Pałac Tyszkiewiczów w Łohojsku

 

KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Część pierwsza)

 

Komu nieznane miasteczko Łohojsk, w dawnym Mińskim województwie położone, niech przeczyta Opisanie powiatu Borysowskiego, przez Konstantego Tyszkiewicza, syna Piusa, co był w 1829 r. dziedzicem tej starożytnej osady. Młody jeszcze bardzo byłem, kiedym w powyższym roku z mentorem moim Gustawem Gussekiem, dla poznajomienia się z pokrewnym domem Tyszkiewiczów, do Łohojska przyjechał.

 

Pan Pius był już dobrze podtatusiały, ale wzrost jego drobny i skład ciała suchy, robiły go dość lekkim i ruchawym. Całym gospodarstwem zawiadywał bondziuczny szlachcic litewski Wojsiatt, niegdyś koniuszy króla Miurata (czy nie własnej kreacji?). Domem trudniła się żona pana Piusa, czcigodna Augusta z Platerów. Sam zaś dziedzic, miłujący nade wszystko życie swobodne, procul negotiis, przesiadywał najczęściej w swoim pokoju, to jest w maleńkiej ciupie, której całym meblem było, proste łóżeczko, krzesełko sędziwej starości, stoliczek zaledwie mogący utrzymać się wertykalnie, z powodu szwankującej nóżki, tokarnia średniego rozmiaru z machowym kołem. Obok kalendarza gospodarskiego na rok Pański dawno miniony, leżała na owym kulawym stoliczku kronika Łohojska sporego formatu, nie pomnę czyja. Nad tokarnią wisiała na ścianie długa niemiecka fajka, wierna towarzyszka artystycznego trudu pana Piusa, który większą część dnia poświęcał produkcji niezgrabnych guzików z rogu, i kościanych munsztuków do cybuchów z domorosłej wiszni lub śliwki, starannie wylakierowanych. Co do toalety pana Piusa, dowodziła ona w nim wysokiego stopnia pogardy dla paryskiego fashionu. Surdut z bajki zielonej, butelkowej barwy, czerwona kamizelka z kaszmiru w orientalne esy, floresy i lakoniczne inexprimables, w strefie kolan wyprężone i znakomicie wytarte, składały jego najmilsze codzienne ubranie, z którego w dnie solenne tylko dozwalał kamerdynerowi ogałacać siebie. Zapomniałem wspomnieć o rudej peruce, niedbale zarzuconej na occiput, i napominającej owe krzaczyste zarośla, których liście od jesiennego chłodu pożółkły.

 

Przecież pod tą oryginalną, ba nawet nieponętną powierzchownością, istniał rozum praktyczny, wytrawny, jasny w przejawach swoich; biło serce ciepłe, kochające, szlachetne, polskie, chrześcijańskie, obywatelskie. Pomiędzy tym, czym był pan Pius, i czym się zdawał być, zachodziła sprzeczność, nie dająca się określić żadną peryfrazą, nie dająca się ocenić od razu. Dla swej czcigodnej żony był wiernym, tkliwym, troskliwym przyjacielem; dla dzieci nieporównanym ojcem. Poddani, słudzy, domownicy, kochali go i poważali. Obywatelstwo czciło, bo cnót jego publicznych niejednokrotnie doświadczyło.

 

W epoce mojego przybycia do Łohojska, zbliżał się dzień jego urodzin. Starszy syn pana Piusa, Konstanty, urzędnik przy ministrze skarbu księciu Ksawerym Lubeckim, pośpieszył z Warszawy na tę uroczystość familijną, wespół z kolegą i przyjacielem swoim Henrykiem Kostrowickim. Młodszy, Eustachy, uczeń wyższych klas gimnazjalnych przyjechał z Mińska. Żaden z nich nie wyjawiał wtedy jeszcze wyłącznych umysłowych usposobień, ani specjalnego powołania do literackiego zawodu. W Konstantym wrzała krew zbytkiem życia, ogniem porywów ku uciechom światowości. Eustachy miał na pozór inteligencję leniwą, niepłodną, a więc mało co obiecują na przyszłość, może nawet była taką realnie, dopóki ją promień żywotny nie ogrzał, nie oświecił, i do działalności nie pobudził. Bądź co bądź mieliśmy go za dobrego chłopca, ale nie za zdolnego. Nikomu się ani nie przyśniło wtedy, żeby ów chłopczyna mógł kiedykolwiek zostać znakomitym archeologiem i założycielem Wileńskiego Muzeum; albo żeby brat jego Konstanty, ów polotny i lekkomyślny młodzieniec, namiętny miłośnik walca i mazura, zdołał zalecić się krajowi świetnymi trudy na polu badań dziejowych i archeologicznych okresów swojej rodzinnej strony.

 

Dom pana Piusa był właściwiej pałacem, i to niepoślednim w kraju. Obszerność rozmiarów i okazałość stylu dawały mu do tego tytułu niezaprzeczone prawo. Zwykle mało ożywiony, poważny i uroczysty, napełnił się on gwarem i ruchem, z okazji nadchodzącego familijnego święta. Co chwila przybywały tam nowe żywioły wesela; co chwila toczył się przy hucznym trzasku bata jakiś nowy transport przyjaciół, krewnych i sąsiadów. W liczbie ich był z pomiędzy najdostojniejszych, biskup Lipski, co po księdzu Dederce zasiadł na diecezji Mińskiej, pasterz gorliwy, kapłan wzorowy, lecz umysłem niższy od poprzednika swego a także hartem ducha i powagą. Towarzyszył jemu ksiądz prałat Rawa, majętny obywatel, powinowaty Tyszkiewiczów. Istne powołanie przewodniczyło jemu w wyborze duchownego stanu, bo ani kawałka chleba, ani socjalnego stanowiska szukać nie potrzebował. Musiał zatem być, i był w istocie przykładnym dygnitarzem Kościoła, pobożnym sługą ołtarza; ale mu to nie przeszkadzało być nader miłym, swobodnym i szczerym w stosunkach społecznych, lubił żarcik przyzwoity, zabawę niewinną, lubiono więc go tyle, ile szanowano. Przybycie jego witano zawsze z rzetelną serdecznością, z nieudanym weselem.

 

Coraz ludniej robiło się w łohojskim pałacu, bo komplet przyjaciół domu coraz się pomnażał. Miałeś tam Osztorpów, Jeleńskich, Pruszyńskich, Ungerów, Bilikowiczów, Tyszkiewiczów, Slizniów, Czapskich. Przybył także i Seweryn Rzewuski, wuj rodzony mojej matki, brat Adama kasztelana Witebskiego, ergo stryj Henryka Rzewuskiego, wydawcy Soplicy, Listopada i Zamku krakowskiego.

 

Ile osób, tyle cech odrębnych charakteru, tyle psychicznych odcieni, tyle umysłowych odmian. Osztorp na przykład, marszałek gubernialny miński, chorował na dygnitarza, pysznił się z carskich regalii, co wespół z komandorskim krzyżem św. Jana Jerozolimskiego jaśniały na piersi jego. Ukształceniem nie celował. Uczuciem narodowości nie odznaczał się. Pod firmą obywatelskiej posługi, trzymał się oburącz marszałkowstwa z widoków próżności i pychy. Karol Czapski, wojewodzic, przeciwnie wyższy rodem od niego, wziętością, kulturą i stosunkami, mogący łatwo dostąpić wysokiego stanowiska oficjalnego, które by całą plejadą gwiazd piersi jego oświeciło, nie szukał go, unikał, odrzuciłby nawet, gdyby mu takowe ofiarowano, bo niósł w sobie żywe poczucie narodowości swojej, święte palladium obywatelskiej cnoty, i polskiej szlacheckiej godności, którym do lat późnych niezmiennie wiernym pozostał. On był krewnym moim przez Platerów. Kiedym go poznał w Łohojsku, mógł mieć około 75 lat. Był szczery, rozmowny, dowcipny, wyśmienity! Łagodność jego pełna słodyczy, i powaga niewymuszona, bo z duszy płynąca, były głównymi cechy jego wyłącznej, wysokiej natury. Słynął po całej Litwie jako dystrakt nie mający równego. Ileż to razy, rozprawiając o czymś przy śniadaniu, smarował masłem swoją szkocką tabakierkę w przekonaniu, że kawał chleba w ręku trzymał! Ile razy siedząc obok damy u stołu, pociągał jej szal lub suknię do swego nosa, myśląc że chustkę z kieszeni wydobywał. Kiedy go traktowano konfiturami, nie obeszło się nigdy bez długiej perory, w której dowodził, argumentując niezupełnie trafnie, że konfitura nie jest właściwie fruktem, ale tylko mumią owocu, ergo musi być rzeczą szkodliwą, tamującą proces dygestyjny, zabijającą organizm.

 

– Więc hrabia nie zwykłeś jadać konfitur? – zapytał ktoś z przytomnych. (Działo się to u pp. Olędzkich w Wilnie).

 

– Nigdy! mój panie – nigdy! odpowiedział, zajadając w co najlepsze owe trupy i mumie owoców, z których ani jednego na miseczkach nie zostawił.

 

Lecz najparadniej popisał się u Grecewicza, mińskiego gubernatora, podczas oficjalnego jakiegoś obiadu. Wyobraziło się jemu, że u siebie gości przyjmował, a że jak się pokazuje, gubernatorski vatel, musiał pokpić sprawę w urządzeniu bankietu, więc wstając od stołu, rzekł sędziwy dystrakt do swoich współbiesiadników:

 

– Bardzo i bardzo przepraszam kochanych panów, za taki lichy obiadek. Ręczę, że ten ladaco Bazyli, mój kurygoni, upił się swoim zwyczajem. Pokręcę go tego za uszy!

 

Żywą antytezą Karola Czapskiego, był wyżej rzeczony Seweryn Rzewuski. Do składu moralnego tej wyłącznej indywidualności mnóstwo kontrastów wchodziło. Ród polski obok zasad kosmopolityzmu; pozory katolickie obok negacji encyklopedystów XVIII wieku, i wolterowskiego sarkazmu; duma rasowa obok pokornego hołdownictwa władzom i rządowi; rozum niepospolity, analityczny, ostry, obok przedsięwzięć i czynów niezgodnych z logiką; filantropia w ustach obok sercowego chłodu, i przewagi osobistego interesu; dowcip igrający po mistrzowsku ideą i słowem, obok płaskich trywialności przekraczających nierzadko granice dobrego tonu i przyzwoitości. Oto jest wizerunek moralny Seweryna Rzewuskiego, zdjęty z natury, a więc niewątpliwego podobieństwa (1). Gdy zechciał ugodzić kogo epigramą, nie chybiał mety. Gdy strzelił satyrą, skaleczył boleśnie. Gdy mu przyszła fantazja być paradoksalnym, sofistycznym, wywiązywał się arte z zadania, i niejedną słabą głowę otumanił. A w tym znajdował on największe upodobanie. Słusznie tedy nazywała go czcigodna p. Tyszkiewiczowa, żona Piusa: c'est un ésprit maudit! c'est le génie du mal! Rzeczywiście, była w nim szkodliwa, złowroga potęga umysłu, demoniczna i występna, chociaż pełna promienistości i czaru.

 

Seweryn Rzewuski znał dobrze starożytną literaturę Romy, i kilka ód Horacego wybornie przepolszczył. Niemiecką i francuską wynosił nad inne. Polskiej nie lubił, bo polskim sercem nie istniał. Przecież styl jego polski posiadał tło i tok czysto narodowy, szlachecki, kontuszowy; był stylem swojego czasu, jak w Soplicy i Listopadzie, bo nie ma wątpliwości, że te znakomite utwory, uporządkowane w późniejszym czasie, i wydane przez jego synowca, wyszły spod pióra Seweryna Rzewuskiego, który mieszkał długo w Nieświeżu, titulo bliskiego krewnego księcia Panie kochanku, i był eo ipso spólnikiem bytu ówczesnego społeczeństwa Litwy. Wiele mi o tym periodzie życia swego opowiadał; czytał całe ustępy z notat swoich i pamiętników, z którymi jak ze starymi przyjaciółmi spotkałem się później w pismach pod firmą Henryka Rzewuskiego ogłoszonych. Jeżeliby twierdzenie moje nie miało siły przekonywającej, dość byłoby poddać styl powyższych utworów analitycznemu rozbiorowi, i porównać ze stylem Mieszania Jarosza Bejły, i reszty pism słusznie imieniowi Henryka Rzewuskiego przynależnych. Bądź co bądź, winniśmy temu ostatniemu wdzięczność, bo gdyby nie on, to kosztowne płody pióra Seweryna Rzewuskiego zaginęłyby w chaosie jego bezładnego i niesfornego życia.

 

W lat kilka po ostatnim widzeniu się naszym w Łohojsku, Seweryn Rzewuski zszedł z tego świata, zostawiwszy jedynemu synowi swojemu Florianowi, w spuściźnie wszystkie swoje wady i ułomności, bez żadnej z umysłowych zalet, którymi go tak hojnie natura uposażyła. Florian był policmajstrem w Wilnie za Murawiewa. Sapienti sat.

 

Nadszedł nareszcie dzień uroczysty familijnego święta, co tych gości pośpieszył powitać. Ksiądz prałat Rawa miał Mszę świętą w pałacowej kaplicy, na intencję solenizanta. Biskup Lipski przemówił powinszowalne słowo, zakończone pasterskim błogosławieństwem. Po ucałowaniu krzyża św. udaliśmy się do wielkiej sali, ubranej w zieleń i kwiaty. Tam stali już szeregiem słudzy i delegaci od gmin łohojskich, starzy gospodarze, patriarchy siół, patres conscripti wiejskiego ludu, z długimi siwymi brodami, z chlebem i solą w ręku. Cny solenizant, (który nota bene musiał nie bez żalu, przeniewierzyć się swojemu najmilszemu surdutowi z bajki zielonej, i czerwonej kamizelce in gratiam uroczystości), obleczony we frak czekoladowy archaicznej mody, z metalowymi guzy, przyjął z sercowym rozrzewnieniem powinszowania, co się dokoła niego posypały, uściskał staruszków, i wypiwszy staropolską mechą ich zdrowie, napełnił nią sporą, srebrną czarę starożytnego kunsztu, i podniósł ją najpierwszemu w szeregu.

 

– Setne lata naszemu dobremu panu! i naszej dobrej pani! i dzieciom ich! wołali, wychylając kolejno czarę, i roniąc łzy rozrzewnienia, co po ich licach poważnych spływały.

 

Wielce budującą była ta scena, istnie rzewna i wysoka. Patriarchalna doba świata, braterstwa i miłości, kiedy nawet królowie byli jeszcze niczym innym, jeno pasterzami ludów, ojcami pokoleń, stanęła mi żywo przed oczyma. I nie jam jeden był wzruszony. Czcigodna gospodyni domu, i jej córka Celina, czystej i wzniosłej duszy istota, płakały z rozczulenia. Wirgińka Bilikowiczówna (2) z Adelką Ungerówną, pokrewne domu, dopomogały tymczasem Konstantemu i Eustachemu Tyszkiewiczom, częstować przedstawicieli ludu i sług; a proboszcz miejscowy, zacny ksiądz Korwel, sznurkował pomiędzy nimi zacierając sobie ręce, na znak wysokiego zadowolenia, i ciągle powtarzał: "Na miły Bóg! dobrze robicie, że kochacie waszych państwa, bo i oni was serdecznie kochają!".

 

Sędziwy Karol Czapski nie spuszczał oka z tego obrazu tyle mającego wysokiej i pouczającej treści. Widno było, że się z nim całym sercem jednoczył, że się weń całą swą szlachetną duszą przelał. Co do Seweryna Rzewuskiego, jakby Mefistofil Fausta uśmiechał się sarkastycznie, hamując na ustach epigramę gotową do lotu; potem zbliżył się do mnie i szepnął na ucho:

 

Quelle insipide comédie! – i wyszedł z salonu!

 

Opisać wszystkie szczegóły dnia tego, byłoby i zbytecznym i nudnym. Jak zwykle, kiedy gdzie feta w domu, zwłaszcza zamożnym, było i gwarno, i huczno, i wesoło. Obiad był wystawny, na srebrach pradziadowskich; wina wysokie; baszty z cukru i biszkoktów okazałe; kwiatów i wieńców zieleni na stole co niemiara. Czapski pozjadał wszystkie konfitury, złorzecząc im swoim zwyczajem.

 

Stary Slizień, simplex servus Dei, i mazgaj przy tym, bo przy lada okazji szlochał, robiąc deszczową rynwę z długiego nosa swego, wypalił jakąś orację, nieobciążoną dowcipem, w cześć solenizanta. Seweryn Rzewuski, gracz do lampy, na dnie której znajdował, jak się wyrażał, prawdziwą filozofię życia, zaintonował toast powinszowalny, skwapliwie powtórzony przez ucztujących, i ponowiwszy toast ów trzykrotnie, na tym fundamencie zapewne, że omne trinum perfectum, huknął do pana Piusa:

 

Sto lat nam żyj,

Jedz, hulaj i pij,

Gdy zaśniesz, błogo śnij,

Dobrych czcij, a złych bij,

A po stu latach gnij!

 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

(Ciąg dalszy. – Część druga)

 

Była to improwizacja godna jej autora. Dusza bez instynktu harmonii i bez wzniosłości natchnień, cóż mogła lepszego utworzyć? Biskup Lipski nie uczestniczył w bachusowych libacjach.

 

Po obiedzie wszyscy ruszyli parami do przyległej sali, gdzie się całe towarzystwo podzieliło na odrębne grona, według prawa moralnej atrakcji i kategorii wieku. Poważni przedstawiciele XVIII stulecia usiedli w kółko, każdy obok matrony swego wyboru, i zajęli się gawędką. Młódź, posłuszna chwilowemu usposobieniu, obrała sobie tę lub owę zabawę, rozbiegła się po komnatach, gdzie bilard, loto, szachy, szlacheckie warcaby, a przede wszystkim fortepian, powoływały ją z kolei. Była tam i moja wiolonczela. Zagrałem z Celiną Tyszkiewiczówną, duet Hüntena – wtórzyłem jej potem, gdy kilka polskich motywów prześlicznie śpiewała. Po niej usiadła przy fortepianie Wirginka Bielikowiczówna, niesłychanie poczciwe, ładne i naiwne stworzenie. Córa wsi, wiejską jakąś idyllę, dość czysto i dźwięcznie zaśpiewała. Dotąd pamiętam wstępne słowa:

 

Pójdę ja zbierać pszeniczne snopki,

Pszeniczne snopki –

Albo je będę składać w półkopki,

Składać w półkopki – etc. etc.

 

Alboż nie sielanka? – W ogólności, talent śpiewu był wtedy jeszcze mało uprawiany w zaciszu prowincjonalnym na Litwie. Panienki nuciły sobie samoucznie, naśladując jedna drugą, a repertuar ich rzadko przekraczał linię miejscowej strofy i popularnej lokalnej melodii. W domach pańskich tylko pojawiały się czasem, romans francuski lub italska aria, i to z przyprawą domorosłej melodii, rytmem i fałszywą intonacją, śmiertelnie przeciw duchowi utworu i estetyce grzeszącej. Pod tym względem, poczciwa nasza Ukraina (nie mówiąc o Wołyniu i Podolu, spółubiegających się o palmę kultury i talentów) zakasowała była Litwę. Stosunki z Odessą, gdzie o tej porze słynęła italska opera, całą pełnią blasku swojego przyświecająca dokoła, dały dzielnego bodźca muzykalnemu ukształceniu Ukrainy i zamiłowania sztuki. Rossini panował wtedy bez podziału. Imię jego brzmiało we wszystkich listach, i wszystkie tkliwsze natury w jego się melodii kąpały. Stąd i nie było na całej Ukrainie domu, gdzie byś nie usłyszał jakiejś arii, lub kawatyny Rossiniego, mniej więcej dobrze, a zdarzało się, że i po mistrzowsku wykonanej. Po roku 1825 dopiero, kiedy wybuch spisku Pestela tylu rodaków naszych w lodach Sybiru pogrążył, po 1831 r., kiedy proskrypcje i pęta ciężkiej niewoli ukarały grzech szlachetny naszego powstania, umilkły u nas italskie melodie, a pieśń polska, rzewna, żałobna, uroczysta, zajęła bez podziału ich miejsce. Wtedy to i Litwa zaniechała sielanek swoich i nastroiła pieśń swoją według ducha czasu i potrzeby polskiego serca. Miasta, sioła, zaścianki i puszcze, zabrzmiały nutą bojów, hymnem odrodzenia, apoteozą wolności i narodowej sławy. Z każdej piersi sączył się zdrój żywotworny rycerskiej melodii, raźnej, dzielnej, ognistej, która za prędko niestety! zamierzchła i skonała w żałobnym pieniu boleści i smutku! Wiadomy Mazur Skrzyneckiego, i popularna w swoim czasie elegia patriotyczna, Lecą listki z drzewa, cechują najwymowniej ówczesnego ducha Litwy i Ukrainy.

 

Ale powróćmy do Łohojska.

 

Muzykalna zabawa nasza nagle przerwaną została wiadomością, że pułk gwardii strzelców konnych, wracający z tureckiej wojny, wstąpił do Łohojska. W ślad za tym ukazał się w salonie ów bundziuczny exkoniuszy króla Miurata, rządca dóbr p. Piusa Tyszkiewicza, Wojsiatt, żeby go uprzedzić, że dowódca pułku, jenerał Słotwiński prosi o pozwolenie stawienia się w pałacu z oficerami. Nie było ani racji, ani podobieństwa odmówić. Wkrótce tedy zabrzękły szable na schodach, i cały tłum gwardiaków, paradnie ubranych, wtargnął do salonu. Formy światowe, język francuski, a nade wszystko grzeczność tych nowych gości, zdziwiły nas i ujęły. Dopełniwszy swojej atencji damom, jenerał przedstawił siebie i swoich księdzu biskupowi Lipskiemu, okazując jemu najgłębsze uszanowanie i wzgląd najuleglejszy, czym się naturalnie więcej jeszcze towarzystwu naszemu zalecił.

 

Nagle uderzył na galerii chór wojskowych trębaczy. Była to niespodzianka przez jenerała Słotwińskiego przygotowana. Zagrano poloneza Kurpińskiego, takiej sarmackiej i butnej harmonii, i tak dzielnie wykonanego, że nie mogąc oprzeć się wrażeniu, staruszkowie nasi posunęli się obces dokoła matron, i rysując się zamaszyście do tańca, stanęli parami w pogotowiu. Uprzejma gospodyni podała rękę jenerałowi. Solenizant stanął z panią Tyszkiewiczową, Ślizniówną z domu, Karol Czapski z panią Osztorpową, Henryk Kostrowicki wziął panią Wojsiatt, Kostuś Tyszkiewicz Adelkę Ungerównę, Kostuś Unger Wirginkę Bielikowiczównę. Ja poszedłem w parze z kuzyneczką moją, Celiną, córką gospodarstwa. Resztę dam i dziewic poprowadziła młodzież.

 

Długim rzędem pociągnął polonez dokoła balowej sali, wzdłuż salonów i komnat przyległych. Jakby wąż olbrzymi, świetnymi barwy łudzący, zwijał się on i rozwijał przy blasku jaskrawym lamp, świeczników i pająków. Nagle, na hasło, czyje? nie wiem, orkiestra wpadła na rytm żywy, skoczny, polotny. Ognisty mazur zabrzmiał hucznie i raźnie. Staruszkowie opuścili szeregi. Młódź ochocza, związawszy się wkoło podskokiem, rozwinęła się raptem, rozbiegła parami, i nuż dalej, gracko, posuwiście, zgodnie! – Dzwonią ostrogi, brzmią podkówki, migają barwy mundurów, połyskują szlify srebrzyste. Tęczystymi wiry krążą wieńce, kwiaty, girlandy, lekkie obsłony dziewicze. – A w ustach uśmiechy, a w oczach radość i upojenie, bo młodość zna swe prawa, którym się oprzeć nie zdoła, które są jej najgłówniejszym atrybutem, jej wdziękiem i warunkiem bytu. Troska życia ślizga po jej powierzchni; boleść rozczarowania nieznajoma; głębsze poglądy w znikomość wszystkiego nie smucą jej umysłu, nie zatrważają serca. Ona śpiewa, tańczy, kocha – mniejsza! co później będzie!

 

* * *

 

Ogród łohojski, obszerny, cienisty, uposażony kioskami, altanami, alejami drzew starożytnych, wiele miał dla mnie, miłośnika natury, powabu. Kiedy sen błogi otulał wszystkich powieki, promień różanej aurory wywoływał mię zwykle do ogrodu, gdziem do chwili ogólnego przebudzenia zostawał. Trzy obszerne pokoje nad ogrodem, na górnym piętrze położone, mieściły młodych Tyszkiewiczów (Konstantego i Eustachego), mego mentora Gustawa Gusseke i mnie. Co ranka, dopóki bawili w Łohojsku, Czapski i Rzewuski przychodzili do nas na gawędę. Bywało, i sam p. Pius, zaniechawszy swej ulubionej tokarni, przyłączał się do naszego grona. Były to rzeczywiście najprzyjemniejsze godziny dlań. Tyle żywiołów różnorodnych ścierało się wtedy w dialogu! tyle zdań, poglądów, narracji, wspomnień, przemykało po tle jasnym usposobienia duszy naszej, pałającej życiem, pragnącej życia i wierzącej jeszcze obietnicom jego! Czapski młodniał pomiędzy nami; stawał się żartobliwym, wesołym, poradnym! Rzewuski hojnie wypróżniał swój kołczan ironii, ciskał dokoła ostrymi groty dowcipu, nie szczędząc nikogo swoim zwyczajem – ale mu to chętnie przebaczano, bo kto zręcznie bawi i do wesela pobudza, rozgniewać nie może. Dostawało się najwięcej, naprzód Pruszyńskiemu, o którym była mowa wyżej, a po nim p. G... bardzo zacnemu człowiekowi, ale mającemu słabość do archeologii.

 

Que vous étes bêtes, vous autres gens d'esprit! – mówił doń Rzewuski. – Zawsze was zajmują głupstwa jakieś, ani wam, ani społeczeństwu nie przynoszące korzyści. Ot na przykład, pan oddałeś się cały archeologii. – Pytam – na co ona komu potrzebna? Czy doda ludziom rozumu? czy doda serca? czy doda zdrowia, wesołości, szczęścia? Rozkopiesz kurhan – i cóż w nim znajdziesz? Bronie, łzawnice, kości? Wiadomo i bez tego, że walka, łzy i śmierć były, są i będą niezbędnym udziałem człowieka. Wyczytasz napis na grobowcu wiekowym, lub na pomniku? Cóż z tego, że go wyczytasz, dopuściwszy nawet żeś nie popełnił błędu, jak się to często zdarza panom archeologom? – Nic zgoła! Grób świadczy, że ktoś żył, nim żyć przestał. – Że był kiedyś taki kiep na świecie, co się pomnika dobijał. – Nic więcej! Znałem takiego, co stracił majątek, grzebiąc się przez kilkanaście lat w piaskach Egiptu, w szalonym celu odszukania kawałka ucha, czy nosa jakiegoś tam sfinksa, w którego rysach chciał widzieć koniecznie wizerunek Faraona Tatmuzysa. – Pytam – co by na tym społeczeństwo wygrało, żeby znalazł, czego tak zapamiętale szukał? – Zgodzisz się pan, że nic!

 

Każdy argument pana G... w obronie badań archeologicznych, trącał o twardą skałę absolutnego przeczenia, lub bezwzględnej ironii. A że pan G... nie lubił ścierać się na słowa, z takim zwłaszcza oponentem jak Rzewuski, co miał frazę na zawołanie, sypał nią łatwo, gęsto, rzutnie (i największe absurdum umiał nią świetnie przyodziać) zdecydował się tedy, opuścić arenę dyskusji, rzuciwszy jednak, jakby chart uciekający, grot ostatniego argumentu, któremu przypisywał nieprzezwyciężoną siłę.

 

– To według pana hrabiego – rzekł z przekąsem – i piramidy egipskie, te niebotyczne gmachy, które Stacjusz nazywał "audacia saxa" – a Pliniusz "portentosae moles", należą do pomników niegodnych badania?

 

– Nie inaczej! – odparł Rzewuski. – Według mnie, są one niczym innym, jak smutnym świadectwem olbrzymiego głupstwa tych, co je wznosić kazali, i olbrzymiej podłości tych, co je wznosili. Despotyzm i niewola, dwa skrajne przejawy przywary ludzkiej, nikczemności moralnej człowieka, wcieliły się w te głazy, nad którymi się pan nie wiem czemu zachwycasz, a których się raczej my ludzie oświeceni wstydzić powinniśmy.

 

Nie udało się panu G... zbić z toru ironii Rzewuskiego. Dał więc za wygraną, i zamilczał.

 

O samym południu zeszliśmy z góry do salonu. Zastaliśmy tam jenerała Słotwińskiego i kilku oficerów. Między nimi był jakiś baron Emanuel K...., któremu służbowe zajęcia nie dozwoliły uczestniczyć w zabawie wczorajszej. Dziwne wrażenie zrobił na mnie ten człowiek. Prąd magnetyczny nie tak uderza, jak mię uderzył wyraz jego bladej i surowej twarzy, ożywionej parą ognistych i przenikliwych oczu, – napominających wejrzenie gettatora. Baron Emanuel był wysoki, szczupły, szykowny, pełen determinacji i woli w każdym ruchu swoim. Kiedy mówił, głos jego wyrażał tęsknotę, coś jakby rozpacz stłumioną gwałtownie. Jenerał przedstawił go jako wielkiego turystę, co na morzu i lądzie wiele ciekawych przygód doświadczył. Zainteresowane damy, zajęły się gościem, usadowiły go pomiędzy sobą i zasypały pytaniami. Odpowiadał skromnie, lakonicznie, jakby niechętnie. Tajemniczość jakaś otaczała go i podniecała ogólną ciekawość.

 

Wyszedłszy na galerię z kapitanem Wulfem, uczepiłem pytaniem o baronie, przyznając się do ciekawości, jaką we mnie wzbudził.

 

– Nie dziwi mię ona – rzekł Wulf. – Wszyscyśmy koledzy jego doznali jej przy pierwszej znajomości z baronem. Było w nim coś zagadkowego, niezwykłego, coś takiego jednym słowem, z czym się w życiu nieczęsto spotyka. Skryty, małomówny, grzeczny w obejściu, lecz mrożącego chłodu, w postępowaniu nieposzlakowany, lecz w uczuciach enigmatyczny, a więc nie dający się ocenić psychicznie, pozostał on dla nas, czym był w dniu pierwszym przybycia do pułku – tajemnicą! Szacujemy go, lecz nie mamy dlań tych koleżeńskich uczuć, jakie się tylko z bliższych stosunków i z wzajemnej solidarności owych wyradzają. Czego się wałęsał po świecie? Czemu powrócił do Rosji, i wstąpił powtórnie do wojska? Niewiadomo. Tryb jego życia każe mniemać, że posiada znaczny majątek; zdarzało się bowiem nieraz, że wyprawiał sute bankiety, na które wszystkich oficerów pułku zapraszał – uprzejmie, i hojnie ugaszczał. W dni zwykłe rzadko wychodzi z kwatery. Siedzi sam w swoim pokoju i nikt, nie wyłączając sług jego, nie wie co robi.

 

Tyle tylko umiał Wulf powiedzieć o tym enigmatycznym baronie, którego widok takie zrobił na mnie wrażenie. Zdawało mi się, że ten człowiek o tyle starszy ode mnie (bo mię podwójną prawie lat liczbą przechodził) nie był przelotną dla mnie znajomością; że istniała nić jakaś tajemna pomiędzy nami, jakaś styczność losu mająca się objawić w przyszłości. Nie wierzyłem przeczuciu, bo się nie zgadzało z logiką. Cóż bowiem mogło być wspólnego w przeznaczeniu naszym?

 

Pułk strzelców konnych gwardii stał w Łohojsku więcej tygodnia. Obcując z oficerami codziennie, poznałem się bliżej z baronem K... Znalazłem w nim nader przyjemnego partnera dialogu i zręcznego narratora, chociaż nadto lakonicznego. Uważałem wszakże, że chętniej ze mną niżeli z innymi przestawał, że mniej stronił, a nawet szukał czasami mego towarzystwa. Uśmiechu nie widziałem wprawdzie na ustach jego, ani się twarz, zwykle surowa, wypogadzała zupełnie; a jednak zdawało mi się, że głos jego brzmiał przychylniej, łagodniej, i oko mniej ostro patrzało. Kiedyśmy się rozstawali, ścisnął dłoń moją i rzekł:

 

– Do widzenia;

 

– Gdzie? i kiedy? – zapytałem.

 

– Nie wiem – odpowiedział – ale mam przekonanie, że się nie raz ostatni widzimy.

 

Kiedym w lat parę po tym zdarzeniu do Nowgorodu przyjechał, i z oficerami powyższego pułku gwardii znajomość odnowił, dowiedziałem się, że baron Emanuel przed rokiem wyszedł ze służby, i niewiadomo dokąd pojechał.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom I. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, po s. 320 Dodatek powieściowy "Przegl. Lw.": ss. 1-8; 378-384.

 

Przypisy:

(1) Redakcja pozostawia Szanownemu autorowi odpowiedzialność za wyżej skreślony obrazek Seweryna Rzewuskiego.

 

(2) Córka prezesa Bilikowicza, z Platerówny urodzona.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: