JANSSEN I HISTORIA REFORMACJI

 

(Ciąg dalszy)

 

KS. A. KRAETZIG SI

 

––––

 

W tomie następnym, autor wprost już udowadnia, że tak zwany prąd reformacyjny nie wytrysnął bynajmniej z głębszych i silniejszych nurtów religijnego życia, ale właśnie z płytkich, powierzchownych, bezreligijnych wyobrażeń i tendencyj, czyli mówiąc jaśniej – z łona młodszego, niemieckiego humanizmu, grawitującego całą swą istotą ku dawnemu pogaństwu. Z najściślejszą sumiennością i darem spostrzegawczym wprowadza nas autor do wnętrza szkoły młodo-niemieckich humanistów. Na ich czele, o całą głowę wyższy od wszystkich, stoi Erazm Rotterdamczyk, "Wolter XVI stulecia", geniusz niezwykłego polotu, w znawstwie klasycznej starożytności prawdziwie niedościgły, przez wielu uczonych prawie zabobonnie ubóstwiany, mówca znakomity, cięty satyryk, literat wyższego zakroju i wszechstronny bibliofil. Lecz wcześnie już wziął on rozbrat z moralnością i wiarą, teologię jakąś mętną sobie przyswoił, filozofia też płytką była u niego i chwiejną a chwiejniejszym jeszcze cały jego charakter. Studia klasyczne zamiast służyć tylko jako środek do wykształcenia umysłu, stały się dlań celem, piękna szata klasycznej formy – istotą, duch starożytny tj. pogański – ideałem. Koniecznym więc następstwem rzeczy, musiał on rzucić rękawicę chrześcijańskiej wiedzy a raczej chrześcijańskiemu humanizmowi uprawianemu przez Agrykolę i innych, który to humanizm ze strony Kościoła najtroskliwszej doznawał opieki i poparcia. Rotterdamczyk wstąpił w szranki bojowe bez dzielności wytrawnego rycerza, tylko z jakąś lekką, dowcipną, satyryczną szermierką. Cały jego arsenał był to lekki, powierzchowny dowcip, gra myśli, blichtr wiedzy, słowem cały ten zasób polemicznych pocisków wygląda raczej na bazar szarmanterii umysłowej niż na dobór zaczepnej broni. Pozornie, nie wyrzeka się on wiary, owszem próżnością i samolubstwem wiedziony, pochlebia kościelnej zwierzchności, lecz za chwilę gotów jest zasadniczą, powszechną naukę tegoż Kościoła, pod pozorem zwalczania scholastycznych błędów, podać w pogardę u ludu. Niemały też zastęp uczonego świata odwiódł on od prawdziwie chrześcijańskiej umiejętności, odsłaniając przed nimi swe pogańskie poglądy na życie, i swą sekularyzowaną moralność. Tym samym rozdzielił już wiedzę na dwa obozy i swe jałowe racjonalistyczne idee "nowej oświaty, chrześcijańskiej filozofii, prawdziwej, teologicznej wiedzy", postawił jako program przyszłości. Młodzież zwabiona świetnością dykcji, różową barwą obrazów i polotem myśli, tłumnie garnęła się do niego; uczeni schylali czoło przed nieomylną jego powagą. Czcza frazeologia, żądza oklasków, zazdrość, intrygi, apologia występków, erotyczność i rozwiązłość – oto charakterystyczne znamiona tych poetyczno-literackich kółek. W sztuce pijaństwa przewyższają oni swych włoskich współbraci, a w innych występkach nie ustępują im wcale. W poezji wysilają się na to, aby potwornym wyuzdaniem prześcignąć starożytnych pogan. Ten nadmiar ohydy i szalonego obłędu, zraził Mucjana, który też odtąd nielitościwie począł smagać morderczym sarkazmem swych humanistycznych przyjaciół. Cóż więc dziwnego, że ta moralna kałuża napełniała atmosferę błotnistym wyziewem? Co dziwnego, że z tego grona wyuzdanych żartownisiów coraz szerzej, coraz donośniej wzbijał się okrzyk wojenny przeciw mnichom i mniszkom, przeciw postom i wstrzemięźliwości, przeciw pielgrzymkom i nabożeństwom, przeciw starodawnym świętym tradycjom i dogmatom chrześcijaństwa?

 

Te humanistyczne kółka stanowiły ognisko i zalążek tak zwanej reformacji. Za ich to sprawą uniwersytet Erfurcki, ta świątynia iście katolickich nauk, przeistoczyła się z gruntu w szkołę wojenną (1) najzaciętszych wrogów Kościoła. Pierwszy pochop do tego dał tak zwany "spór Reuchlinowski" der Reuchlin'sche Streit. Zbrojny zastęp młodych humanistów, wymierzał wszystkie swe ciosy, po największej części w formie potwarczych paszkwilów, przeciw scholastyce i zakonom. W pierwszych szeregach, jako rzecznik najbardziej wpływowy, występuje Ulrich von Hutten. Rycerz podupadły, szlachecki proletariusz, rewolucjonista najczystszej wody, a pochlebca i pieczeniarz na dworze mogunckiego arcybiskupa. Gorącą pałał on żądzą aby wzniecić pożar, któryby istniejący porządek kościelny i polityczny pogrzebał w gruzach zniszczenia. Stracić nic nie mógł, a zyskać spodziewał się wiele. Jego paszkwile i satyry przygotowują w umysłach odpowiednie paliwo; a potężny zwolennik nowego humanizmu, moguncki arcybiskup wspiera swym złotem to rewolucyjne apostolstwo. Na koniec kazania o odpustach i jubileuszu ogłoszonym z okazji budowy bazyliki św. Piotra w Rzymie, dają ostateczne hasło do upragnionej i od tak dawna przygotowywanej walki przeciw dogmatom Kościoła. Takim było właściwe źródło kościelnego rozdwojenia w Niemczech. Bunt podniesiony nie miał bynajmniej na celu naprawy obyczajów lub zniesienia nadużyć (2).

 

Jakim był początek tej walki takim i cały przebieg dobrze wyrażony w jej wzniecicielach i przywódcach. W każdym kierunku czuć się u nich daje najzupełniejszy brak owej świętości i darów nadprzyrodzonych, których zdrowy rozum ludzki od zakonodawców i kościelnych reformatorów słusznie domagać się może i powinien, jako legitymacji ich Boskiego posłannictwa. Luter i Hutten – oto dwaj koryfeusze reformacji. Drugi z nich ohydną trawiony chorobą, piętnującą go jako niewolnika szkaradnych występków. A pierwszy? Jakkolwiek Dr. Janssen łagodnie i oględnie o nim się wyraża, jednak posąg Lutra ukuty z własnych jego słów i czynów, przedstawia smutną tylko a straszną ruinę ludzkiego ducha. Luter już od dzieciństwa spaczony mając umysł nędzą materialną i złym wychowaniem, w pierwszych zaraz początkach naukowego zawodu, zboczył na błędne tory nowo-humanistycznej szkoły. Ulubiony przedmiot jego studiów stanowią dzieła klasyków – nie księgi biblijne. Zdanie że "nie masz nic milszego na ziemi nad miłość kobiety, gdy ona komu przypadnie w udziale", głęboko utkwiło mu w duszy. Ustawicznie chwiejny, miotany na przemian posępną melancholią lub jakimś dzikim niepohamowanym szałem, rzuca się w życie zakonne pod wpływem chwilowego wrażenia dwóch nagłych wypadków śmierci, bez rozwagi, bez powołania, party tylko strachem i jakby rozpaczą. Wnosi ze sobą do celi Wirgila i Plauta, a nie wyzuwszy się z wrodzonej sobie krnąbrności i upornej pychy, gardzi jedynie zbawczym sterem posłuszeństwa, i tonąc w morzu dusznych wątpliwości i skrupułów, znowu w rozpacz popada. Aby własną ludzką tylko siłą zdobyć niebo, i jakby przemocą je otworzyć, chwyta się najsurowszej lecz niedorzecznej ascezy, i całe tygodnie spędza bez pokarmu i napoju; ale rzecz dziwna – w duszy jego rodzi się gorycz jeszcze przykrzejsza, ani jeden promyk nie rozjaśnił jego wątpliwości, a czarna chmura zniechęcenia i rozpaczy przygniata go jak dawniej ołowianym ciężarem. Wszystkich lekarzy, wszelką pomoc i radę, szorstką odpycha ręką, męcząc się samowolnie w tych zapasach bezowocnej walki, w tym grobie letargicznego zwątpienia. Tutaj to wylęgła się w jego duszy "teologia rozpaczy", płód godny swej macierzy. Dotychczas Luter zaufany w swą własną siłę, tą siłą chciał się oczyścić z grzechów i niebo szturmem zdobyć – teraz przeciwnie, myślał o usprawiedliwieniu i wiecznej szczęśliwości bez najmniejszego sił własnych współdziałania. Zaczynał wierzyć, że człowiek skutkiem grzechu pierworodnego stał się na wskroś złym i przewrotnym, że już w nim z wolnej woli nic nie pozostało, że wszystkie jego uczynki, nawet dobre, są tylko wypływem złej, zepsutej woli i konsekwentnie grzechem śmiertelnym, karygodnym wobec Boga; że więc człowieka sama tylko wiara usprawiedliwić i zbawić jest w stanie. Tu dochodzimy do psychologicznych źródeł jego teorii o usprawiedliwieniu, w którym on jakby w głównym artykule wiary, zawiera swą nową ewangelię. Nieznacznie a stopniowo oswaja on publiczność ze swymi zasadami. Między r. 1513 a 1516 broni ich w szkole i na dysputach, następnie w r. 1517 głosi je z kazalnicy przed ludem, wreszcie pozyskawszy sobie Wittenberską akademię, występuje z nimi publicznie wobec całych Niemiec. Okolicznościową do tego pobudką był, jak wiemy, odpust głoszony przez Tetzla. W tezach przeciw niemu wymierzonych Luter nie zrywa jawnie z Kościołem, owszem pozornie poddać się chce orzeczeniu papieża, głosząc krucjatę tylko przeciw rzekomym nadużyciom odpustu. W sercu jednak przeciął on już stanowczo wszystkie węzły łączące go z Kościołem i zanim jeszcze grom klątwy spadł nań z Watykanu, już snuła się w jego myśli teoria o niewidzialnym Kościele. W r. 1519 powitali go husyci jako brata i współwyznawcę swego. Luter przyjął podaną rękę i już po kilku miesiącach zasłużył sobie na miano dzielnego husyty. Równocześnie i humaniści nie szczędzą mu pochwał, oklasków, uwielbienia, choć oczywiście nie o religię im chodziło. Luter odurzony tą niezdrową atmosferą pochlebstwa chwieje się jeszcze przez chwilę, ale kiedy całe rycerstwo pod wodzą Franza von Sickingen i nikczemnego Ulricha von Hutten, nie tylko opiekę ale i pomoc zbrojną mu przyrzeka, wtedy

pierzchnął ostatni cień wątpliwości czy ludzkich względów, a mnich wittenberski podnosi sztandar buntu z pełną już świadomością i rozwagą. Przyjacielowi swemu Spalatynowi z góry już religijną wojnę zapowiada: "Zaklinam cię, pisał w lutym 1520 r., jeśli dobrze rozumiesz ewangelię, nie wierz temu, żeby jej sprawa przeprowadzić się dała bez wzburzenia, walk, zamieszek. Słowo Boże – to miecz, to wojna, to zniszczenie, to kamień obrazy, to zagłada, to jad trujący, a jak mówi Amos, jak niedźwiedź w lesie, jako lwica, tak uderza ono na syny Efraima". Widząc się bezpiecznym i czując już na swych skroniach aureolę bohatera wieku, puszcza on wodze hamowanym dotąd namiętnościom. W mowie i piśmie nie zna żadnych granic, nawet najprostszej przyzwoitości, jego słowa – to kał uliczny. Z gniewem i wściekłością miota się na dobre uczynki i sakramenty, na papieża, biskupów i zasadniczy ustrój Kościoła. Gdy jednak na sejmie Wormackim cała ewangelia znów w wątpliwość była podaną, Luter przerzuca się ponownie w drugą ostateczność – niepewności i rozpaczy. Wprawdzie uprowadzenie do Wartburga uchroniło go od najgorszych następstw takiego stanu, ale i w tym odludnym schronisku nie zaznał on pokoju. Widmo zbrodni stanęło mu przed oczami, sumienie odzywające się w ciszy, paliło go płomieniem najstraszniejszych wyrzutów. Widmo to odpędzał on, jak sam wyznaje, myślą o wdzięcznych postaciach niewieścich, a ogień zgryzoty zalewał potokami szumiącego piwa. Jakie jednak cierpiał katusze, widać to z jego listu pisanego 25 listopada 1521 r. do Augustianów w Wittenberdze: "O! jak trudno mi było usprawiedliwić się w sumieniu, żem to ja tylko sam odważył się wystąpić przeciw papieżowi, nazwać go Antychrystem, biskupów – jego apostołami, uniwersytet – domem publicznym... Ileż to razy gwałtownie zadrżało me serce, ileż razy karciło mię i wyrzucało: czyż tylko ty jeden jesteś mądrym?... Mieliżby wszyscy inni błądzić, a błądzić tak długo? A cóż wtedy, jeśliś ty sam na błędnej drodze, jeśli tak wielu uwodzisz, jeśli oni wszyscy będą potępieni?!". I nie raz jeden, ale często, bardzo często, aż do późnej starości wracają te same wyrzuty, ten sam głos kołacze do duszy i pyta: "Kto cię powołał do opowiadania Ewangelii w sposób, jakim przez tyle wieków żaden biskup, żaden święty jej nie opowiadał?". Z jakąż trwożliwością usiłuje on głos ten zmusić do milczenia! To zastawia się przed nim doktorskim dyplomem, to święceniem kapłańskim, to wmawia w siebie bezpośrednie natchnienie Ducha Świętego, to znów odrzuca konieczność osobnego posłannictwa, twierdząc, że każdy jest tu powołanym. "Również patrząc na tylu znakomitych a uczonych ludzi, owszem na największą i najzacniejszą cząstkę świata, nadto na ów poważny zastęp mężów świętych, jak Ambroży, Hieronim, Augustyn itd." – wtedy mu dopiero "jakoś ciężko w duszy i trwożno". Niemniej i dlatego lęk w nim i żal się budzi, że on ów "Kościół który pod papieżem tak błogiego zażywał spokoju, przez swą naukę zgorszeniem zranił, rozdarł niezgodą". Powszechnie znane motto (3) służyło mu zawsze do rozpędzania chmur tych, przynajmniej na chwilę. Aby zaś wynagrodzić sobie te czarne godziny, wpadał on wtedy w gniew niepohamowany, a raczej w wściekłość która jak mówią współcześni, miała w sobie rzeczywiście coś demonicznego. Poświadczają to: Wilibald Pirkheimer, Bullinger, Ulrich Zasius. Z katedry, wobec ludu objawiał Luter niezachwianą pewność przekonania, ale w poufnym gronie zupełnie był innym. Jeszcze po 20 latach skarżył się przed jednym ze swych przyjaciół: "Dziwno że nauce tej nie mogę dowierzać i dlatego sam z sobą w nieprzyjaznym żyję stosunku". Panegirysta Lutra, Mathesius tak pisał o nim: "Antoni Musa, proboszcz z Rochlitz, mówił mi, że pewnego razu skarżył się przed naszym Doktorem (Lutrem), iż nie może w to wierzyć, czego innych naucza. Bogu niech będą dzięki i chwała, odrzekł Luter, że przecież są ludzie, którzy tych samych doznają trudności, myślałem że tylko mnie samemu one uczuć się dają". Smutkiem a to bez granic odbrzmiewa echo krwawych walk w głębi jego duszy staczanych: "O! jam widział straszliwe widma, okropne poczwary... gdyby innemu przyszło to wycierpieć, co ja wycierpiałem, dawno już byłby umarł: częstom ja schodził do piekła, a Bóg mię wyprowadzał stamtąd... Ten duch ponury, który mną władnie – to moje sumienie". Jakież rady dawał on sobie samemu, by zwalczać te mary? "Trzeba głębiej, wołał, zaglądać do dzbana, śmiać się i bawić, na złość diabłu grzech jaki popełnić. Szatańskie myśli – szatańskimi odpędzać myślami: przedstawić sobie postać nadobnej dziewczyny, unieść się gwałtownym porywem gniewu". Do tego ostatniego środka często się też uciekał: "Gdy się modlić nie mogę, wyobrażam sobie papieża z jego nadętością i pychą i wtedy się rozpłomieniam: błyskawicami i piorunami chciałbym dzwonić nad jego mogiłą – bo modlić się nie mogę – kląć bym przy tym musiał. Gdybym miał mówić «Święć się Imię Twoje», zawołać bym też musiał: «przeklęte, potępione, zelżone niechaj będzie imię papieża!». Gdybym się modlił «Przyjdź królestwo Twoje», do ust cisnęłyby się słowa: «przeklęctwo, potępienie, zagłada niech spadnie na całe papiestwo!». Zaiste, tak modlę się dnia każdego bez ustanku". Ta zjadliwa nienawiść, ta demoniczna namiętność w słowach, którą brzydzili się sami nawet wykształceńsi protestanci, wśród mas pospólstwa rozdmuchiwała coraz silniej rzucone zarzewie, aż wreszcie straszny jak płonąca lawa z wulkanu wybuchnął pożar chłopskiej wojny... Na tle dymiących się gruzów i syczących płomieni, wśród trupów i krwi płynącej potokami, wśród łez sierocych i wdowich, wśród głodu, nędzy i spustoszenia, występują dwie postacie: mnich bez czci i wiary, i z celi klasztornej wywleczona mniszka – i święcą weselne gody!... Był to tryumf zwycięstwa odniesionego w walce z wyrzutami sumienia.

 

Tak wygląda Luter historyczny, odfotografowany najdokładniej

światłem własnych swych pism i obiadowych pogadanek (4).

 

Druga niepoślednia zasługa Szanownego autora zasadza się na tym, że w dziele swoim odsłania przed nami naukę niemieckiego reformatora, żywą, niezmienioną, bez obcych szat i myśli, słowem taką, jaką ona wyszła z duszy swego rodzica tj. urywkową, fragmentaryczną. Luter bowiem nie wyniósł z klasztornej celi systematycznego całokształtu swoich nowinek, lecz tylko luźne, bezzasadne poglądy, czysto destrukcyjnej natury. Podległy chwilowym wrażeniom, zawisły od zewnętrznych okoliczności, już to gniewny jak burza, już bezsilny małodusznością, rozwijał on je zawsze pod wpływem tych przemijających a najsprzeczniejszych porywów. Luter, jeśli właściwie określić go chcemy, nie jest teologiem, lecz tylko, podobnie jak jego przyjaciel Hutten – pisarzem-rewolucjonistą. Czym innym też nie mógł być człowiek, który wywracał cały ustrój, całą naukę Kościoła, nie mając przedtem ułożonego planu, czym by tę próżnię zapełnić. Ten urywkowy, heretycki, destrukcyjny a mimo swych wszystkich sprzeczności, jednak konsekwentnie rewolucyjny charakter nauki Lutra, uwydatnia się w dziele Janssena całą pełnią światła przedmiotowej prawdy. Teoria o usprawiedliwieniu człowieka, stanowiąca źródło i rdzeń teologii Lutra, ani nie jest opartą na Objawieniu, ani też nie jest filozoficznie uzasadnioną. Poroniony to płód zmąconego sumienia, błędnej ascezy i psychicznej słabości. Widoczne przebija się tu zwątpienie o zdrowiu ludzkiego rozumu, o wolności woli człowieka – przez co samo już, nie tylko teologia i filozofia, ale też cały porządek Boski i ludzki zachwiany jest w swych podstawach. Wszystko tu pochłania duch indywidualizmu, duch prywaty a najsamowolniejsze pomysły głoszone są, jak prawdy Boże, jak św. Ewangelia, pod groźbą wiecznego zatracenia. Tej podmiotowej wiary, nie podobna ani określić, ani w żadne ująć karby, jeśli się odrzuca zewnętrzną powagę nauczycielskiego urzędu.

 

Lecz Luter nie wyprowadził ostatecznych wniosków ze swych zasad. Dzieła tego potomność dokonać miała – mistrz jej zastanowił się w połowie drogi. Odrzucił co mu było niedogodnym, zatrzymał, co mu się podobało i to tylko Bożą nazwał ustawą: bo jego sprawa jest sprawą Bożą. Zrazu woła on tylko: precz z odpustem, precz z zakonami! Ale duch wywrotu coraz szersze zakreśla koła i wnet z ust namiętnego burzyciela, silniej jeszcze i straszliwiej zabrzmiał nowy okrzyk: precz z dobrymi uczynkami, z ofiarą i Sakramentem! Precz z papieżem i biskupami! Precz z wszystkimi, którzy od mego wykładu i objaśnień odstępują, to znaczy: precz z innymi reformatorami! Wobec chłopstwa protestuje on przeciw wszystkiemu – wszystko podkopuje, nie oszczędza nawet świeckiej zwierzchności. A kiedy duch negacji falą socjalnego buntu jemu samemu groził zatopieniem, wówczas uciekł się pod berło świeckiego absolutyzmu, któremu później zmuszony był oddać na łaskę i niełaskę, całą swą "kochaną ewangelię". Pierwotną naukę Lutra, tylko drogą porównawczą, drogą zestawienia jej z przebiegiem rewolucyjnych ruchów, poznać możemy w niekłamanym świetle (5).

 

"Boski nimbus" otaczający teorię "ukochanego męża Bożego", prędzej jeszcze i widoczniej rozpływa się we mgle złudzenia, skoro baczniejszą zwrócimy uwagę na dalszy jej postęp i rozwój między ludźmi. Pierwszymi sprzymierzeńcami Lutra i zwolennikami jego zasad, byli młodzi humaniści. Ich "literackie kółka" rozszerzały pomiędzy ludem mnóstwo wrogich Kościołowi książek, pism, piśmideł i ulotnych pisemek, paszkwilów i karykatur. Rozsyłali oni umyślnie w tym celu własnych kolporterów, częstokroć klasztornych wywłoków, którzy chodzić mieli od domu do domu roznosząc płody tej tylko destrukcyjnej literatury. Stąd, w owym okresie niemieckich dziejów, nabrało dziennikarstwo prawdziwie olbrzymiej doniosłości. Większa część pozyskanych w ten sposób zwolenników, skłaniała się ku Lutrowi nie z zamiłowania ku jego dogmatycznym poglądom, ale, jak wyznaje Melanchton (6) dlatego, że powszechnie upatrywano w nim wskrzesiciela "wolności" a to takiej wolności, która wszystko, co tylko szczęściu osobistemu staje na zawadzie usuwa lub wywraca. Owszem celem wielu jego stronników była, nie teoretyczna, ale praktyczna destrukcja. Ci mężowie wywrotu, z Ulrykiem von Hutten na czele składali drugi hufiec reformatora. Zbrojną ręką zasłonili go oni w niebezpieczeństwie, wydarli władzom sprawiedliwości i przysposabiali do wojny chłopskiej. Otwarcie wołał Hutten do dumnej szlachty: "my tylko zabobon znieść chcemy, a że po dobroci ustąpić nam nie chcą, więc przez krew iść nam potrzeba!". Nie mniejsze usługi oddała Lutrowi dwujęzyczność Erazma.

Najskuteczniejszą jednak pomocą była dlań opieka saskiego kurfürsta i przyjaźń Franza von Sickingen, przed którymi, jak pisał legat Aleander, "prałaci drżeli jak króliki". Kiedy więc część szlachty niemieckiej obradowała nad rewolucją, mnichy zbiegłe z klasztorów, podburzały pospólstwo do buntu, opowiadaniem "czystej ewangelii". Namiętne, gwałtowne ich słowa zionęły nie tylko nienawiścią do "bożyszcz świętych", spowiedzi i modlitwy, ale i chucią pomsty za dziesięciny i czynsze, za zdzierstwo, ucisk i gwałty od świeckich panów doznane. Znakomicie odrysował Janssen typ takich kaznodziejów w osobie byłego Franciszkanina Jana Eberlin, krzewiącego to nowe apostolstwo między wiejskim ludem Szwabii, Saksonii i Bawarii. Cały rozdział pt. Aufwiegelung des Volkes durch Predigt und Presse, jasno udowadnia, że luterskie nowinki szerzyła najskrajniejsza demagogia, którą sam Luter niejednokrotnie podniecał i zapalał, dając w dziełach swych między r. 1521 a 1523 wydanych, zasadniczy ton całej tej krwawej melodii. Owszem, aby tym skuteczniej przyjęła się jego nauka między pospólstwem, wyraźnie zaleca swym apostołom używać kolby i cepów jako najdosadniej przekonywających argumentów. Nie gardzi jednak i innymi środkami: "Pisz, każ, nauczaj, aby nikt księdzem lub mniszką zostać się nie ważył, a wszyscy, którzy żyją w klasztorach, opuścili je. Nie dawaj nic na światło, na dzwony, na kościół lub utrzymanie – a w 2 latach zobaczysz, co się stanie z papieżem, biskupami itd.". Lud a szczególnie studenci, praktyczniej zapatrywali się na tę sprawę. W Erfurcie r. 1521 pospólstwo dało hasło buntu. Klasztory i kościoły opanowano przemocą; biblioteki padły ofiarą zniszczenia, wszystkie dokumenty i czynszowe regestra spalone. Liczba słuchaczów na uniwersytecie zmalała o połowę. Podobnie działo się i w Wittenberdze, gdzie Msza św. została zniesioną, a obrazy zniszczone ręką nowych Wandalów. Kiedy zaś zjawił się Luter, aby powściągnąć wybryki szalonego motłochu, obecnością swoją tylko pogorszył sprawę. Zło jeszcze większe przybrało rozmiary. Wszakże sam wyrzekł te słowa: "Na koniec poznałem, że nie tylko duchowne ale i świeckie pułki, chcąc nie chcąc ustąpić muszą przed ewangelią". Około tegoż czasu pisał do Wencla Linka: "Zbieramy już pierwociny naszego posiewu, tryumfując nad papieską tyranią, o ileż łatwiej pokonamy i zdepczemy kurfürstów!". Pierwsze ciosy spaść miały na książąt Kościoła, a w szczególności na trewirskiego kurfürsta; do czego "każdy chrześcijanin ma się przyczynić choćby krwią i życiem własnym, aby wreszcie potargać więzy tyranów i ochoczo prześladować ich we wszystkim, jakby samego szatana".

 

Z równą starannością i niemniejszą zasługą wykazuje Dr. Janssen, że duch tak zwanej reformacji wrogim jest i zgubnym dla państwa statas- und reichs-feindlich. Wielka część agitatorskiej literatury z owych czasów przechowała się aż dotąd w całości. Z tych właśnie dokumentów, przeplatając je pismami Lutra, wysnuł Dr. Janssen rzetelną całość dziejową, a raczej odświeżył prawie zatarty już obraz tak ważnej epoki dziejów nowożytnych.

 

Treść tego obrazu uzupełnia autor w następnym rozdziale, kreśląc dalsze koleje religijno-politycznej rewolucji. Rewolucja ta rośnie gorączkowo, wyraziściej uwydatniając swój charakter w zbójeckich wyprawach Sickingena, w szukaniu obcej pomocy, w zlewaniu się z anarchicznymi nawet żywiołami, byle tylko dokonać zburzenia starodawnej organizacji państwowej (7), a może też zbudować już wtedy nowe, protestanckie cesarstwo. A chociaż panowaniu anarchii, koronni książęta prędko położyli koniec, duch rewolucji nie upadł z nią razem, ale wciąż czynny, wciąż dążący do swego celu, uwidomiał się w ciągłych wewnętrznych zamieszkach naruszających społeczny i państwowy porządek (8), w ogólnym spustoszeniu widocznym podówczas na każdym polu fizycznego i umysłowego życia (9), w babilońskim pomieszaniu pojęć religijnych, a na koniec w strasznej rewolucji socjalnej, która święciła chwilowe swe tryumfy pijanymi orgiami wojen chłopskich (10). Niepodobna, nawet z pomocą krótkich wypisów, dać jakiekolwiek wyobrażenie o olbrzymim materiale, starannie a doborowo nagromadzonym przez autora w księdze 3-ej. Poplątane nici łączące niewidzialną siecią przepowiadanie "czystej ewangelii" z powstaniem szlachty w r. 1522, z zewnętrzną polityką niemiecką, z powolnym rozwojem rewolucji i nagłym wybuchem chłopskich buntów, wychodzą tu na jaw, rozwikłane spokojnym, przedmiotowym zestawieniem faktów. A spokój ten i ta przedmiotowość w ugrupowaniu historycznych źródeł świeci blaskiem prawdy tak widocznej, tak namacalnej, że żaden bezstronny krytyk nie przypuści już aby było możebnym oczyścić Lutra z zarzutu wspólnictwa w ogólnym przewrocie społecznym – ani się nie pokusi uważać ten przewrót tylko za przypadkowego towarzysza rewolucji kościelnej – albo bunt chłopski, tłumaczyć niezrozumieniem, czy zapoznaniem luterskiej "wolności". Prawda, że już przedtem nagromadziło się pod dostatkiem palnych materiałów do socjalno-politycznej eksplozji – to przyznaje i dowodami potwierdza Janssen (11), owszem nawet bez współdziałania Lutra, wybuch nastąpić by musiał, ale nigdy by nie był ani tak powszechnym, ani tak potwornym, tak płodnym w nieludzkie okrucieństwa. Luter dopiero przez swe religijne teorie napiętnował go tą ostateczną sromotą. Podobnie bowiem, jak o wiek wcześniej w Czechach się stało, tak i tu od dawna już systematycznie podkopywano powagę Kościoła, z którą też runąć musiała wszelka inna powaga. Potwarcze pisma przeciw kościelnej i świeckiej zwierzchności rozrzucano pomiędzy lud tysiącami. Przy tym pisma te schlebiając naturalnym jego chuciom, wywracały w imię "wolności" wszelką moralność. Propaganda buntu stała się jakby rzemiosłem, jakby przedmiotem przemysłu i to sprzedawanym w szacie chrześcijańskich frazesów, pod osłoną tekstów ze Starego Testamentu czerpanych. Raz postawiona teza, że lud od wielu wieków ciemiężony jest i wyzyskiwany od zwierzchników kościelnych, usprawiedliwiała a raczej ułatwiała postawienie drugiego wniosku: że podobny stosunek zachodzi też między ludem a świecką zwierzchnością, jako podówczas jeszcze ściśle z Kościołem związaną. Za tę więc niewolę, teraz domagać się trzeba "sprawiedliwości Bożej"; czyli jak mówi Pismo: "dobra ziemskie i ziemska potęga dane będą tym", którzy dotychczas byli "maluczkimi i nic nieznaczącymi". Na czele tej propagandy, w roli głównego kierownika stał niewątpliwie Luter, który nie tylko pośrednio, wpływem moralnym, ale i wprost słowem i pismem jątrzył ustawicznie ruchliwe mrowisko. Ukazał on na samym sobie niedościgły wzór owej wymowy tryskającej ogniem nienawiści i zapamiętałego gniewu, który w pokrewnych duszach, pokrewne zapalał płomienie. Tak w r. 1526 w dniu noworocznym rozsyła on do ziem niemieckich nowe wezwanie: "Dalej drodzy bracia, zaczynajmy walkę na nowo!".

 

A jeśli się zapytamy – do czego przecież każdy bezstronny sędzia ma zupełne prawo – jeśli, mówię, zapytamy się o owoce tej siejby rewolucyjnej, jakże smutny obraz występuje przed nami! Nie ma prawie przedmiotu, na którym by oko z przyjemnością spocząć mogło. Sickingen, Hutten, Geyer, Berlichingen wraz z całym bractwem ewangelicznego rycerstwa; Luter, Carlstadt, Butzer, Ossiander, Eberlin, Münzer i cały zastęp predykantów otoczonych tłuszczą zbuntowanego chłopstwa. "Złodzieje, szulery, zubożałe chłopstwo, więzienne zbiegi, ciury i włóczęgi – oto kaznodzieje buntu w r. 1525!". Wielu z nich subiektywizm Lutra do ostatecznych doprowadził konsekwencyj: do deizmu a w końcu do zupełnej niewiary. Inni, wychodząc z zasady Lutra, że Duch Święty do każdego przemawia i każdemu mistrzem jest prawdy, upatrywali objawienie Boże w najdziwaczniejszych halucynacjach, i idąc tą drogą doszli aż do bezrozumnego fanatyzmu, aż do obłąkania nieprzytomnych szaleńców. Sekty i stronnictwa okazały się nagle jak grzyby po deszczu – ohydą swych nadużyć przewyższając częstokroć orgie małoazjatyckiego gnostycyzmu. Sam Luter żalił się z tego powodu w liście pisanym r. 1525, do chrześcijan antwerpskich. "Ten gardzi chrztem, ów odrzuca Sakrament, tamten znowu stawia jakiś świat nowy między naszym światem a dniem sądu ostatecznego. Niektórzy nauczają, że Chrystus nie jest Bogiem, jedni – to, drudzy owo – tak że nieledwie tyle jest sekt i wiar, ile głów". Z upadkiem wiary upadła też i miłość. Już w r. 1524 skarży się na to Luter. "Gdy jeszcze byłem młody, jałmużny, fundacje, zapisy sypały się jak śnieg – dziś pod rządem ewangelii, nikt złamanego szeląga dać nie chce. Za papiestwa każdy był litościwy i miłosierny, rozdawano obydwiema rękami – dziś dla św. ewangelii nikt nic dać nie chce, a każdy by brał. Za papiestwa lepsi byli ludzie i chętnie dzielili się z bliźnim; teraz pod panowaniem ewangelii nikt już nie daje, tylko jeden obdziera drugiego, a każdy chciałby sam wszystko posiadać a im dłużej trwa opowiadanie ewangelii, tym więcej wikłają się ludzie w chciwości, pysze i zbytkach". Są to skargi właśnie tego, który wolnością ewangelii wyhodował te cierpkie owoce. Podobne narzekania w ustach Lutra z każdym rokiem coraz częściej się powtarzają. I nie dziw bo jego teoria o dobrych uczynkach, zadała cios śmiertelny chrześcijańskiej miłości. "Co człowiek posieje – to też żąć będzie".

 

Zwróćmy się teraz, idąc za Szanownym autorem, do naukowych korzyści, jakimi reformacja wzbogaciła ojczystą swą niwę. I tu nie dziwno nam będzie, że same tylko obrazy upadku i pustkowia odsłonią się przed nami. Wszak sam Luter nazywał akademie "jaskiniami zbójów Mördergrube... katedrami Molocha, synagogami zepsucia". W r. 1521 głosił on przecież publicznie, że "wyższe zakłady naukowe warte są tego tylko, by je na proch zetrzeć – bo nic bardziej szatańskiego, od początku świata nie pojawiło się na ziemi". Najgwałtowniej upadały uniwersytety północno-niemieckie. W Erfurcie było w r. 1520 – 1521, 311 studentów; w roku następnym 120, w r. 1523 już tylko 72, a wreszcie r. 1524 pozostało ich 34. Uniwersytet Lipski w latach 1508 – 1522 miał poważną liczbę słuchaczów do 6,485. W 14 latach następnych już tylko 1,235. Podobne a nawet bardziej jeszcze rażące straty poniosła najobronniejsza warownia luteranizmu – Wittenberga; a Rostock, w którego akademickich aulach w r. 1525 czterech tylko zasiadało słuchaczów, w latach późniejszych ani jednym nawet okazem poszczycić się nie mógł. W Bazylei r. 1526 zapisało się tylko pięciu nowych studentów; w Heidelbergu w r. 1525 więcej było profesorów niż uczniów. Takiż upadek groził akademii wiedeńskiej, gdzie za Maksymiliana 7,000 młodzieży uczęszczało na różne wydziały – a po wybuchu rewolucji – pozostało z nich – ledwie dwunastu, a wydział prawniczy z powodu braku słuchaczów zupełnie zamknąć musiano.

 

Melanchton, świadek oczywiście niepodejrzany, te napisał słowa: "Gdyby złoty ów wiek umiejętności, którego my (a zatem przed reformacją) słusznie mogliśmy się spodziewać, rzeczywiście był nadszedł, pisma moje więcej zdobiłoby zalet, lecz zgubna niezgoda (reformacja), w następnych wywołana latach, oderwała mię od naukowej pracy". Tenże Melanchton pisał z Wittenbergi w r. 1524: "Żyję tu jak na puszczy – otoczeniem moim same tylko poziome umysły". Na podobną nutę rozwodzi się rektor Erfurtskiego uniwersytetu von Eoban Hessus i wielu innych znamienitszych humanistów. Oto nowe błogosławieństwo des reinen Evangeliums! Że wśród tych zaburzeń szkoły średnie (licea) i ludowe były w prawdziwie opłakanym stanie, rzecz to tak powszechnie i tak dobrze znana, że popierać ją nowymi dowodami, żadnego nie miałoby celu.

 

Nie mniej obfity owoc wydała "czysta ewangelia", w rozlicznych a oburzających objawach wandalizmu na polu sztuki. Dowodów dostarcza nam 3 księga II-go tomu "Dziejów" Janssena. Mimowolnie odwracamy oczy z bólem i odrazą od tych rot żołdackich i zbrojnych kup chłopstwa niszczących najcenniejsze zabytki, najpiękniejsze arcydzieła sztuki z iście szatańską radością. W Turyngii upadło 68 klasztorów w czasie wojen chłopskich; w całych zaś Niemczech przeszło tysiąc klasztorów, świątyń i zamków stało się pastwą ognia i grabieży. A ile i jakich zniszczono tam wówczas arcydzieł – to chyba Bogu wiadomo!

 

Nic też dziwnego, że malarstwo musiało upaść. Hans Holbein młodszy, jeden z pierwszorzędnych mistrzów swego wieku, przymuszony ubóstwem podejmował się malowania drzwi, okien itp. W końcu przyszło mu opuścić ojczystą ziemię i na obczyźnie szukać mniej twardego chleba. Takie same fakty zdarzały się i w Bazylei, gdzie malarze udawali się do magistratu, żebrząc dla swych rodzin pożywienia. Za to pojawił się wówczas nowy rodzaj malarstwa a raczej nieestetycznej bazgraniny, której przedmiotem były karykatury świętych. Łukasz Cranach z Wittenbergi zdobył sobie na tym polu rozgłos smutnej sławy.

 

A w stosunkach politycznych, czyż lepiej się działo? Większość miast cesarskich i luterskich książąt, wzburzona fermentem francuskiego złota, stawiała opór cesarzowi i najwyższym trybunałom państwa. Nawet z muzułmanem wdawano się w konszachty, a czarodziejski urok tureckich cekinów niweczył najszlachetniejsze zamysły cesarza. Wobec spisku Sickingena, który tylko przez związek książąt mógł być złamanym, stał on bezsilny i bezradny. Tak to już wówczas praktyczne miała znaczenie słynna zasada Butzera, że "gdzie siła, tam i prawo być musi".

 

Taki więc widok przedstawia nam reformacja, widok tragicznych wypadków, których ona główną była sprężyną. "Przeszło 150.000 poległych włościan, zgliszcza domów, ruiny tysiąca klasztorów i świątyń, pola i winnice nieuprawione leżące odłogiem, szaty i sprzęty domowe złupione, uprowadzone krowy i owce, konie i uprząż zabrane. Boże wieczny! cóż się stanie z wdowami i dziećmi?". Tak się skarżył kronikarz berneński Cochlaeus i wielu, wielu współczesnych. Cała budowa państwa chwiała się w swych posadach – zda się słychać już było głuchy trzask łamiących się wiązań!... Z jednej strony zagrażał Turek, z drugiej Francuz czyhał na cesarską koronę... Ciemności w naukach, zupełny zamęt w religii, kłótnie i spory, obelgi i przeklęctwa między reformatorami, powszechny upadek rolnictwa i nędza socjalna – oto żniwo z posiewu "czystej Ewangelii" zebrane!...

 

Na koniec w ostatnim rozdziale ukazuje nam autor, unoszący się nad tym chaosem Kościół Chrystusowy, który właśnie wśród gromów tej burzy nowy dowód dał światu, że on sam tylko zbudowany jest na opoce i na niej trwać będzie na wieki. Autor nie tai bynajmniej ani nie zasłania ludzkich ułomności i błędów wśród przedstawicieli tego Kościoła często aż nazbyt widocznych – ale wobec tych cieniów tym jaśniej błyszczy niespożytym światłem boski jego pierwiastek, rodząc z nadprzyrodzoną płodnością najcudniejsze kwiaty dziewictwa, ducha ofiary, cierpliwości, miłości, męczeństwa! Dziwny blask majestatu bije z czoła garstki wyznawców otaczających postać Hadriana VI. Jakaż przepaść dzieli ich od owych hord dzikich i potwornych postaci snujących się przy świetle pożogi pod sztandarem nowego Mesjasza Niemiec! Oblubienica Chrystusowa okazała jawnie, że jest rzeczywiście katolickim, tj. powszechnym Kościołem, który sam tylko wspiera i utrzymuje naukę i cnotę, życie socjalne i potęgę tronów.

 

(C. d. n).

 

X. A. Kraetzig.

 

–––––––––––

 

 

"Przegląd Powszechny", Rok trzeci. – Tom X (kwiecień, maj, czerwiec 1886), Kraków 1886, ss. 376-391.

 

Przypisy:

(1) Tom II, str. 1-36.

 

(2) Str. 37-66.

 

(3) Wer nicht liebt Wein, Weiber und Gesang,

Der bleibt ein Narr sein Lebelang.

 

(4) Janssen, str. 67-131; 149-151; 161; 194-198; 217; 275-282; 298 do 300.

 

(5) Tom II, ks. 2.

 

(6) Corp. Reform., I, 657.

 

(7) Str. 128-255.

 

(8) Str. 255 i nast.

 

(9) Str. 300.

 

(10) Str. 432 i nast.

 

(11) Str. 409-431.

 

( PDF )

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXII, Kraków 2012

Powrót do spisu treści dzieła ks. A. Kraetziga SI pt.
Janssen i historia reformacji

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: