––––––––
(Ciąg dalszy. – Część trzecia)
Przeszły lata. Niemało ludzi i zdarzeń, po większej części dotkliwych dla mnie przemknęło przede mną. Z młodzieńca goniącego za ułudą, pałającego ogniem porywów i natchnień, stałem się człowiekiem dojrzałym, zobojętnionym dla życia, i niewierzącym życiu. Burzliwych losów igraszka, stanąłem niespodzianie w szeregach kaukaskiej moskiewskiej armii. Pomieszczony w orszaku naczelnego wodza jenerała Neidhardta, wysokiej cnoty człowieka, poznałem się wkrótce z całym beau monde Tyflisu, w skład którego wchodziło mnóstwo różnorodnych żywiołów, mniej więcej nienawidzących siebie. Na tle miejscowego społeczeństwa Gruzji, raźnie odbijały cechy narodowe Armenii, Kolchidy, Mongolii i Moskwy. Byli tam i Polacy, bo gdzież ich nie ma? Czy jest na świecie taki ziemi kątek, dokąd by tych ofiar przemocy burze przeznaczeń nie zaniosły? Źródłowski, Strzelnicki, Zabłocki, i wielu innych tęskniło po kraju u stóp Kazbeka lub Elbruza. Inni konali w bojach, brzmiąc mdlącymi usty rzewne pożegnanie Ojczyźnie. Znałem ich kilku, lecz rzadkie były moje z nimi stosunki z powodu różnicy, służbowej pozycji, a tym samym niezgodności obowiązków i oficjalnego przeznaczenia naszego. Jenerał Kazlaninow, główny naczelnik kaukaskiej artylerii, człek dobry i sprawiedliwy, mówił mi nieraz: "Najlepsi moi oficerowie są Polacy. Niech tam sobie rząd myśli co chce, co do mnie nie mogę ich nie pochwalić, kiedy na to zasługują". Jeden z nich, wkrótce potem pod Andi poległy, młody Józef B... odwiedzał mnie często. Była to natura szlachetna, opromieniona żywym natchnieniem, samodzielna i sprężysta. Nieraz bywało, kiedy tłum koleżeński z małym wyjątkiem dokuczliwy i gwarny, dawał mi westchnąć swobodnie, wychodziliśmy z Józefem B... na wieczorną przechadzkę za miasto, i usiadłszy nad stromym korytem wrzących fal Kuru, rozmawialiśmy poufnie. Całe tomy nie pomieściłyby tych samotnych rozhoworów o rodzinie, o miłych sercu, o najmilszej ziemi praojców, o tym co ją dotknęło, dotykało obecnie, i spotkać miało w przyszłości. W przestankach rzucaliśmy wzrok zachwycony na krajobrazy otaczające nas dokoła; na ten Kazbek olbrzymi, co w śniegowej chlamidzie srebrzył się z daleka; na lasy, skały, potoki kipiące w porowach z granitu; na to niebo na koniec, niebo Azji, ciemno lazurne, głębokie, promienne, co się na górach Gruzji, jakby na słupach osnownych budowy świata opierało. Pięknie było dokoła! cudnie! uroczo! A przecież każdy z nas kończył swą kontemplację głębokim westchnieniem po swoim rodzinnym kraju, i słowy żalu po nim. Mimowolnie wymawialiśmy pospołu; on: Litwo! co wyrówna tobie! – ja: Ukraino! kiedyż cię znowu obaczę!
Nadszedł dzień oficjalnie uroczysty św. Mikołaja, przypadający według moskiewskiego kalendarza 6 grudnia. Były to carskie imieniny. Z całego Kaukazu, wyjąwszy stron wojujących z Rosją, zjechali się do Tyflisu delegaci prowincji, mandatariusze towarzystw rozmaitych, gmin i osad góralskich; posłowie Bakińskiego Chana, Sułtana Elisujskiego, Dadjana Mingrelii i Szacha Persji; a wszyscy dworno, zbrojno i okazale. Po solennej audiencji u sardara czyli namiestnika Neidhardta, wszyscy zaproszeni byli na bal, do którego wspaniałe zrobione były poprzedniczo przygotowania.
W czterech ogromnych salach, urządzono z drzew balsamicznych i kwiecistych krzewów, rozkoszne gaje, poprzecinane ścieżkami z perskich kobierców. Ścieżki te snuły się w różnych kierunkach przez kioski, altany, tunele, owiane wonią płonących atargiulów, i szemrzące sztucznymi rzuty wodnych wytrysków. W każdej z pomienionych sal ustawiono chór wojskowej muzyki. W piątej sali najpierwszej z rzędu, pani Neidhardt z czterema córkami, frejlinami dworu, przyjmowała damy Tyfliskie. Sam namiestnik otoczony licznym i świetnym sztabem, przyjmował mężczyzn i urzędników rozmaitych wydziałów służby. Przybycie sędziwej księżny Orbeljani, owej sławnej w dziejach panowania króla Heraklia, carewny Tekli jego córki, dało bodźca ruchowi ogólnemu całej tej masy różnorodnej i różnobarwnej ku schodom pałacu, ubranym w kwiaty, drzewa, zwierciadła. Na każdym stopniu onych stali podwójnym rzędem kaukaskie kozaki, w swoich bogatych i malowniczych strojach, z bronią misternie srebrem nabijaną i w czapkach baranich wysokich. Namiestnik podał rękę dostojnej staruszce. Inni jenerałowie prowadzili parami, rząd książęcych matron Gruzji poważnie stepujących w swoich białych powiewnych czadrach, jakby w mgle tajemniczej. Skoro tylko ta solenna procesja wtargnęła do pierwszej sali, wszystkie orkiestry czterech sal zagrały hymn Lwowa: Boże chrani Caria! a potem przeszły do hucznego poloneza, na czele którego stanął namiestnik z carewną, prowadząc za sobą długi szereg par, przez owe rozkoszne gaje, wyżej przeze mnie pobieżnie opisane.
Trudno sobie wyobrazić coś piękniejszego, jak ten obraz ruchomy towarzystwa z tylu narodowości złożonego. Świetne mundury rosyjskie, świetniejsze jeszcze stroje azjatyckie, blaski, barwy, kształty, migały na przemian, jaśniały, mieszały się w jedną harmonijną całość, w jedno tło odrębne, oryginalne, niezwykłe gdzie indziej tylko na Kaukazie. Grona dam i dziewic Gruzji, Mingrelii i Rosji, zdawały się jakimś fantastycznym obłokiem z gazy, atłasu, kwiatów, złota, pereł i brylantów, unoszącym się w powiewach harmonii i wesela. Bal brzmiał rozgłośnie; wirował ruchem, gwarem, połyskiem, żywymi barwy, żywymi słowy i uśmiechy. Posłowie przechadzali się poważnie, gruzińskie matrony siedziały etykietalnie, przerywając rzadkimi słowy milczenie, które miały za konieczny atrybut swego dostojeństwa. Młódź puszczała się w tany. Kadryle, galopy i walce, rej wiodły w jednej sali. W przyległej abchazka i lezginka, pełne życia, gracji i rozkoszy. Księżna Wachtang Orbeljani i młody książę Konstanty Dadjan, para godna siebie, zachwycali wszystkich zręcznością swoją i układem.
Pomiędzy widzami, w gronie starszych wojskowych dostrzegłem postać nieznajomą, chociaż było w jej rysach coś takiego, co mi kogoś przypominało. Był to mężczyzna lat około pięćdziesięciu, wysoki, szczupły, zarosły brodą szpakowatą, twarzą i wejrzeniem ponury. Oczy jego śledziły mię z nieruchomością gettatore. A gdy się nasze wejrzenia spotkały, on swej źrenicy nie opuścił; przeciwnie zdawał się tonąć w rysach moich, jakby szukając w nich wspomnień dawno minionego czasu. Pytałem obok stojącego kolegę, księcia Kozłowskiego, czyby nie wiedział, kto był ten pułkownik? Nie wiem, odpowiedział, jak się nazywa. Sądząc z munduru, to kozak z linii Tereku. Nigdy go nie widziałem. Obecny pułkownik Arsłan-Bek-Tuganow, kabardyniec w służbie carskiej, nie lepiej ciekawość moją zaspokoił. W końcu zaniechałem badania, bo prąd mazura porwał mię i uniósł w dalsze strefy sali, gdziem wkrótce o przedmiocie mojej ciekawości zapomniał.
Bal miał się ku końcowi. Wyszedłem na galerię czerpnąć trochę górnych powiewów, bo chociaż byliśmy na wstępie grudnia, przestrzenie łagodnie dyszały. Księżyc prowadził gwiazd karawanę przez błękity, i całą pełnią blasku opadał na obszerny amfiteatr uśpionego grodu, nad pienistymi wody Kuru. Rad byłem z tej chwilowej samotności, pożądańszej sercu memu od gwarów tłumu i zgiełku oficjalnej zabawy.
Rad byłem skupić się w sobie, puścić myśl swoją w dal czasów i przestrzeni, po zdobycz wspomnień na dnie przeszłości pozostałych. Wtem posłyszałem ciężkie kroki zmierzające ku galerii. Spojrzałem. – Nieznajomy stał przede mną.
– Czy pan poznałeś mię? zapytał.
– Nie – chociaż wyznaję, że rysy pańskie kogoś mi przypominają.
– I ja znam pana, rzekł, badając twarz moją, miesięcznym blaskiem oświeconą. Nie mogę jednak przypomnieć sobie, gdzieśmy się widzieli? i kiedy? Jest to zagadka lat i przygód; tajemnica przeszłości, tej bezdennej otchłani, gdzie się tyle rzeczy pogrąża, złych i dobrych. Dopomóż mnie pan zgłębić tę otchłań i wydobyć z niej rozwiązanie zagadki, która mię obecnie zajmuje.
– Lepszego środka nie widzę, odpowiedziałem, jak zapytać pana o jego nazwisko.
Zaśmiał się nieznajomy śmiechem wewnętrznym, głębokim, i rzekł po chwili milczenia.
– Nazwisko jest niczym innym jak firmą, która się zmienia zgodnie z wymaganiem okoliczności. Trzy razy w ciągu życia odmieniałem nazwisko moje. Tak wypadało.
Widząc, żem był zdziwiony tym jego wyznaniem i zwlekaniem z odpowiedzią, dodał:
– Czym jest realnie życie człowieka, jeżeli nie komedią, której teatrem świat? – Człowiek spełnia rolę, do jakiej zmuszają go okoliczności. – Będąc aktorem, musi tedy zmieniać stroje i godła, zgodnie z rolą jaką odgrywa. – Cóż w tym złego? – Jeżeli pan chcesz wiedzieć moje prawdziwe nazwisko, jakie się mnie prawnie po przodkach należy, to chętnie je panu powiem. – Widzisz przed sobą barona Emanuela K....
– Barona Emanuela! – zawołałem, przejrzawszy jasno w moich wspomnieniach. – Barona Emanuela, rotmistrza strzelców konnych gwardii, w 1829 r. w Łohojsku!?
– Nie inaczej! – odparł baron gwałtownie wzruszony. – Rok 1829! – Łohojsk! – U Tyszkiewiczów! Tak, tak! – Pamiętam, pamiętam! – Wracaliśmy z tureckiej wojny! – Pierwszy raz doświadczyłem wtedy szlachetnej, wspaniałej, polskiej gościnności, i oceniłem zalety polskiej natury. – Odtąd pokochałem Polaków. Im się baczniej wpatruję w przeszłość, tym wyraźniej widzę i rozpoznaję rysy jej obrazu, lat biegiem i przygód zatarte, tym jaśniej robi się w pamięci mojej. – Tak – tak – tyś był tam – poznaję ciebie! – Tyś był tam, młody, prawie dziecko, wesoły, naiwny, sercową życzliwością dla wszystkich pałający. – Pojąłeś stan opłakany duszy mojej i nie dałeś się odstręczyć jej goryczą i smutkiem. – Przeciwnie, niosłeś jej ulgę i pociechę, nie wiedząc sam, jakiegoś dobrodziejstwa dopełniał. – Ileż to czasu od tej pory ubiegło! ile zdarzeń dotknęło mię boleśnie – a może i ciebie! – Patrz! lica moje zwiędły, włosy posiwiały, serce zakrzepło i umysł swe blaski pastradał! – I tyś także się odmienił, aleś młody jeszcze, bardzo młody w porównaniu ze mną! – Nie doświadczyłeś jeszcze może przewrotności ludzkiej, a jeżeliś i doznał jej, to ci przynajmniej nadzieja pozostała – ta nadzieja, co dla mnie na zawsze zagasła. – Rad jestem niesłychanie, żeś mi się objawił na drodze pielgrzymki mojej bolesnej! Rad jestem, bo dawno, dawno pojąłem ciebie i przeczułem jasnowidzeniem duszy obecne spotkanie nasze, po latach tylu i przygodach tylu!
Po tych słowach, z gorączkowym wzruszeniem wymówionych i które się w głębi uczuć moich dźwiękiem uroczystym odbiły, usiadł na ławce i w myślach utonął.
I jam się także w rozpamiętywania pogrążył. – Lata, zdarzenia, sny omglone rozczarowaniem, uczucia zatrute goryczą, pozmykały, jakby znikome cienie przede mną. Widziałem mój dom rodzinny, błogą postać matki, przyjacielskie oblicza krewnych, uśmiechające się dziecinnej dobie mojej. – Widziałem Ukrainę, tyle sercu pamiętną. – Łohojsk, miejsce drogie pamięci, gdzie tyle czci mojej i uczuć spoczęło. Widziałem u krańców dalekich przeszłości, jasne niegdyś, promieniste słońce nadziei, obecnie omglone i chłodne, kirem żałobnym powleczone. – Milczeliśmy więc obydwa, każdy w dumie swojej pogrążony, boleścią własną zajęty. – Gwary i brzmienia balu roztrącające się o mury sal i krużganków, nie zdołały zbudzić nas z letargu, ocucić z marzeń. – A chwile biegły tymczasem, nie wiem ile ich ubiegło. – Kiedy baron powstawszy z miejsca, jakby otrząsając się, gwałtownie z bezwładności, ścisnął moją rękę i rzekł:
– Wróćmy do sali. – Jeżeli ci nic nie przeszkodzi, bądź jutro u mnie po południu. Mieszkam na Awlabarze u Ormianina Melikowa. – Spytasz o pułkownika Aleksiejewa. Takie tu na Kaukazie moje nazwisko.
– Dobrze, odpowiedziałem i rozeszliśmy się.
Nie omieszkałem stawić się nazajutrz na wezwanie barona Emanuela (tak będę go nazywał mimo przybranego nazwiska jego). Wiele był rad z mego przybycia. – Z okien jego pokoiku, militarnie w broń rozmaitą i końskie przybory ubranego, widno było całe ponurowe miasto, i daleką na krańcu nieboskłonu, nad obłoki sterczącą śnieżną piramidę Kazbeka. – Dokoła dwóch ścian, stały otomany perskimi kobiercy okryte i opatrzone w poduszki z czerwonego safianu. – Nad łóżkiem wisiała para angielskich pistoletów, obok długiego kindżała i jatagana w srebrzystej pochwie. – Między oknami baron pomieścił na murze czyjś portret w pozłocistej ramie, kirem zawieszony. – Na stoliku leżały książki: Werther, Faust Getego, Rozbójnicy Szyllera, oraz Intryga i Miłość tegoż. – Kodeks wojskowy moskiewski, dopełniał księgozbioru. – Baron nie był po domowemu w chałacie, ale w swoim służbowym kozackim stroju i uzbrojony. – Kiedym go zapytał, dlaczego tak wystąpił na moje przyjęcie? odpowiedział:
– Później się dowiesz – a teraz siadajmy na koń i jedźmy.
– Dokąd?
– Obaczysz.
Na dziedzińcu zastaliśmy dwa dzielne konie, krwi kabardyńskiej, w pogotowiu. Świsnęły nahajki i wyskoczyliśmy za miasto, drogą ku Mschecie. Za aułem Gartiskari zwróciliśmy w lewo, dnem krętego wąwozu, nad którym piętrzyły się gradusami skały, gęstymi krzewy porosłe. Po kilku minutach jazdy przebiegliśmy łożysko bezimiennego potoku, co tryskając pianą toczył się gniewnie z jaskini. Tam rozbiegały się ściany wąwozu i wygięte łukiem obejmywały obszerną płaszczyznę, usłaną białymi skorupy amygdaloidów krzemiennej formacji. Tajemnicze było to ustronie. Tur lub dżajran odwiedzali ich chyba czasami. Chyba orzeł widywał je w swym górnym polocie.
– Tu – rzekł baron zsiadając z konia – chcę opowiedzieć tobie moją historię. Nikt jej dotąd nie słyszał, bo nikt godnym nie był ufności mojej. W tym co ci wyznać zamierzam jest miłość którą znasz zapewne, ale jest i zbrodnia której znać nie mogłeś, i zemsta której nie pojmujesz nawet, boś żył mniej ode mnie, mniej ucierpiał, a do tego.... skłonniejszy jesteś przebaczyć i zapomnieć.
(C. d. n.)
–––––––––––
Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom I. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 423-429.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: