KARTA WSPOMNIEŃ

 

BERLICZ SAS

 

––––––––

 

(Ciąg dalszy. – Część dziesiąta)

 

Pokoik Grazielli, ciche ustronie dziewicze, wychodził, jak o tym już powiedziałem, dwoma oknami na kanał della Giudecca. – Nie było w nim zbytkownego komfortu, nie było nawet pretensji do elegancji. Przeciwnie, główną cechę jego stanowiła prostota i szczerość (jeżeli się tak wyrazić mogę), naiwna, odpowiednia czystej i nieobłudnej naturze tej, co w nim zamieszkała. Na ścianach śnieżnej białości, kilka sztychów i akwareli historycznej treści. Na etażerce z palmowego drzewa, kilka książek w skromnej oprawie: Tasso, Ariosto, Alfieri. Na stoliczku, nieodstępnym towarzyszu czyściutkiej sofki, album Wenecji, przybór do pisania i bukiet świeżego kwiecia. Na oknach wazony róż, hortensji i fuksji. – W kątku na gwoździu gitara. Dalej, ładny parawanik z marszczonej jedwabnej tkani błękitnego koloru. Za nim łóżeczko Grazielli, istne posłanie Gracji albo Peri, białe, świeże i powiewną gazą osłonione. W głowach, na murze, olejna Madonna z Boskim dziecięciem i krucyfiks z perłowej macicy ze srebrnym wizerunkiem Zbawiciela. Między oknami wisiał pod czarną krepą portret ojca Grazielli. Nigdy go nie odkrywała; rysy więc jego nie były mi znane.

 

Graziella usiadła na sofce i wezwała, bym się przy niej usadowił. Pojąłem z jej oblicza i głosu, że była wzruszoną i że to, co miała powiedzieć, tyczyło się najważniejszego interesu jej życia. Nie wiem skąd pochodziło, że tą razą dusza moja nie była usposobioną do gotującej się rozmowy i niechętnie przystępowała do niej, jakby przewidując nieprzyjemność jakąś, albo za ciężkie brzemię bolesnych wrażeń dla jej sił obecnych.

 

Graziella była także smutną i zamyśloną. Rzewna jakaś uroczystość malowała się na jej twarzy, której bladość tłumaczyła jasno zamęt wewnętrzny.

 

– Chciałam pomówić z tobą, mio caro! – rzekła po długim wahaniu się, jakby przezwyciężając siebie – pomówić otwarcie, poufnie o rzeczy dla nas obojga najważniejszej – o losie naszym!

 

– Ty kochasz mię – wiem o tym – nie wątpię że kochasz uczciwie i szczerze. Ja także uległam pociągowi wzajemnego uczucia – ja także kocham ciebie. A jednak, miłość nasza nierozsądna – tego mało – szkodliwa, tak mnie jak i tobie!

 

– Nie przerywaj mi, mio caro. Niech wypowiem co mam na sercu.

 

– Tyś baron, syn możnego rodu, właściciel wielkiego majątku – a jam biedna i rodem nie sięgam wysoko.

 

– Ciebie otoczą krewni, przyjaciele, panowie mnogich włości, dumni z herbu i bogactwa – ja pozostanę na stronie, nieprzyjęta, nieuznana, odtrącona, więc boleśnie dotknięta w mej godności – czego byś sądzę nie chciał?

 

– Nikt się nie ośmieli – zawołałem – uchybić mojej żonie!

 

– Nikt też jej nie uchybi otwarcie – ciągnęła dalej Graziella – nie dopuszcza bowiem grubego nieokrzesania w ludziach twojej sfery. Ale sama nawet grzeczność, może być dotkliwą i ubliżającą. Jedno słowo, jedno spojrzenie, jedno nic, bywa częstokroć obelgą. Ciebie także spotkają szyderstwa, wymówki, za winę niestosownego związku. Ty cierpisz, ja cierpię, oboje nie będziem szczęśliwi! Powiedz sam, czy nie mam racji? To co mówię, sprzeciwia się najdroższemu interesowi serca mego. To co mówię, zadaje cios śmiertelny najdroższym moim nadziejom. A jednak gotowa jestem powtórzyć, com powiedziała, bo takie moje przekonanie, bo sumienność i rozsądek tego wymagają po mnie Tak, mio caro! rozłączyć się nam trzeba koniecznie! I to lepiej dziś, niż jutro. Dziś cierpię tylko, jutro nie przeżyłabym tego może!

 

– Ani dziś, ani jutro! – zawołałem, do głębi wzruszony – kto tu śmie mówić o rozstaniu, wbrew woli naszego serca. Wszak to moralne morderstwo! Są uczucia, co się nie dają ocyrklować rozsądkiem, których nie można poddać chłodnej regule przezorności i rozwagi. Takim właśnie uczuciem miłość! Gdzie jest władza, co by jej sprostać mogła? której by wyrok był dla miłości normą i prawem! Stłumić ten ogień, wstrzymać bieg tego prądu, nie w mocy człowieka. Kto się na to pokusi, życiem przypłaci! – Na cóż mamy popełniać samobójstwo, wywołując śmierć przedwczesną? O! cara! nie pochodnię pogrzebu, lecz lampę hymenu nam zapalić należy! – Precz! z kirem żałoby! Usypmy raczej kwieciem gościniec żywota! oświećmy go radością ducha, pokojem serca! nadzieją w Boga! i dłoń w dłoń, oko w oko stąpajmy pospołu w przyszłość daleką, błogosławiąc ludziom, ziemi, niebu, i wzajem błogosławieni! – O! ty nie wiesz czym jesteś! Nie znasz sama potęgi uroku twego! Nie obelga dotknie cię, ale cześć hołdowna otoczy. Nie wyrzucać mi będą, ale zazdrościć. Każdy przyzna, że nie jam podniósł cię do siebie, lecz żeś ty zstąpiła do mnie, bo cóż znaczą pergaminy rodowe, wobec znakomitości wdzięków, umysłu i serca? – Błogi duch także matki mojej opromieni się radością, gdy przestąpisz progi zamku przodków moich, gdy na jej samotnym grobie złożysz dań kosztowną uczucia, dań świętej modlitwy! Ty ożywisz wszystko, co martwe! oświecisz co ciemne! rozweselisz co smutne! – Nieme wizerunki praojców moich, przemówią i uprzejmą powitają cię źrenicą! Skrzepłe ściany gmachu zapłoną ciepłem i życiem! a serce moje brzmieć wiecznie będzie dla ciebie hymnem wdzięczności i uwielbienia!...

 

– Ach! caro mio! – przerwała boleśnie Graziella. – Na co mi wydzierasz ostatnie siły moje! na co strącasz nielitościwie z toru, jaki mi sumienie obrać kazało! Czy zapomniałeś, żem skazana na nieszczęście! że od najmłodszych lat noszę ten wyrok straszliwy w moim przeczuciu! że na koniec sam Tadmoro, kiedy mój horoskop ułożył, zbladł z przerażenia, wobec przyszłości mojej, którą mu gwiazdy odkryły!... Nie żałuję ja, żem cię pokochała, ale wyrzucam sobie surowo, żem ci nierozważnie miłość moją odkryła! Obowiązkiem moim było skryć tajemnicę głęboko, i ciebie odtrącić; samej cierpieć, byle ciebie oszczędzić! samej umrzeć, byleś ty żył spokojnie, i stosowniejszym wyborem pomyślność swoją zabezpieczył! Nie przeszkadzaj mi więc dopełnić tego obowiązku! Nie przeszkadzaj, błagam! postąpić godziwie i szlachetnie, nie przyjmując ofiary twojej, nie dopuszczając ciebie do spólnictwa nieszczęścia, na jakie jestem skazana, jakie przeczuwam i widzę przed sobą, niedaleko, oczyma duszy mojej!...

 

Kiedy tych słów domawiała, głos jej drżał jak struna burzą trącona, a w tym głosie rzewna boleść, i błagania dzwoniły na przemian.

 

Kiedym spojrzał na nią, twarz miała bladą, i dwie łzy kropliste po niej spływały. Kiedym do niej przemówił słowem nadziei w Boga i miłości, nic nie odpowiedziała, bo zbytkiem wrażeń przepełniona pierś jej odmówiła brzmienia, a ciałem nerwowe drganie potrząsało. Straszno mi się zrobiło. – Graziello! Graziello! – wołałem cisnąc jej rękę na ustach. – Nie wierz przeczuciom! nie wierz przepowiedniom! ale wierz miłosierdziu nieba i poleć jemu przyszłość swoją! – Jeżelibyś nawet miała być nieszczęśliwą, to komuż, jak nie mnie podzielać nieszczęście twoje i osładzać? – Komuż, jak nie mnie, stanąć przy tobie w chwili cierpienia, i jeżeli taka wola Boga, umrzeć z tobą pospołu?... O! nie odmawiaj mi tego – zaklinam! nie odtrącaj! Ja nie mogę opuścić ciebie! nie mogę! – Węzeł, co nas zjednoczył, silny nie jedną miłością tylko! Przyjaźń, wiara, spółczucie spotęgowały moc jego, i zrobiły wiecznym, uroczystym, świętym! Targnąć się nań byłoby świętokradztwem! zbrodnią przeciw naturze i Bogu! Jam twój o! cara mia! całym jestestwem moim! twój do zgonu, i po zgonie!

 

Konwulsyjne łkanie rozdarło w tej chwili pierś Grazielli. Drżąca i blada, powstała ruchem nerwowym z sofki, i rzekła gorączkowo, jakby przezwyciężając siebie:

 

– Niech się więc spełni przeznaczenie moje! – Jam twoja na wieki!

 

Olśniewającym błyskiem pioruna zapłonęło w tej chwili ciemne przestworze nocy. Straszliwy łoskot rozległ się w powietrzu; i toń kanału della Giudecca uderzyła gwałtownie o brzegi.

 

– To burza przyszłości mojej! Przestroga rozgniewanego losu! – rzekła Graziella, cisnąc dłoń moją w swojej dłoni.

 

– Miłość, męstwo i wiara, przemogą tę burzę! podołają nieprzychylności losu! – zawołałem – śmiało więc Graziello moja! śmiało!

 

– Śmiało? mówisz – przerwała z gorzkim uśmiechem – śmiało? O! jam śmiała mio caro! Jeżeli truchleję, to o ciebie. Czy słyszysz, jak sama natura obawę moją potwierdza? Jak wichrem, gromem i rykiem odmętów morza, przestrogę swoją wypowiada? Burza potrząsa naturą, przeczucie potrząsa duszą. O! jak straszny taki zamęt żywiołów, i ten zamęt serca! Łódź nasza nie wytrzyma ciosów takich! Otchłań pochwyci ją i rozkruszy! Pozwól, o! pozwól, niech odpłynę sama! Ty pozostań na brzegu!

 

– Za późno Graziello! za późno! – rzekłem rozrzewniony tym jej szlachetnym oporem. – Mimo burze i gromy, jam twój do grobu! i tyś moja! I niech ten co był ojcem twoim i opiekunem, któregoś stratę gorzko opłakała, i o mało życiem nie przypłaciła, którego duch tu obecny, widzi głąb serc naszych, i słyszy wzajemną przysięgę miłości naszej i wiary, niech ten pobłogosławi nam w tej uroczystej chwili wiecznego przymierza na życie i na śmierć!

 

To rzekłszy, zbliżyłem się do portretu ojca Grazielli, zerwałem żałobną zasłonę, co go osłaniała i nagle, krzykiem bolesnym rozdarły się piersi moje, bo w tym wizerunku poznałem barona Arnolda!

 

Jakby gromem rażony stałem bez mowy i ruchu, stałem jak zbrodniarz przed swoim sędzią, jak grzesznik przed swoim sumieniem, stałem pełny wyrzutu, podziwu i przerażenia! A postać barona występowała z ram swoich. Rosła, krzepła, olbrzymiała przede mną. Oczy jego gorzały złowrogo, wbijały się we mnie jak dwa rozpalone groty. Usta tryskały jadem nienawiści, śmiechem szyderstwa, słowem przekleństwa! On groził, urągał się, znieważał mię wzgardliwie. Wyzywał do odpowiedzialności za śmierć swoją, a jam truchlał wobec tego straszliwego widzenia, drżał jak listek od tchnienia huraganu, jak ofiara pod siekierą kata! Jam truchlał i czuł w sobie jakby ukąszenie tysiąca gadzin, szarpanie tysiąca szponów drapieżnych, ból tysiąca strzał co mię na wylot przeszywały! Serce ledwie nie rozsadziło piersi, umysł mrokiem obłąkania zapłynął. – Przebacz! przebacz! – wołałem. – Jam twój zabójca, aleś miał moje życie w twym ręku! Jam twój zabójca, lecz srogo śmierć twoją odpokutowałem! Jam twój zabójca!...

 

Krzyk straszliwy, bolesny Grazielli, krzyk rozpaczy, zgrozy, i obłąkania rozległ się koło mnie, wołając: Maledetto! maledetto! Wybiegłem na ulicę ścigany tym wołaniem przeklęctwa. I zdawało mi się, że ktoś goni za mną z groźbą i szyderstwem, że jakieś olbrzymie skrzydła łopocą nade mną, żeby pochwycić i unieść w obszary, że się ziemia trzęsie i rozpada pod moimi stopy, żeby mię pochłonąć! A ja biegłem, biegłem bez myśli, celu, pojęcia! biegłem, bo mię rozpacz niosła, obłąkanie parło, wicher pchał gwałtownie, powtarzając na różne łady i tony: Maledetto! maledetto! Ciemno było, czarno, okropnie dokoła! Ciemno było, czarno, okropnie w mej duszy! Wzywałem błyskawicy, żeby mię przetrawiła, wzywałem pioruna, żeby mię skruszył i zgniótł na atomy, wzywałem topieli szalonej, żeby mię porwała i pogrążyła w przepaściach. – Biły gromy ale nie we mnie! Topiel ryczała, miotając się w pienistym łożysku, ale mię oszczędzała. Śmierć nie chciała mię, choć życie odpychało! Ale wulkan rozpaczy grzmiał coraz silniej w łonie, palił coraz dotkliwiej, rozlewał się we mnie wrzącą lawą, kipiał ognistymi prądy. Dłużej wytrzymać mocy nie stało! – Bądź zdrowa Graziello! – zawołałem i rzuciłem się w ciemną otchłań kanału, i wir wzburzonej toni uniósł mię od brzegu.

 

Poczułem zrazu chłód, świeżość, ulgę. Wał za wałem tłoczył się i pienił – wał za wałem kołował i szumiał. A jam płynął z nimi bez myśli, woli, kierunku, jak odłam skruszonego masztu, jak alg bezwładny, lekka zdobycz fali. Jam płynął nie dbając dokąd mię topiel unosi, bom czekał śmierci, pragnął śmierci, i wzywał jej całą mocą duszy rozpaczającej i znękanej!

 

Wkrótce zmysły tępieć zaczęły, siły opadły w omdleniu, i straciłem uczucie bytu.

 

Tu się zatrzymał baron Emanuel, i zatonął w milczeniu. Każdy rys twarzy jego drgał bolesną katuszą. Pamiątki wywołane opowiadaniem przesuwały się jakby czarne chmury po jego czole. Smutnej, nieszczęsnej przeszłości odkrył on przygody przede mną. Głębokie blizny serca odsłonił. Żal mi go było serdecznie, bo któż doznał tyle jak on? i tyle utracił? Kogo boleśniej zawiodły nadzieje, i los ukarał surowiej? Kiedy się ocknął z zadumania, i spojrzał na mnie, twarz moja musiała wyrażać rzetelne spółczucie, bo ujął dłoń moją, ścisnął mocno, i na swym sercu położył. Poczym rzekł:

 

– Dość będzie na dzisiaj! Później dokończę moje opowiadanie. Potrzeba udzielić spoczynku dla duszy. Wspomnienia dzisiejsze nadto ją dotknęły.

 

Dzień skłaniał się już ku wieczorowi. Szczyt Kazbeka płonął pryzmatycznymi ogniami zachodzącego słońca, a wzdłuż parowów przemykały perłowe cienie. I cicho było dokoła! tak cicho, że słuch łowił każdy szelest gadziny w zaroślach, każdy ruch skorpiona na suchych mchach kamieni, każdy szmer powiewu co liście drzew i krzewów poruszał. Były to chwile pełne uroczystego czaru, kiedyśmy wybiegli na gościniec, polotnym pędem naszych koni, zagwarzyły dalekie echa jaskiń i ciężkie szumy górnych lasów powitały nas z wysoka. Orzeł kołował w błękitach. Obłok, pielgrzym przestrzeni, spieszył usnąć w śnieżnym łożu Kazbeka. W baszłykach mroku, drzemały już po obu stronach gościńca, surowe postacie skał. Kur pienił się i miotał. Ruina Mschety wzdychała, a tętent naszego cwałowania witał ją i żegnał przelotnie.

 

W Tyflisie rozłączyliśmy się z baronem. On pojechał do siebie na Awlaban, a ja pospieszyłem na plac Erywański, gdzie było moje mieszkanie.

 

Ledwiem zeskoczył z konia i pałasz odpasał, nadbiegli koledzy i posypały się pytania: dokąd jeździłem z Aleksiejewem i po co? Skąd moja z nim znajomość i jak dawna?

 

– To dziwak! – mówili jedni.

 

– Odludek! mizantrop! – mówili drudzy.

 

– Zły kolega! – mówił stary szaławiła Gabriel Arsenjew (1) – nie grywa w karty i nie pije!

 

– Nikt go nigdy nie widzi, i nie słyszy – dodał żartobliwie Michał Glebow (2) – czy nie upiór czasem albo wampir?

 

– Nie! – zawołał porucznik Brimmer – żaden upiór ani wampir nie potrafiłby tak rąbać dzielnie, jak on. Wolno wam panowie wymyślać na niego, co się wam podoba. Co do mnie, utrzymuję stanowczo, że mało pomiędzy nami takich żołnierzy, jak on, i takich kolegów.

 

– Prosimy o dowody! – zawołano.

 

– Nic łatwiejszego! – ciągnął dalej Brimmer. – On mi wyratował życie.

 

– Gdzie? kiedy i jakim sposobem?

 

– Pod Achulgo, panowie! Czterech miuridów obskoczyło mię w chwili, kiedyśmy szturmowali ostatni wał aułu. Kindżały i pałasze groziły mi zewsząd. Osłabiony krwi upływem, bo już byłem rannym, padłbym niechybnie ofiarą nierównego boju, gdyby nie mężny Aleksiejew, który naparł miuridów znienacka, dwóch zrąbał, trzeciego zastrzelił a czwartego strącił pięścią ze skały. Zgodzicie się panowie, że to był czyn dzielnego żołnierza i szlachetnego kolegi. Wszak prawda?

 

– I ja mam także coś o nim powiedzieć – rzekł książę Włodzimierz Kozłowski. – Podczas oblężenia Temir-Chan-Szury, kiedy nas Szamil tak ciasno opasał, że dla uniknienia głodowej śmierci pozjadaliśmy wszystkie nasze konie, a na desert psy, koty i szczury, jenerał Klukke von Klugenau zwołał radę wojenną, na którą sztabs- i ober-oficerów (3) garnizonu zaprosił. Głównym pytaniem było:

 

– Jak należało postąpić ? – Czy oczekiwać odsieczy? – Czy poddać się?

 

W pierwszym razie głód doprowadziłby garnizon do buntu. W drugim hańba spadłaby na wojsko.

 

Żeby lepiej ocenić ważność kwestii, wiedzieć potrzeba, że Szamil obsadził wszystkie punkta panujące nad twierdzą swoją artylerią, która strzelała do nas jak do kaczek, skorośmy się na placu lub na wałach pokazali. Okoliczność ta, oraz ciasna blokada, były powodem że nie mogliśmy przesłać żadnej wieści o sobie jenerałom dowodzącym wojskami, żeby z odsieczą pospieszyli. Kilku śmielszych gońców zginęło. Kilku zręczniejszych powróciło nie spełniwszy polecenia. Słowem, tak było źle, że gorzej być nie mogło.

 

Kiedy jenerał Klukke zagaił radę wojenną, długo trwała dyskusja, lecz niczym się stanowczym nie zakończyła. Każdy perorował, dowodził, a sensu w tym było niewiele. Zniecierpliwiony tym brakiem racjonalności i moralnego hartu, Aleksiejew powstał z miejsca i zawołał:

 

– Wiele słów, a mało rzeczy! Tu trzeba jędrnego zdania, mężnej determinacji, a nie pustej gawędy. Ratunek życia kilkuset ludzi nie jest głównym zadaniem naszym. Niech giną, byle honor pułku nie poniósł hańby! Czy tak panie jenerale?

 

– Nie inaczej! – przemówił jenerał.

 

– Otóż proponuję – ciągnął dalej Aleksiejew – dwa środki niezawodne ocalenia honoru naszego. Pierwszy: Zrobić ogólną wycieczkę, przebić się, lub zginąć. Drugi: wysadzić prochem fortecę i zagrzebać się pod jej gruzami.

 

Całe plenum rady, wspólnie z prezesem swoim oparło się energicznie temu heroicznemu środkowi wyjścia z trudnej pozycji i ocalenia honoru chorągwi. Wprowadzono filantropię na scenę; nazwano poryw rycerski Aleksiejewa awanturniczością i donkichotyzmem – płodem umysłowego zamętu i maligny.

 

– Tchórze! – zawołał mężny Aleksiejew z pogardą i oburzeniem. – Baby! – i wyszedł z izby posiedzenia.

 

Lepiej się stało zapewne, że nie postąpiono wedle zdania jego, bo nazajutrz rano jenerał Hurko wpadł na Szamila, zmusił go zdjąć pośpiesznie blokadę, i nas oswobodził. Ale poznaliście teraz co to za człowiek ten Aleksiejew i jaki z niego żołnierz.

 

W tej chwili nadszedł mój gość codzienny, pułkownik Bürno, człek bywały, wytrawny, wielu rzeczy świadomy, sławny inżynier, doskonały rysownik i karykaturzysta; a przy tym narrator pełny gustu i dowcipu. O co byś nie spytał? wiedział. Jakie byś nie nazwał miejsce? był tam. Jaką byś nie zagaił kwestię? rozwiązał. – Słowem, była to osobistość wielkiej znakomitości w sensie artystycznym, naukowym, militarnym i społecznym a nawet i moralnym, bo miał serce, czego nierzadkie dawał dowody.

 

Bürno pochodził z Sabaudii. Znał doskonale włoski język, w równym stopniu francuski, nieco słabiej niemiecki, a najsłabiej rosyjski, którego nie lubił i tylko w razach koniecznych używał. Wielki książę Michał, brat cesarza Mikołaja, amator, jak wiadomo, ludzi dowcipnych i zdolnych, wyrobił dlań posadę głównego naczelnika inżynierów na Kaukazie, gdzie od lat kilku zostawał.

 

– O czym to rozprawialiście, mes amis? – zapytał, sadowiąc się na tureckiej otomanie, przed którą wedle normy kaukaskiej, stały na stoliczkach kasztany w koszach i flasze kachetyńskiego wina. – Obiło mi się o uszy nazwisko pułkownika Aleksiejewa. O nim więc była mowa?

 

– O nim, rzeczywiście. – Vous le connaissez? – zapytał dobry mój przyjaciel, Monnot Arbiller, konsul francuski.

 

Oui, je le connais. – odpowiedział Bürno, zapalając fajeczkę, z którą się nigdy nie rozłączał. – Znam całą przeszłość jego, pełną straszliwych przygód i ciosów bolesnych; a znam ją z pewnego źródła, bo z ust najwierniejszego jego przyjaciela, poczciwego Gaskończyka, niejakiego Figeac'a, którego żona – une vieille Megère s'il en fut – była moją krewną. Traf zrządził, że będąc w Wenecji, stanąłem w tym samym domu, gdzie Figeac mieszkał z... Aleksiejewem. Byłem więc, mogę powiedzieć, świadkiem, a w części nawet uczestnikiem strasznego wypadku, co skruszył serce biednego Aleksiejewa i całą jego doczesność zawichrzył. Nigdy on mię nie widział, chociaż niejedną godzinę przy łożu jego codziennie przepędzałem, zastępując Figeac'a, wycieńczonego trudem, niespokojnością i czuwaniem. Chory zostawał przez kilka tygodni pomiędzy życiem i śmiercią, w stanie zupełnej nieprzytomności. Rzucał się konwulsyjnie, miotał; rozdzierającym jękiem boleści i rozpaczy przerażał nas i rozrzewniał. Szukał narzędzi śmierci, z myślą samobójczą, a nie znalazłszy, wyrywał się z rąk naszych, by głowę o ścianę roztrzaskać! Pozostałbym dłużej przy nim, gdyby nie konieczność powrotu do Rosji, skąd na dwa miesiące tylko, dla familijnego interesu wyjechałem. Odtąd straciłem Aleksiejewa z oczu. Żadna wieść nawet o nim do mnie nie dochodziła. Sądziłem że umarł.

 

Ćwierć wieku ubiegło. Z porucznika inżynierów, zostałem pułkownikiem; z młodego franta starym gadułą, który zapewne nieraz już wam dokuczył.

 

Fi donc, cher Colonel! – zaprotestowano jednogłośnie. – A toż się godzi tak nas brać na fundusz? – Pour qui donc nous prenez-vous?...

 

Pour tout ce qu'il y a de meilleur et de plus aimable au monde! – rzekł, uśmiechając się uprzejmie Bürno – i to com powiedział, nie ubliża bynajmniej tym przymiotom, jakie wam na mocy rzetelnego przekonania przypisałem. Ale to nie przeszkadza, żeby stary nie był czasami nudnym, nieznośnym nawet intruzem w gronie ludzi młodych, nieznoszących zwykłe rozwlekłej i bezbarwnej narracji, która się, być może, już i wam nieraz przez uszy przelała.

 

Corbleu!... Vous êtes incorrigible! – zawołali, Monnot, Glebow, książę Dawid Czawczawadze, a za nimi i inni. – Dość już tych preludiów! – Do rzeczy! do rzeczy!

 

– Ponieważ takie wasze zdanie, opowiem historię tego biednego Aleksiejewa, trzymając się wiernie narracji Figeac'a, którego nazwisko już wam wspomniałem.

 

– Prosimy! prosimy! – zawołano; i głębokim milczeniem objawiła się baczność ogólna. Postać Aleksiejewa poczęła nabierać coraz większego znaczenia w opinii; rosła, poważniała i olbrzymiała, im się więcej z tajemniczości swojej obnażała. Przestano już nazywać go szyderczo, dziwakiem, mizantropem, odludkiem; lekceważyć jego smutek i surową oziębłość w stosunkach. On był mężny, szlachetny – ale przy tym nieszczęśliwy! – Czegóż potrzeba było więcej, żeby sobie zjednać szacunek i spółczucie? Jakoż baczność słuchaczy rosła w miarę tego, jak się pułkownik Bürno w swojej narracji zagłębiał. Śmierć tragiczna matki Aleksiejewa, jego żal, przerażenie, rozpacz, w końcu solenne przysięgi zemsty, znalazły rzewny odgłos w sercach słuchaczy. Pod takim to hasłem wstąpił on na arenę świata! Cóż dziwnego, że się sny jego miłosne i nadzieje szczęścia huraganem rozpaczy zakończyły? – Rzewnie i malowniczo oddał pułkownik Bürno tę scenę bolesną, kiedy poznawszy w portrecie ojca Grazielli, rysy barona Arnolda (4), wpada w szał przerażenia, w zamęt straszliwej męki duchowej i ucieka z domu swej narzeczonej, żeby w toniach rozhukanego morza doczesność swoją pogrążyć.

 

– Późno już było – ciągnął dalej pułkownik Bürno – kanały i laguny szumiały pod naciskiem burzy. Pioruny biły bez przerwy. – Aleksiejew nie powracał!

 

Figeac był niespokojny. Chodził chyżymi kroki dokoła komnaty. Smalił zawzięcie swoją nosohrejkę i językowi milczeć pozwalał.

 

Nagle wbiegł Fidelio, gondolier Aleksiejewa, blady, drżący, wzruszony. Z długich włosów toczył się zdrój wody. Odzież miał mokrą, zmiętą i jakby poszarpaną.

 

– Prędzej! prędzej! – wołał głosem ochrypłym – na miłość Boga prędzej!

 

– Co się stało? – krzyknęliśmy, biegnąc ku niemu.

 

Il Signor leży w mojej gondoli. Wyciągnąłem go z morza i przywiozłem.

 

Pospieszyliśmy za nim.

 

Aleksiejew był rzeczywiście bez ruchu i prawie bez życia. – Włosy miał przesiąkłe wodą, splugawione mułem i rozczochrane. Twarz była blada, sina, wyrazem przerażenia i rozpaczy napiętnowana. Pięści miał ściśnięte. Odzież potarganą i mokrą.

 

Wnieśliśmy go.

 

Fidelio skoczył po lekarza. My tymczasem rozebraliśmy zemdlonego i położyliśmy do pościeli.

 

Poczciwy Figeac oniemiał z niespokojności i żalu. Krzątał się i biegał. Rozpalił ogień na kominku. Grzał serwety i ręczniki, którymi okładał chorego, żeby krwi cyrkulację obudzić, życie w bezwładnym ciele rozniecić.

 

I jam dopomagał jemu gorliwie. Milczeliśmy obydwa. Nieszczęśliwe to zdarzenie przedstawiało się nam, nie jako dzieło ślepego trafu, lecz jako czyn umyślny, straszliwą jakąś boleścią spowodowany; czyn rozpaczy, podniesionej do stopnia obłąkania i szaleństwa.

 

Wkrótce powrócił Fidelio i wprowadził lekarza.

 

Był to człowiek lat średnich, surowego wyrazu i postawy. Myśl głęboka usiadła mu na czole, gdy opatrzywszy chorego, do badania rysów przystąpił.

 

– Ten człowiek chciał umrzeć! – przemówił po chwili, jakby sam do siebie.

 

Domysły nasze znalazły żywe echo w tych słowach lekarza.

 

Środki zaradcze, czynnie i umiejętnie zastosowane, przerwały wprawdzie atonię fizyczną chorego, ale stan jego umysłu wielką w nas rodził obawę. W gorączkowym obłędzie władz moralnych Aleksiejewa, widzieliśmy nie jedną tylko cerebralną kongestię, ale rozstrój zupełny harmonii fibr mózgowych, gwałtownym ciosem duchowym spowodowany i wiodący do zupełnego pomieszania zmysłów. Takim było przynajmniej zdanie lekarza. Gorliwie i głęboko śledził on stan swego pacjenta; z obecnych symptomów wnioskował o następnych; sięgał przezornym badaniem do samej głębi rezultatów reakcji sił żywotnych przeciw chorobie, środków leczebnych przeciw oporowi niszczących pierwiastków w organizmie. Na chwilę nawet nie przerywał badania, nie odchodził od łoża, snując nić kombinacji według rozumu, serca i objawień sztuki.

 

(C. d. n.)

 

–––––––––––

 

 

Z czasopisma "Przegląd Lwowski", Rok pierwszy (1871). Tom II. Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski. Lwów 1872, ss. 304-315.

 

Przypisy:

(1) Rodzony siostrzeniec drogiego polskim sercom Bibikowa, wielkorządcy kijowskiego. Miał on żonę, Olgę Isleniew, którą ogołociwszy ze wszystkiego, rzucił po kryjomu i uciekł na Kaukaz. Ona umarła z nędzy w Radziwiłłowie – on z pijaństwa w Kargaczu.

 

(2) Adiutant naczelnego wodza Neidhardta. Zginął w boju z Czeczeńcami.

 

(3) W Temir-Chan-Szurze stał pułk Apszeroński piechoty.

 

(4) O szczególe tym dowiedział się pułkownik Bürno później z ust Figeac'a, kiedy przybył do Rosji z baronem Emanuelem.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVI, MMXXI, Kraków 2006, 2021

Powrót do spisu treści dzieła Berlicza Sasa pt.
"KARTA WSPOMNIEŃ"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: