KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część jedenasta)

 

Całą noc trwała gorączka. Chory miotał się i jęczał. Z ust spalonych biegły urwane wołania, ciężkie westchnienia, bolesne i błagalne słowa. Imiona Grazielli i barona Arnolda, często powtarzane, jednoczyły się z sobą dziwacznie, pośród chaotycznego natłoku sylab, wyrazów, periodów, brzmiących bez stosunku i znaczenia w ochrypłym głosie chorego.

 

On wzywał kogoś, błagał, zaklinał – zdawał się pociągać ku sobie, lub odtrącać z przerażeniem. Serce jego truchlało wobec groźnego jakiegoś widzenia, jakiejś mary chciwej i nieubłaganej, przed którą cała potęga męstwa jego i woli padała w niemocy.

 

Nade dniem zwolniała nieco maligna. Ucichły miotania i jęki. Lekarz posłał po nowe leki i rzekł do nas:

 

– Pokonałem ciało, lecz nie wiem, czy mi się uda poskromić ducha! Okropne jakieś zdarzenie potrząsło nim gwałtownie. Czy nie domyślacie się, co by to być mogło?

 

Ani Figeac, ani ja, nie mogliśmy zadosyć uczynić jego pytaniu, bośmy o przyczynie katastrofy nic jeszcze nie wiedzieli. Tyle tylko dowiedział się lekarz od Figeac'a, że Aleksiejew kochał młodą i piękną dziewczynę; że ją kochał serdecznie, uczciwie i miał ją pojąć za żonę.

 

– A ta dziewczyna – zapytał lekarz – czy godna takiej miłości?

 

– O! to miłe, zacne i nieporównane stworzenie! – rzekł Figeac z rozrzewnieniem. – Znam jej serce i śmiało mogę zaręczyć, że skoro tylko wyrzekła słowo kocham! nie skłamała. Nie ona więc przyczyną tego co się stało. A jednak... pojąć nie mogę... bo on był u niej do późna, jak mi powiedział Fidelio. – Nigdzie więcej nie był. Je ne sais vraiment que penser.

 

– Czy nie miał czasem rywala? – zapytałem Figeac'a. – Wenecja jak i Korsyka, ma swoje vendetty. Zazdrość bywa nierzadko podnietą zbrodni. Wzgardzonemu współzawodnikowi mogło przyjść do głowy wywrzeć zemstę nad szczęśliwym kochankiem. Wszak nie ma nic niepodobnego, że czatował nań i wtrącił zdradziecko do morza?

 

Tiens – c'est une idée cela! – zawołał Figeac, uderzając się ręką po czole – podzielam myśl twoją.

 

– A ja nie! – przerwał lekarz. – Rysy twarzy wyrażały długą walkę wewnętrzną, boleść niezmierną i rozpacz. Słowa dopełniały znaczenie twarzy. – Nie! on nie był strącony do morza – sam się rzucił, bo szukał śmierci. Rzecz niezawodna!

 

Podczas tego dialogu, chory zdawał się uspakajać stopniowo pod wpływem narkotycznego kordiału cośmy go wypić zmusili. Słońce stało już wysoko. Po nocnej burzy dzień przecudny nastąpił. Poczciwy Fidelio spał u nóg chorego, na podłodze. Ja drzemałem w staroświeckim, arcywygodnym fotelu. Lekarz ciągnął dalej swoje obserwacje, wpatrując się w oblicze uśpionego pacjenta. Figeac'a nie było w pokoju.

 

Nie wiem, ile chwil ubiegło, gdy się nagle drzwi rozwarły i Figeac stanął przede mną blady, pomieszany, drżący.

 

Na zapytanie moje, gdzie był? i co znaczyło wzruszenie jego? nic nie odpowiedział, choć widno było, że chciał przemówić. Coś mu pierś ścisnęło i mowę zaparło.

 

Pauvre enfant! – wymówił w końcu, jakby przezwyciężając siebie – i łzy mu z oczu trysnęły.

 

– Co z tobą? Co się stało? – zapytałem pełen trwożnego podziwu, albowiem pojąłem, że zdarzenie co taką naturę do łez pobudziło, musiało być rzewnym i bolesnym.

 

Pauvre enfant! – powtórzył Figeac z wzrastającym wzruszeniem. Gdybym dożył łat matuzalowych, niezapomniałbym konając, tego com widział. – O biedna! biedna Graziella!

 

– Graziella? – rzekłem, przypomniawszy sobie, że takie było imię narzeczonej Aleksiejewa. – Cóż się z nią stało? Mów!

 

– Co się stało? – Głos jej dźwięczny już umilkł na wieki! Szkarłaty jej lica pobladły! Promienna źrenica zamierzchła! i serce zakrzepło! Pauvre enfant! – Z tylu wdzięków, przymiotów, uczuć i nadziei, cóż zostało? – Trup niemy i chłodny! – Umarła!

 

Aleksiejew nie słyszał tych słów Figeac'a, bo nie mógł słyszeć. On spał snem sztucznym, snem głębokim, do śmierci podobnym. Lekarz nie przestawał wpatrywać się w jego oblicze. Lecz słowo "umarła", którym Figeac swoje smutne sprawozdanie zakończył, wzbudziło do tyla ciekawość jego, że powstał spiesznie i zbliżył się do nas.

 

Mimo pozornej obojętności swojej, był on, jakby na przekór egoistycznej natury wyznawców Eskulapa, człowiekiem sercowym i tkliwym. Przyjął wiadomość o śmierci Grazielli z bolesnym przerażeniem, które się cieniem żałobnym na twarzy jego odbiło. Nie znał jej, lecz wiedział czym była i jaką była; wiedział przy tym że jej życie zaledwie z pączka wiosennego rozkwitłe, miało prawo poić się długo jeszcze balsamem nadziei, istnieć w jasnych promieniach miłości, rozwijać światu swe różane barwy i kształty ponętne. Wiedział na koniec, że niedawno, prawie przed chwilą, życie to pałało całą pełnią wrażeń i błogości – było uroczą rzeczywistością, prawdą, pełną pociągu i czaru. – Czemuż tak nagle zagasło? Skąd wypadł ten grot co je rozkruszył? Dlaczego wypadł?...

 

Takie były pytania zacnego lekarza, gdy nieco ze wzruszenia swego ochłonął. Odpowiedź Figeac'a była następującą:

 

– Ponieważ wiedziałem – mówił on – że mój biedny przyjaciel bawił do późna w domku swej narzeczonej, pobiegłem tam, w nadziei, że znajdę rozwiązanie tajemnicy, której nie umieliśmy wytłumaczyć sobie. Nie było żadnej gondoli u brzegu, bo wiatr dął mocno i poruszał wodę kanałów. Musiałem robić krąg daleki, przez uliczki i przesmyki, pełne jam i wertepów, pośród których sam diabeł skręciłby szyję, albo zbłądził. Nie wiem prawdziwie, jakim cudem uniknąłem tych dwóch nieprzyjemności. C'est le secret du destin.

 

Nie jestem ja – ciągnął dalej Figeac – łatwym do przyjęcia trwożliwych wrażeń, bo natura dała mi duszę mężną i nerwy ze stali. Przecież w miarę tego jakem się zbliżał do mety, czułem w sobie wzmagającą się niespokojność i obawę. Nie domysł dręczył mię, lecz pewność trapiła. Ja, com błądził samotnie w pampach Kordylierów, szydząc z pytonów i jaguarów; com tygrysom i panterom puszcz malabarskich śmiało w oczy zaglądał, drżałem prawie jak dziecko ze strachu i strach ten przenikał mię na wylot. Kiedym stanął wobec domku Grazielli, całej użyć musiałem potęgi woli, żeby się doń przybliżyć i spojrzeć do wnętrza jego przez okienko otworem zostawione.

 

I cóż ujrzałem, o Boże! – Boleść, nieład, zamieszanie!

 

Signora Ottavia klęczała przed wizerunkiem Madonny, załamując rozpaczliwie dłonie. Franceska, wierna cameriera Grazielli, rozlewała się łzą i jękiem boleści. Dwie jakieś niewiasty, nieznane mi wcale, lecz widocznie domowe, nie obce, unosząc się głośnym łkaniem, krzątały się gorliwie w celach ratunku koło bezwładnego ciała tej, co tak niedawno jeszcze była krasą Wenecji, światły ideał podwójnego wdzięku, duszy i postaci, sobą urzeczywistniała!

 

Siła jakaś tajemnicza, nieprzezwyciężona, pchnęła mię do wnętrza domku. Wbiegłem – spojrzałem na Graziellę, i poznałem niestety! że czczą była usilność poczciwych niewiast, albowiem nic już nie było w stanie wyrwać ze szponów śmierci jej zdobycz kosztowną; nie było takiego środka na ziemi, co by ją ożywić zdołał! Bo, na tych licach, jakby letargiem pokoju owianych, było coś takiego, czym śmierć tylko oblicze obleka! coś takiego, na co braknie wyrazów, a cośmy piętnem wieczności mianować przywykli, bo jakże nazwać inaczej?...

 

Pauvre enfant; – Leżała na swojej maleńkiej sofce, oparta głową o poduszkę. Wyraz ust był bolesny, i słodki razem. Widno cios, pod którym uległa, był niespodziany, nagły. Poraził ją od razu, nie zamąciwszy uroczej harmonii rysów, przed chwilą jeszcze błogim uczuciem szczęścia i pokoju ożywionych!

 

Ta sama siła co mię do niej przywiodła, kazała mi uklęknąć przed nią, i westchnąć za jej duszę do Boga. Pacierza nie umiałem żadnego. Modliłem się więc à ma manière, podniesieniem uczuć i myśli. – C'est toujours ainsi que je prie.

 

Signora Ottavia postrzegła mię, i powstała. Potem zbliżyła się do mnie, i rzekła słowy przerywanymi łkaniem:

 

– Jużeś raz wyratował życie mojej biednej Grazielli – wyratuj i teraz!

 

– Nie, nie, odpowiedziałem – bo cóż miałem odpowiedzieć?

 

– Milczysz? rzekła wtedy – O! czemuż niemym jesteś i obojętnym wobec takiego nieszczęścia! wobec mojej boleści! Patrz! patrz Signor! wszak to nie śmierć? nieprawdaż? To omdlenie tylko – to może letarg – chwilowa niemoc po gwałtownym wstrząśnieniu duszy? – Mów Signor, że mam rację! że się nie mylę! że ona żyje! żyć będzie! Niedawno jeszcze, brzmiało słowo w jej ustach; promieniła się źrenica, i oddech swobodny jej łono poruszał. Przed godziną, była pociechą starości mojej! chlubą i szczęściem życia! – Przed godziną.... ach! sama nie pojmuję, co się stało? jak? i dlaczego? – On był u niej. Słyszałam z mego pokoiku rozmowę ich spokojną i niewinną. Tworzyli sobie plany pożycia – rozporządzali swoją przyszłością – sprzęgali doczesność na wieki. A jam cieszyła się ich zgodą i błogością sercową. – Oblekałam starość moją w ich sny promienne i nadzieje. Młodniałam w ciepłym tchnieniu czystej ich miłości, świętej przed ludźmi i Bogiem! Późno już było – późno – byłam niezdrowa – położyłam się trochę, i zasnęłam. Ile chwil ubiegło, nie wiem – krzyk nagły Grazielli zbudził mię, i przeraził. Coś ciężkiego upadło na podłogę. Zerwałam się z łóżka, i pobiegłam. Drzwi pokoiku były otwarte. Wiatr szumiał przez otwarte okienko, i noc wkraczała do wnętrza. Graziella leżała na ziemi! leżała z ręką na sercu! leżała bez ruchu i głosu! Co się działo ze mną? pojmiesz! Jakem ją gorliwie trzeźwiła, cuciła, wzywała łzą, jękiem i wołaniem; zrozumiesz! Pojąć nie mogłam tego straszliwego zdarzenia. Powodu nieszczęścia dotąd się nie domyślam. Czemu On ją opuścił? Czemu ona krzyknęła? Czemu upadła bez zmysłów... może bez życia!?...

 

Taką była relacja poczciwego Figeac'a – ciągnął dalej pułkownik Bürno – Graziella umarła. Serce pękło, i duch jej przeczysty uleciał w niebiosa!

 

Figeac uwiózł Aleksiejewa z Wenecji, do rodzinnego zamku jego. Stary Fritz żył jeszcze. Stan Aleksiejewa był nader smutny. On istniał wegetacyjnie, jak drzewo, lub roślina. Duchowego życia w nim nie było. Jadł, kiedy go karmiono; spał, kiedy go położono. Na żadne pytania nie odpowiadał; żadnej swej chęci nie objawiał. Nie wiedział gdzie jest, z kim obcuje, czego chce, lub nie chce. Słowem, bierność martwa dotknęła wszystkie jego władze moralne, a nawet i fizyczne, bo nie zdawał się czuć żadnego bólu, choć ten ból musiał istnieć, i być dotkliwym.

 

Poczciwy Figeac i Fritz podzielili pomiędzy siebie całą staranność o chorym. Poświęcili się całkiem opiekuńczemu posłannictwu swojemu. Gorliwość ich nie miała granic jak i szlachetność ich serca. Figeac wyrażał najwyższe zalety wiernego przyjaciela – Fritz, wiernego sługi. Obydwa byli narzędziem Boskiego miłosierdzia, albowiem oni to dokazali, że w rok niespełna od daty wyjazdu z Wenecji, Aleksiejew powrócił do zdrowia, chociaż nigdy już do dawnej umysłowej pogody nie powrócił, nigdy się z kiru sercowego nie otrząsł. Dawną towarzyskość jego zajął humor drażliwy i odludny. Na pierwiastkową jego wiarę w ludzi, osiadła rdza podejrzenia i wstrętu. Bywały chwile takie, w których Figeac'a nawet i Fritza widział niechętnie przy sobie. Zwyczajem jego było wtedy, błądzić samotnie po komnatach i galeriach zamku, w ciemnym orszaku dum i pamiątek, co jakby harpie męczeństwa ścigały go natrętnie; albo zstępował do grobu matki, gdzie na pogrążeniu się w sobie samym i na modlitwie długie trawił godziny. Słyszano nieraz śród nocy jęk jego przeciągły i słów urwanych brzmienia rozpaczliwe i nieme łkanie wiecznej jego boleści. Bywały jednak i jaśniejsze chwile. Zdawał się wtedy spokojnym, prawie niepomnym przeszłości. Na czole niósł więcej pogody, na twarzy więcej wyrażał rezygnacji i pojednania z sobą samym – i na świat uprzejmiej spoglądał.

 

Wiek i znój żywota spadły ciężkim brzemieniem na biednego Fritza. Zachorował obłożnie. Sprowadzeni lekarze nie omieszkali, ma się rozumieć, zagaić uczone consilium, z którego na podstawie tejże nauki, raźna sprzeczność zdań i poglądów diagnostycznych wynikła, co i było powodem, że nałykawszy się specyfików niezgodnej natury, a tym samym szkodliwych, pacjent ujrzał się wkrótce bliskim śmierci. Wtedy to przywołał on do siebie Aleksiejewa, i przemówił doń w ten sposób:

 

– Panie mój! – Przebacz słudze twemu, albowiem ciężko względem ciebie przewinił!

 

– Wszystko coś ucierpiał w ciągu życia twego – wszystkie ciosy jakich doznałeś, były skutkiem jednej chwili, którą ja nieszczęsny wywołałem! którą dziś, umierając, opłakuję! z której się przed tobą panie i przed Bogiem spowiadam!

 

– Tak, jam był sprawcą twych przeszłych i obecnych cierpień; bom wymógł na tobie występną przysięgę zemsty, i to wobec wizerunku Zbawiciela, który nauczał pobłażania i miłości, i swoim nawet mordercom na krzyżu przebaczył.

 

– Jam więc, nieszczęsny, doprowadził ciebie panie! do grzechu wielkiego! Jam zatruł życie twoje! jam zgubił ciebie!

 

– Przebacz umierającemu – a Bóg i tobie przebaczy!....

 

Oddawszy ostatnią posługę wiernemu słudze, Aleksiejew powierzył zarząd swego majątku poczciwemu Figeac'owi, którego serca i zacności doświadczył, a sam znienawidziwszy życie, postanowił szukać kresu onego na polu bitwy. Sławny Jermołów był wtedy wielkorządcą Kaukazu. Aleksiejew stanął pod jego chorągwiami; odznaczył się w kilku wyprawach i szturmach; gdzie mógł, stawił swe życie na wabank! słowem, był najmężniejszym pośród mężnych, bo też był i najnieszczęśliwszym. Jermołów lubił go i cenił; dawał mu stopnie i ordery; w końcu za wyłączne odznaczenie się w boju, przetransferował go, z rangą pełnego rotmistrza, do konnych strzelców cesarskiej gwardii, z którym to pułkiem rozbił turecką kampanię 1828 roku pod dowództwem feldmarszałka Dybicza. Po zawarciu adrianopolskiego pokoju, Aleksiejew, nie mogący obejść się bez wojny, znowu powrócił na Kaukaz, gdzie od tej pory zostaje.

 

Koniec "KARTY WSPOMNIEŃ".

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom II. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 372-377.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: