poruszyć klamki nie śmiała. Całe wnętrze moje wzdrygało się wobec straszliwej myśli jakiejś, z której zdać sobie sprawy nie mogłem. Ukląkłem i zmówiłem modlitwę. Poleciłem Bogu matkę moją i siebie. A gdy powstałem, wiary balsamem pokrzepiony, śmiało pocisnąłem klamkę – drzwi się rozwarły – i wszedłem.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom I. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 473-480.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: