POSTĘP DUSZY
CZYLI
WZROST W ŚWIĘTOŚCI

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

ROZDZIAŁ VIII
Nasz stan zwyczajny

Wszystko na świecie miewa sobie tylko właściwy początek i koniec, między którymi istnieje stan zwykły, nadający każdej rzeczy jej własne oblicze, wyrażający jej istotę i myśl jej przewodnią. Wszelako zjawiska życia duchownego zdają się zadawać temu kłam. Na pierwszy rzut oka można by sądzić, iż nie ma w nim stanu zwyczajnego, lecz jest ciągła odmiana, nieustanne pięcie się wzwyż po to, by tam na górze spotkać się z rozczarowaniem, z zawodem rozumnych i słusznych nadziei.

Najwięcej czasu i uwagi poświęca się w nim rzeczom ubocznym i przedwstępnym. Książki duchowne ze swymi wskazówkami, nakazami, przestrogami, zachętami do czuwania i pokuty dają obraz raczej studiowania map niż ruszania w podróż. Ostatni rozdział większości dzieł ogranicza się tylko do wyprawienia nas w drogę. Wygląda to, jak gdybyśmy nigdy nie mieli dojść do tego stanu, któryby można nazwać normalnym i stałym. Bo jakże może być normą to, co samo normy się nie trzyma? Pochód upadłej natury ku Bogu to nie jazda z górki po łagodnej spadzistości utartym szlakiem, ale przedzieranie się przez okolice niedostępne i parcie przed sobą wroga, które nie może iść po matematycznych liniach.

Z drugiej strony życie Świętych to jeden kołowrót zmian, blasku i cienia, tak rozmaity, splątany, zmienny i sprzeczny, iż szydzi sobie z wszelkich obliczeń. Życie duchowne, wzięte nawet jako szereg obrazków, przedstawia się dziwnie niejednolicie, niezupełnie, bez widocznej linii rozwojowej. Jako podróż daje się ono porównać do wspinania się po jakichś stromych ścieżkach, na kształt górskich perci, niedostępnych, zwichrzonych, rzekłbyś, kapryśnych. Dlatego tracimy nadzieję dotarcia do płaszczyzn, gdzie byśmy mogli odprężyć znużone mięśnie, postępując drogą równinną.

Jednak, mimo wszystko, życie duchowne posiada również swój okres normalny, którego poznanie dużo nam pomoże. Polega on na nieustannej wymianie trzech stanów, które raz występują po sobie kolejno, raz znowu jednocześnie, w dwójkę lub trójkę, jawią się w naszej duszy. Te trzy stany to: walka, zmęczenie, spoczynek, z których każdy posiada swego satelitę, ślącego mu światło w burzliwe noce jego rewolucyj. Dla walki takim satelitą jest cierpliwość. Zmęczenie wnosi niebezpieczeństwo powodowania się ludzkimi względami. Spoczynek zaś wymaga umartwienia, bez którego nigdy nie można oka zmrużyć bezpiecznie. W tym więc rozdziale opiszę owe trzy periody, składające się na stan normalny, w trzech zaś następnych rozdziałach rozpatrzę ich księżyce czyli satelitów: cierpliwość, wzgląd ludzki i umartwienie.

1. Najpierw walka. Teoretycznie zdawałoby się, iż nie ma tu żadnych trudności, w praktyce jednak nie tak łatwo jest z nią sobie poradzić. Jeśli jest jakiś punkt co do życia duchownego, na którym by cała tradycja Powszechnego Kościoła schodziła się harmonijnie, to jest nim zdanie, iż stanowi ono walkę, zapasy, bojowanie, jakimkolwiek byśmy je mianem ochrzcili. Bez wątpienia. Niespełna zmysłów musiałby być człowiek, któryby w to wątpił. Stwierdza to rozum, stwierdza powaga, stwierdza doświadczenie. Lecz spójrzmy, jak kłopotliwe dla nas wynika położenie z tej powszechnie przyjętej przesłanki. Każdej chwili dnia wisi nad nami pytanie: Czy moje życie religijne istotnie jest walką? Czy ja to odczuwam? Przeciw czemu ja walczę? Czy dostrzegam mego wroga? Czy odczuwam ciężar jego nieprzyjaźni? A jeśli me życie nie okazuje się walką, czy może być ono duchownym? Lub raczej, czy nie padłem ofiarą powszechnego złudzenia o łatwej pobożności i nieumartwionej zniewieściałości? Jeśli nie walczę, jestem zwyciężony, a gdybym walczył, to zdawałbym sobie z tego sprawę.

Oto poważne pytania, które winniśmy sobie stawiać i napełniać się grozą, jeśli w pewnej chwili nie uzyskamy zadawalającej odpowiedzi. Błogosławiona to groza! Jakże szczęśliwe skutki wnosi ze sobą w życie duchowne!

A jednak w czasach dzisiejszych zdawać by się mogło, że jesteśmy kalekami świętości; całe duchowne kierownictwo wysila się w celu otoczenia ciszą naszego łoża, jak gdyby przedłużanie naszego snu było rzeczą pożądaną; maleńki stoliczek stoi w pobliżu, zaopatrzony bogato w środki nasenne przeciw wszelkim skrupułom, jak gdyby nie było prawdą, że te skrupuły bywają często, podobnie jak rosnąca drażliwość chorego, oznaką powracających sił. Czyżby więc zwykłe otrząśnięcie się z co grubszych grzechów śmiertelnych miało być szczytem świętości naszego wieku, przynajmniej dla osób w świecie żyjących?

Jakąż miłość dla olbrzymiego Londynu budzi myśl, że Bóg nam go oddał jako winnicę do uprawy! To miasto, na pozór nieujarzmione, a przecie tak strasznie zepsute, tak beznadziejnie wspaniałe, tak po heretycku roztropne i pyszne ze swoich pozorów!

A jednak pod łuską pozoru kryje się dobre ziarno. Iluż w nim takich, co nigdy nie zgięli kolan przed Baalem, ilu poszukiwaczy światła, ile serc łaską dotkniętych, ile skrytej świętości, ile życia nadprzyrodzonego, ile uczciwości, miłosierdzia, poświęcenia, słodyczy, wielkoduszności! Św. Wincenty Ferrero kazał na jego ulicach, Ojciec de la Colombiere obchodził jego zaułki.

Nie przeoczajmy tego, co w nim dobre dzięki pragnieniu poprawy. Pomagajmy ludziom być świętymi. Nie wszyscy, wołający o pomoc, istotnie jej pragną, skoro ta pomoc wymaga trudu. Lecz są i tacy. Pomóżcie dziesięciu duszom oderwać się od stworzeń i zjednoczyć się z Bogiem, a ujrzycie, czego dokona Bóg w tym potwornym mrowisku! Któż może to przewidzieć? Mimo swej potworności, ono zasługuje na miłość. Porusza je dobra wola, nawet gdy jest okrutne. Nawet ludzie dobrzy bywają nieuchronnie okrutni. Ono zaś jest równie bezsilne i politowania godne przy całej swej przewrotności i zwyrodnieniu. Nieszczęsny Babilon! oby go dosięgło błogosławieństwo Boga, którego nie zna i oby łaska Pańska znalazła wstęp do jego areopagu!

Lecz na czymże ma polegać nasza walka? Na pięciu rzeczach, z których każdej, jeśliby czas pozwolił, warto poświęcić osobny rozdział.

Sama utarczka z wrogiem stanowi tylko jedną z nich. Jak z tego widać, żądanie niezbyt wygórowane. Inni bowiem powiedzieliby, że całe życie chrześcijańskie jest nieustannym ucieraniem się, ciągłym zmaganiem się z wrogiem bez przestanku, co jako perspektywa życiowa mogłoby niejednego przyprawić o zniechęcenie. Dlatego też nazywam to życie stanem walki, gdzie aktualne starcie z wrogiem ma charakter przejściowy.

Drugą czynnością, podobnie jak przy wyprawie wojennej, są zajęcia przygotowawcze tego rodzaju, jak rozpinanie namiotów, czyszczenie oręża, gromadzenie opału, przyrządzanie posiłku, zbieranie wiadomości czyli służba wywiadowcza.

W życiu duchownym istnieją, po trzecie, również prace, które by można porównać z marszem forsownym wojska. Gdy więc na zapytanie, czy walczysz, dasz odpowiedź: Nie, gdyż stopy marszem strudzone, jeszcze nie odpoczęły, – będę zadowolony i już cię nie będę zaczepiał. Także i na wyprawach wojennych jest czas biwakowania, który również liczy się do walki w szerszym znaczeniu.

Po czwarte, trzeba mieć upatrzonego nieprzyjaciela. Nie znaczy to, by natychmiast rozpoznawać go na pierwszy rzut oka. Występki nieraz idą na przeszpiegi w przebraniu cnoty. Dlatego trzeba je mieć na oku, by umieć odpowiednio wobec nich postąpić. Mobilizować wszystkie swe siły po to, by się dopiero za wrogiem oglądać, to nie jest, mym zdaniem, sposób roztropnego prowadzenia walki duchownej.

Wreszcie, po piąte, trzeba, żeby nieustannym wykonywaniem którejkolwiek z tak pojętych żołnierskich czynności wytwarzała się zdolność pełnienia naszej powinności w życiu duchownym. Jeśli na polu bitwy nie poczujesz się w innym usposobieniu, niż w czasie spoczynku, nie staniesz na wysokości zadania. Dlatego też w skład walki musi wchodzić tych pięć czynników.

Lecz zapyta kto, przeciw jakim to wrogom ma się toczyć nasza walka? Jest ich siedmiu, a opisanie każdego z nich wymagałoby osobnej rozprawy. Musimy więc załatwić się z nimi w kilku zdaniach.

Przede wszystkim walczyć musimy z grzechem, a to nie tylko podczas nacierania pokusy, lecz w każdej chwili, przeciwstawiając się złym nałogom, które nam po dawnych grzechach zostały i tej słabości, którą wnosi pamięć poniesionej porażki. Przyczyną, dla której ludzie często niespodziewanie popadają w grzechy ciężkie, nie zawsze są gwałtowne pokusy i brak przeciwstawiania się im, lecz brak liczenia się z tym ogólnym osłabieniem moralnym, które po sobie zostawił dawno odpuszczony grzech.

Po wtóre, wojować musimy z pokusami, nacierając z odwagą niezwykłą, gdyż chodzi tu nie o wroga, któryby pierzchał po pierwszym przełamaniu linii, lecz o takiego, który tym większy stawia opór, im głębiej się w ten wyłom zapuszczamy. Najsłabsze są pierwsze pokusy, jeśli pominiemy te, które nas odciągają od zupełnego oddania się Bogu. Następne przybierają na sile. Natarczywość naszych pokus zdaje się wzrastać równocześnie z postępem w łasce. Najuporczywsze zostają na koniec. Tym pretorianom szatańskim przyjdzie nam może wydać pojedynek w ostatniej godzinie, gdy znużeni i bladzi zalegniemy śmiertelne posłanie. Z tą myślą się nie rozstawajmy, ilekroć nadymać nas będzie świadomość odniesionego zwycięstwa czy przytłaczać zniechęcenie na widok nikłości jego wyników. Zwycięstwo odniesione niczym jest wobec zwycięstwa przyszłego. Jednakowoż zwycięstwo jest zawsze zwycięstwem.

Trzecim naszym wrogiem są trudności życiowe, które podobnie jak pokusy, rosną w miarę naszego postępu. Zapuszczamy się w kraj coraz przykrzejszy. Dostrzegamy zło tam, gdzieśmy go dawniej nie przeczuwali. Unikać zatem musimy więcej rzeczy, niż dawniej. Porywamy się na większe sprawy i wspinamy się na szczyty wyższe. Wszystko to pociąga nas wprawdzie. Lecz w stosunku do wzniosłości celów rośnie ich trudność. Świętość domaga się takich prób, jakich nie zna łatwizna życia, zalecana przez świat jako uroda życia. Same doświadczenia wewnętrzne zdolne są zapełnić całe życie bohatera świętości. Scaramelli poświęcił im całe dziełko. Jedni doznają ich w większej, drudzy w mniejszej mierze. Co zaś należy pamiętać, to fakt, iż nie stanęliśmy jeszcze w obliczu największych prób. Dlatego nie wolno nam jeszcze otrębywać zwycięstwa, skoro walka dopiero zaczęta.

Ostrze naszej walki po czwarte, winno się zwracać przeciw zmieniającym się wadom. Z natury bowiem skłonni jesteśmy zbyt łatwo spoczywać na laurach cnoty, zdobytej z pewnym wysiłkiem. Z niechęcią schodzimy z drogi, po której szło się nam wygodnie. Tymczasem wszelkie udoskonalenia narzędzi pracy wymagają więcej wysiłku ze strony robotnika. Dawidowi tak niewygodną się zdała świetna zbroja Saula, że chętnie zamienił ją na strój pasterski i swoją starą procę. To samo powtarza się u nas. Obieramy pewien sposób działania przeciwko sobie samym, zdobywamy się na pewien rodzaj nienawiści samych siebie, przyzwyczajamy się do pewnej surowości względem siebie. Niełatwo nam to przyszło, ale też zdobywszy się na to raz, cieszymy się względnym spokojem. Tymczasem jednak z wiekiem, czy wskutek okoliczności zewnętrznych lub wewnętrznych przełomów nasze wady zmieniają front i trzeba odpowiednio do tego dostosować taktykę. Trudność dokonania tego zwiększa i ta okoliczność, że często przesunięcia naszych wad są ledwo dostrzegalne. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę z naszych przemian wewnętrznych; zdarza się w takich razach, że pilnie baczymy na rzeczy mniejszej wagi, a lekceważymy te, którym trzeba by baczniejszą poświęcić uwagę; toteż bywa, że umartwiając, według swego przekonania, jakąś dawną namiętność, właściwie idziemy na rękę namiętności, świeżo powstałej. Wpadamy w zasadzkę. Choćbyśmy żadnej innej szkody przy tym nie ucierpieli, samo zmylenie nas i wciągnięcie do walki z wiatrakami stanie za wszystko. Z tym musimy się liczyć.

Uprzykrzone niedoskonałości są piątym naszym nieprzyjacielem. Walka z nimi nie jest niebezpieczna ani chlubna, ale za to męcząca, znojna i przykra. Pewne przywary, zda się, posiadają żywotność wprost nadprzyrodzoną, mimo naszych poważnych i wytrwałych starań nie ustępują. Zastarzałe niedbalstwo przy różańcu czy godzinkach, drobne nieumartwienie w pokarmach, użycie pewnych wyrażeń, uchybienia przeciw skromności w ułożeniu i przeciw skupieniu – to tylko próbki tych przywar. Przykro pomyśleć, że jęczymy w niewoli rzeczy tak drobnych, jest to zarazem próba naszej wiary i naszego hartu. Jednakowoż Bóg dozwala niekiedy, by nasza walka z nimi została płonną, ażeby pod ich nalotem nasza pobożność tym bezpieczniej się skryła przed okiem drugich, którzy by mogli ją zwarzyć swymi pochwałami, lub żebyśmy czuli oścień w ciele naszym, według słów Apostoła, a tak zachowali się w pokorze i w szczerej pogardzie dla siebie samych. Nieraz łaska kryje się w cieniu niedoskonałości, które często nie tyle są grzeszne i obrażające Boga, ile raczej upokarzające nas i śmieszne. Zazwyczaj nużąca ta walka z naszymi niedoskonałościami nie kończy się nawet z Ostatnim Namaszczeniem. Ustaje ona dopiero z naszą śmiercią, wówczas gdy odchodzimy na łono naszego wyrozumiałego Ojca, który jest w niebiesiech.

Szóstym naszym przeciwnikiem w tej walce bywa brak światła Bożego i innych odczuwalnych pomocy, który jest oczyszczającym nas doświadczeniem lub karą za niewierność. Przypomina on nieco zmaganie się Jakuba z Bogiem, z tą tylko różnicą, że tu trzeba walczyć jednocześnie z Bogiem, z szatanem i z sobą samym. Podczas bowiem gdy Bóg usuwa swą odczuwalną pomoc, szatan napastuje nas z wzmożoną wściekłością, my zaś sami poddajemy się uczuciu zranionej miłości własnej i zniechęcenia. Dzieje się z nami to, co z Izraelitami w Egipcie: cegieł do zrobienia więcej, a słomy na nią mniej, niż przedtem. Tak przynajmniej się nam zdaje. Bóg jednak jest z nami, gdy tego najmniej się spodziewamy. W przeciwnym razie nie obronilibyśmy naszych stanowisk. Wszelako trudno jest nam ogarnąć tę prawdę szczerą i prostą wiarą, skoro uczucie i nastrój mówi co innego. Na szczęście, walka ta nie ciągnie się w nieskończoność. Przychodzi i mija; gdybyśmy od początku nawykli widzieć w niej wyraźne nawiedzenie tajemniczej miłości, przyjmowalibyśmy ją bardziej po męsku i po rycersku, niż to obecnie czynimy. Zazwyczaj wyczerpujemy się w gwałtownych szamotaniach, by zastygnąć w bezwładzie nieporadnej rozpaczy. Dąsanie się na Boga jest wypadkiem nadspodziewanie częstym w życiu duchownym. To pretensjonalne usposobienie podcina skrzydła niejednej modlitwie i kazi niejedno mężne umartwienie. Szczęśliwy, kto tę walkę z Bogiem odbędzie bez narzekań podczas modlitwy, w pełnym skupienia szacunku, a jednak z nieugiętą wolą odniesienia zwycięstwa.

Tu spotyka nas siódmy wróg, z którym wypadnie nam walczyć. Jest nim spoufalenie, zwłaszcza spoufalenie się z trzema rzeczami, z modlitwą, z Sakramentami i z pokusą.

Powiedziałem, że straszną jest rzeczą mieć sprawę z Bogiem. Miłość Boża jest przedsięwzięciem równie śmiałym jak trudnym. Tylko współczucie Boga dla naszej słabości mogło uczynić przykazanie z tego, co w sobie było niewymownym przywilejem. Zawsze to trudno jest kochać gorąco i czule, a przy tym nie uronić nic z uszanowania. Zazwyczaj bowiem niewłaściwa poufałość wkrada się do miłości i kazi ją.

W modlitwie ujawnia się ona w zaniedbaniu przygotowania, w używaniu słów nieopatrznych, w niedbałej postawie, w bezmyślnych wykrzyknikach, w jękliwym zawodzeniu oraz w lekkomyślnym posługiwaniu się modlitwami Świętych. Wszystko to razi nieznośnym poufaleniem się z Bożym Majestatem. Spoufalenie to wzrasta. Za przyzwyczajeniem idzie otrzaskanie się, a potem niechlujstwo.

Otrzaskanie się z Sakramentami polega na chodzeniu do spowiedzi po ledwo pobieżnym przeglądzie sumienia, z przelotnym tylko uczuciem skruchy, bez dziękczynienia i należytego przejęcia się duchem pokuty; jak gdybyśmy byli uprawnieni do jakiejś swobody wobec Krwi Najświętszej. Spoufalenie się z Tajemnicą Ołtarza objawia się w uczęszczaniu do Stołu Pańskiego bez pozwolenia lub z pozwoleniem wymuszonym, a bez należytego przygotowania i stosownego dziękczynienia, jakby istotnie całe nasze życie wyglądało na godne przygotowanie i samo starczyło za godne dziękczynienie, a prawdziwa wolność ducha zależała na lekkim traktowaniu Najświętszego Sakramentu.

Spoufalenie się z pokusami przytłumia nasz wstręt do brudu, który wnoszą, naszą sumienność i pośpiech w ich odpędzaniu, naszą do nich odrazę, naszą wobec nich grozę – uważamy się za tak utwierdzonych w pewnych cnotach, że wszelkie przeciw nim wykroczenie wydaje nam się czymś nie do pomyślenia.

Te poufałości podchodzą nas równie niepostrzeżenie, jak sen morzący znienacka. Zżywamy się z nimi i coraz trudniej przychodzi nam myśl o wyzbyciu się ich i strząśnięciu ich z siebie. W takich razach jedynym dla nas lekarstwem jest nie tyle rozważanie o piekle i czyśćcu (choć samo w sobie zbawienne), ile raczej częste uświadamianie sobie czcigodnych przymiotów Bożych. Gdyby ten oścień świętej bojaźni uwięznął na zawsze w naszym ciele, jakże wyanielałoby nasze życie!

2. Tak się przedstawia nasza walka i owych siedmiu nieprzyjaciół, z którymi ona toczyć się winna. Drugim z wymienionych przeze mnie czynników naszego stanu zwyczajnego jest zmęczenie. Oznacza ono coś więcej niż owo błogie uczucie osłabienia.

Jeśli nawet występuje ono czasem w postaci tego przyjemnego osłabienia, to stokroć częściej zjawia się jako nużące i przykre utrudzenie. Zmęczenie bowiem, o którym mówię, jest skutkiem walki, przed chwilą przedstawionej. Polega ono, po pierwsze, na ogólnym wyczerpaniu, spowodowanym przewlekłą walką; po wtóre, na niesmaku i nudzie, jakie zwykły w nas wtedy wywoływać rzeczy święte; po trzecie, na rozdrażnieniu, płynącym nie tylko z częstych upadków, lecz i z dokuczliwości, związanych z walką; po czwarte, na przygnębieniu, zwłaszcza gdy pomoc łaski mniej odczuć się daje; po piąte, na utracie pewności wytrwania, która nie jest jeszcze rozpaczą, gdyż nie ustajemy w pracy, lecz wykonywamy ją resztkami woli, podtrzymywanej przez łaskę, bez wiary w zwycięstwo i bez energii stąd płynącej.

To zmęczenie daje się we znaki zarówno podczas walki jak i po jej skończeniu, a ponieważ jego brzemię pcha nas do obrazy Bożej i do nierozumnego szkodzenia sobie, warto wyrobić sobie jasne o nim pojęcie i zgłębić jego przyczyny.

Tych przyczyn jest siedem, każda z własnymi doświadczeniami, niebezpieczeństwami i pokusami.

Pierwszą z nich bywa ona ciągła wojna, jaką życie duchowne wydaje naturze. Mam tu na myśli nie same tylko dobrowolne umartwienia, choć i te należy wziąć w rachubę. Cokolwiek czynimy w życiu duchownym, wszystko sprzeciwia się woli i skłonnościom naszej zepsutej natury.

Nie ma przyjemności, której byśmy mogli oddać się bez zastrzeżeń. I odwrotnie, nie ma duchownej pociechy, która by nie była mniej lub więcej przykra biednej ludzkiej naturze.

Jakąż pociechą jest modlitwa, a przecie nie masz dla natury nudniejszego zajęcia. Nasze gusta, zachcianki, upodobania, popędy, – wszystko, za czym gonimy, przed czym uciekamy, zostaje pokrzyżowane przez chęć zostania świętym.

Ilekroć przyrodzone skłonności śpieszą nam w pomoc, patrzymy na to nieufnie, wietrząc jakiś podstęp, a gdy nawet nimi się posłużymy, robimy to opryskliwie, w sposób nieprzychylny.

Sama też nasza działalność przyrodzona, nad którą – zdawałoby się – nie ma nic nam bliższego, musi po części uchodzić za naszego wroga, ponieważ zakłóca spokój naszego obcowania z Bogiem i wiedzie do wielu nieroztropności.

Straż zmysłów, choćby w stopniu bezwzględnie koniecznym, to jarzmo, pod które natura tylko niechętnie skłania głowę.

Słowem, w miarę jak łaska nami owłada, brzydnie nam własna natura i całe w ogóle stworzenie. Sprawdza się to u Świętych i ekstatyków. Ich cierpienia, choroby i niewytłumaczony pozornie stan zdrowia, to jeno refleks ich stanów mistycznych i nadprzyrodzonych.

Zdaniem teologii mistycznej, cały nasz system nerwowy i pokarmowy doznaje zaburzeń, ilekroć w duszy zapanuje łaska, zwłaszcza, jeśli się prowadzi życie kontemplatywne i wewnętrzne. Objawy tych zaburzeń dają się dostrzec już przy rozpoczęciu życia duchownego, skoro się doń bierzemy na serio, co musi spowodować zmęczenie. Samo nieustanne wiosłowanie pod prąd męczy nas i wyczerpuje. Natura zaś nie zna pokoju ani rozejmu, wyjąwszy chwile zachwycenia, a nawet i wtedy – jeśli mamy wierzyć Świętym – mści się ona srogo za te krótkie chwile zachwytu, skoro przeminą.

Inną przyczyną zmęczenia jest owa niepewność, w której nas zostawia pokusa, czyśmy przyzwolili na nią, czy nie. Chodzić omackiem i szukać drogi w ciemności, to rzecz męcząca. Promyk światła łagodzi zmęczenie. Ale gdy wątpliwość nas gryzie, czyśmy obrazili Boga czy nie, czy ta lub owa czynność sprzeciwiała się naszym ślubom i postanowieniom, tracimy dawną rześkość.

Gdy zwyciężymy, nie rozpala się nad nami gwiazda zwycięska, by wieść nas do nowych bojów, a nawet w razie przegranej lepiej by nam było spojrzeć w twarz rzeczywistości niż chybotać w grzęzawicy przypuszczeń. Czym jedna mila drogi w upale i kurzu wobec dziesięciu mil w dogodnych warunkach, tym dla nas jest owa niepewność po ustąpieniu pokusy. Jej owocem zmęczenie i wyczerpanie.

Trzeciej przyczyny zmęczenia należy szukać w jednostajności codziennych walk. Monotonia nuży. Jest ona postrachem więzień, chociażby skądinąd wygodnych i przestronnych. Cóż z tego, że słońce nam leje potoki światła przez okno, że wietrzyk poranny zawiewa, że bzy ogrodowe trzęsą się od ptaszęcego świegotu; cóż nam z tego, że na chwilę zapomnimy, gdzie jesteśmy i co nas czeka, – skoro na myśl o naszym położeniu, o tej przyszłości bez jutra, serce zamiera nam w udręce i bólu, mimo że jesteśmy wyspani i niczego nam nie brakuje.

Podobnie bywa w życiu duchownym. Pytamy się trwożnie: Czy walka ta nigdy się nie skończy? Czy wiecznie dźwigać będziemy jej ciężar? Czy to napięcie nigdy nie zelżeje? Więc ani na chwilę nie odetchniemy swobodnie? – A kiedy na te pytania przyjdzie dać krótką odpowiedź: Nigdy, wprost nieznośnym się staje to nieustanne odnawianie z dnia na dzień, z godziny na godzinę, dawnych zmagań. Wystarczy wziąć jakąkolwiek wadę – na przykład nieopanowanie języka lub niegodne rozkoszowanie się jedzeniem lub piciem – ileż wstrętu, ile wewnętrznych buntów zgnieść trzeba, zanim się ją zwycięży.

Czwartą przyczyną zmęczenia jest brak proporcji poczynionych postępów do długości czasu, na nie zużytego. W powodzeniu zapomina się o zmęczeniu. Zapał podnosi nas i dostarcza świeżych sił naturze, otwierając jakieś tajemnicze złoża energii, spoczywające w jej łonie, które zwykły wydobywać się dopiero w walce śmiertelnej. Przeciwnie, brak powodzenia rodzi zmęczenie. Poza tym żółwi krok więcej męczy niż raźny marsz.

Na górnych pokładach okrętu widuje się nieraz ludzi, przemierzających szybkim krokiem niewielką przestrzeń, gdyż powolny bieg statku wywołuje apatię i znużenie. Widok ten jest obrazem uczuć duszy. Szczupłość postępu wydziera nam wszelką naturalną pociechę. Nasz umysł winien być na wskroś przesycony nadprzyrodzonymi zasadami, by mógł pojąć, iż jedna zła myśl odtrącona, jedno nieprzyjazne uczucie zręcznie uchylone, jedna niska zazdrość wykorzeniona, jedno dziękczynne wejrzenie ku Bogu w chwili nieszczęścia – to milowe kroki na drodze postępu; każdy taki krok więcej dla nas wart niż cały świat, gdyż na nim to spoczęło Boże upodobanie i sam Bóg mógł nas do niego uzdolnić.

Ale my zazwyczaj, niestety, z trudnością zwracamy się do zasad nadprzyrodzonych, gdy jesteśmy zmęczeni i dlatego to powolność naszego postępu tak nas zniechęca. Cisza na morzu działa zabójczo, choć nie wymaga żadnego wysiłku z naszej strony. Piąć się na szczyty Parnasu, gdy wicher dmie w oczy i deszcz zacina w policzki jest rzeczą znośniejszą, niż stać bezczynnie dzień cały w zatoce Korynckiej, mimo iż piękno jej krajobrazu byłoby zdolne sycić nasze oczy całymi tygodniami.

Szeroki zasięg czujności, jakiej się od nas domaga życie duchowne, stanowi piąte źródło zmęczenia. Nie tylko zawsze musimy być na pogotowiu, ale nasze baczenie musi się rozciągać na wiele rzeczy. Jeżeli można nieraz mówić w życiu duchownym o skoncentrowaniu się, to tutaj o takiej koncentracji nie ma mowy. Jeszcze najbardziej zbliża się do niej rachunek sumienia szczegółowy nad pewną określoną wadą, będący jedną z najpomocniejszych i najskuteczniejszych praktyk w życiu duchownym. Jednak i przy nim nie można mówić naprawdę o koncentracji, gdyż nie ześrodkowanie uwagi, które pomija inne rzeczy, ale jej skupienie na pewnym błędzie bez pomijania innych utrzymuje nas w czujności, uzdalnia wzrok do uchwycenia każdego poruszenia i zaostrza słuch na każdy szmer. Któż jednak powie, że szczegółowy rachunek sumienia nie męczy? Szczęśliwy, kto chociaż przez miesiąc pozostał mu wierny. Prawdziwa czujność jest sama z siebie męcząca: lecz co będzie, jeśli do niej dodamy wszechstronność i nieustanność? A jednak takiej czujności niezmordowanej potrzeba, by się obronić przed światem, ciałem i szatanem. Swoboda ducha to wielki dar. Uwalnia on od wielu trosk. Lecz biada temu, kto sobie roi, że będzie kiedykolwiek wolny od obowiązku czuwania!

Szóstą przyczyną zmęczenia bywa sama nieustanność pracy, różniąca się nieco od trzeciej przyczyny. Nieustanność to niezupełnie to samo co jednostajność. Praca, skądinąd zajmująca, męczy, gdy się przeciągnie nad miarę; praca zaś życia duchownego ciągnie się w nieskończoność, a jej jarzmo jest ustawiczne. Wprawdzie zmęczenie to jest łatwiejsze do zniesienia niż inne, gdyżpociechę nam sprawia myśl, że tak długo wytrwaliśmy. Jednak i ono utrudnia nam wytrwanie. Czując bowiem zmęczenie obecne nie obiecujemy sobie, by w przyszłości miało być inaczej. Przed nami otwiera się perspektywa pracy przez całe życie; pracy krótszej lub dłuższej, zależnie od tego, kiedy Bóg zechce nas od niej odwołać, ale pracy nieustannej. Bo walka życia duchownego nie zna, co to urlop lub emerytura.

Siódmym źródłem zmęczenia jest wyczerpanie. Czujemy się zmęczeni, ponieważ nie znajdujemy w sobie sił; to zaś wywołuje pewnego rodzaju ospałość, groźną dla duszy. Nic nas nie wzrusza. Stajemy się niewrażliwi na uczucie własnej niegodności, na grozę grzechu, na chwalebne pragnienie Boga i zjednoczenia się z Nim. Jesteśmy na kształt strzaskanych skrzypiec, z których żadne dotknięcie smyczka nie wyczaruje cudnych dźwięków. Nasz stan przypomina ono umiecione i ozdobione serce, o którym mówi nasz Zbawiciel, iż wstępuje w nie siedmiu szatanów gorszych od tego, który był wyrzucony.

Jedynym lekarstwem na takie zmęczenie jest zwiększenie zajęć. Przeciążonemu duchowi trzeba jeszcze dodać ciężaru. Ten środek wymaga wiary. Tylko nacieranie śniegiem zdoła wywabić mróz z przemarzłych członków żeglarza Północy. Przykry to zabieg, ale skuteczny. Podobnej kuracji potrzeba zmęczeniu, płynącemu z wyczerpania sił.

Jeśli nie przyłożysz zajęć, choćby to miało uniemożliwić spoczynek, wywołać gniew czy nawet bunt – niebawem staniesz wobec niebezpieczeństwa całkowitego opuszczenia się w służbie Bożej.

Oto siedem rodzajów naszego zmęczenia; niemal lęk we mnie budzi to, co napisałem. Lękam się, że cię to zniechęci. Niestety, nie najszczersza to przyjaźń, która maskuje różowym światłem skaliste i dzikie partie krajobrazu życia duchownego. Nie trzeba wyobrażać sobie całkowicie łatwym tego, co Bóg uczynił najtrudniejszym. Ale też należy pamiętać, iż to tylko jedna strona medalu i to ciemniejsza. Zatrzymałem się nad nią dłużej, ponieważ należało ją uwypuklić w tym miejscu; wypadła ona tak ciemno dlatego, że umyślnie wybrałem moment, gdzie Bóg pozbawia duszę zupełnie uczuciowej słodyczy i pociechy wewnętrznej. W rzeczywistości jednak rzadko się to zdarza, a może i nigdy; z pewnością zaś nigdy, jeśli chodzi o dusze, którym Bóg nie udzielił pierwej ogromnych zasobów odwagi, męstwa i wytrwałości lub też szczególnego powołania do chodzenia drogą czystej wiary.

W rozdziale o lenistwie duchowym podam środki uniknięcia niebezpieczeństw, związanych ze stanem zmęczenia. Na razie poprzestaję na przestrodze, że radości życia duchownego szczodrze wynagradzają przykrości zmęczenia, że więc w żadnym wypadku nie powinniśmy się zwracać po osłodę i pociechę do stworzeń, chociażby rzeczy Boże zdawały się budzić w nas jedynie przesyt i nudę. Następstwa tego kroku byłyby straszne. Rzekłbym, wprost nieuleczalne. Ale patrzyłem na rzeczy, które wykazują, iż w życiu duchownym nie masz nic nieuleczalnego.

Jako taki okaz choroby nie do uleczenia zwykło się podawać zakonnika oziębłego. Lecz wiem, że i te wypadki są uleczalne, gdyż bywały leczone. A jeśli tak, to cóż może być nieuleczalnego?

3. Trzecim składnikiem naszego zwyczajnego stanu jest spoczynek, stanowiący pozorne przeciwieństwo zmęczenia, o którym mówiłem. Jednak nie powinniśmy wyobrażać sobie tego spoczynku w postaci zawieszenia broni lub wolności od zmęczenia.

To by się sprzeciwiało samemu pojęciu życia duchownego.

Spoczynek, o którym mówię, jest prawdziwszy, wznioślejszy, o całe niebo różny od tamtego. Posiada on pięć znamion.

Pierwszym jest jego nadprzyrodzoność. Znużona natura nie może być jego źródłem. Nie byłby w ogóle spoczynkiem, gdyby nie wywodził się z nieba. Jeśli może być serce ludzkie, które go daje, to jest nim jedynie Serce Boga-Człowieka.

Po wtóre, trwa on krótko. Jest jakby muśnieniem skrzydeł anielskich w przelocie.

Mimo swojej krótkości jest on, po trzecie, trwały w swych skutkach. Orzeźwia on nas i ożywia w drodze tak, iż żadna ziemska pociecha nie jest w stanie go naśladować, nie mówiąc o zrównaniu. To istny chleb mocy w pielgrzymce na szczyty Boże.

Jest on, po czwarte, spokojny. Nie wywołuje poruszenia. Nie tyka żadnego z dawnych nabożeństw i praktyk duchownych. Nie mąci naszego powołania, ani roztropności.

Wreszcie jednoczy nas z Bogiem, a czymże jest to zjednoczenie, jeśli nie udziałem w Jego wiecznym pokoju, jeśli nie przedsmakiem onego wiekuistego Sabatu na Jego ojcowskim łonie?

Szkicując odmiany tego pożądanego i słodkiego spoczynku, przestrzegam, byś nie upadał na duchu, jeśli ukażę ci go w rzeczach, tobie na razie niedostępnych. Myśl, że jesteś na drodze, która wiedzie na te wyżyny. Może niewielkie na niej zrobiłeś postępy. Niemniej jednak, już się na niej znajdujesz; postępując nią, odnajdziesz spoczynek; będzie on rósł w miarę twego postępu, nie przestając ani na chwilę być łaską twego czułego Ojca w niebiesiech.

Boski ten spoczynek zależy, po pierwsze, na wyzwoleniu się od stworzeń. W miarę wzrostu w świętości, słabną nasze przywiązania do stworzeń, te zaś które się ostają, ogniskują się w Bogu.

Świętość nie polega na zobojętnieniu.

Spojrzyj na św. Franciszka Salezego, jak leży powalony na ziemię w pokoju, gdzie skonała matka, i szlocha jak gdyby serce mu się rwało w kawały. Anioły, patrzące na złamanego ciosem Świętego, nie bluźnią jego boleści, gdyż jego smutek to wyraz nie tyle ludzkiej słabości, ile raczej ludzkiej świętości. W tej nawałnicy cierpienia ani na włos nie odstąpił, jak sam wyznał, od zgody z najwyższą wolą Bożą.

Z naszych przywiązań opada tylko wszystko to, co nieumiarkowane, ziemskie, zmierzwione. Czujemy tylko ukojenie wszelkiego rodzaju gwałtownych uczuć w naszym sercu i to ukojenie jest spoczynkiem, gdyż gwałtowne po ziemsku uczucia są prawdziwą katuszą.

Po wtóre, pozbywamy się światowych dążności; dlatego nic nas już nie może wytrącić z pokoju. Bo i czegóż mamy pożądać? Czy może łatwego wzbogacenia się? Czy też zdobycia poczesnego stanowiska, na którym widzieliśmy się już nieraz okiem ambitnej wyobraźni? Czy może ziszczenia naszych marzeń? – Te wszystkie pragnienia nie mają nic wspólnego z życiem duchownym. Człowiek duchowny wie o nich tylko tyle, że się z nimi rozstał już dawno. Zdeptał je i przeszedł mimo.

Nawet dzieła miłosierdzia nie mogą być celem dla siebie, celem, w którym można by spocząć. To tylko kładki przerzucone przez ziemskie roztopy dla chwały Boga i Jego Aniołów, by po nich przechodzić nad ziemią i błogosławić jej nędzy. Wytchnieniem dla nas być winna praca dla nadprzyrodzonego celu, a trudy jej – najwyszukańszym spoczynkiem. Lecz ten spoczynek nie należy do tych, którzy gonią za świeckimi celami, chociażby nic zdrożnego w sobie nie zawierały.

Świętość, po trzecie, przynosi ukojenie, ponieważ uwalnia nas nawet od duchownych ambicyj, jakiekolwiek by one były. Jak powiedziałem, samo nieuporządkowane dążenie do cnoty jest wadą, a niecierpliwa chęć rychłego wyzbycia się wszystkich niedoskonałości – złudzeniem samolubnej miłości. Pragnienie nadprzyrodzonych przywilejów graniczy z grzechem, a modlitwa o nadprzyrodzone znaki świadczy o nieroztropności. Obecna chwila łaski jest nie tylko polem naszej pracy, ale i przystanią spoczynku. Musimy ufać Bogu i po dziecięcemu doń się odnosić, nawet gdy chodzi o postęp duchowny.

Sporządźmy sobie łoże z naszej nędzy, a poduszkę z naszych niedoskonałości, a nic nie zakłóci naszego spoczynku, skoro nim będzie pokora. Ambicja nie przestaje być złą, ani chciwość nie poczyna być mniej odrażającą przez to, że się przenoszą na teren duchowny.

Gdy Bóg nas karmi swą dłonią, czyż jest miejsce na okazywanie swej zachłanności? Spokój znajdziemy dopiero wówczas, gdy nasza duchowna ambicja zostanie umartwiona nie przez zobojętnienie, ale przez cierpliwość, modlitwę i spokojną ufność.

Owocem takiego usposobienia jest gotowość na śmierć i to jest czwarte źródło spokoju. Cóż może nas więzić na ziemi? Po cóż więdnąć tu dłużej? Czy ośmielimy się prosić ze św. Marcinem, byśmy tu dłużej zostali i mogli pracować, jeśli tego żądają potrzeby ludu Bożego? A może skłonniśmy uwierzyć, że nam zwierzona ta sama misja, co Matce Najświętszej po Wniebowstąpieniu lub św. Janowi Ewangeliście przed upływem pierwszego wieku?

Gdy wybieramy się w podróż, ile bieganiny, ile krzątania, zanim staniemy gotowi do odjazdu. Robi się ostatnie przygotowania, wydaje ostatnie rozkazy, żegna znajomych. Wreszcie, gdy wszystko gotowe, a chwila czasu zostaje, siadamy spokojnie i odpoczywamy. Pustką stoją pokoje, to już nie nasze mieszkanie, wszak wyjeżdżamy; nasze manatki spakowane na kształt uczynków, zasług i odpuszczonych grzechów konającego człowieka. Jedynym uczuciem, które mąci nasz spokój, jest co najwyżej niecierpliwość. Lecz dla człowieka duchownego taka niecierpliwość przed skonem byłaby znacznym nieumartwieniem. Gotowość na śmierć, wolna od niecierpliwości, oznacza więc dla niego zupełny spokój. Utrudzone zwierzę, które w skwarny dzień kładzie się w cieniu, nie zażywa spoczynku z większą rozkoszą, niż dusza nieśmiertelna, zrywająca odważnie z wszystkim, co ziemskie.

Właściwością naszej natury jest pokładać spoczynek w celach, nie w środkach do nich wiodących. Tu znajdujemy piąte źródło spokoju. Wszystko bowiem cokolwiek da się odnieść do Boga, jest celem, jakkolwiek tylko pośrednim. Istotnie, jest celem także i w tym znaczeniu, które przekracza wartość czysto ziemskich rzeczy, gdyż uczestniczy w tym, co jest celem wszystkich celów i ostatecznym spoczynkiem wszystkich rzeczy, w samym Bogu. Zatem i nasza walka i samo nawet znużenie jest przedmiotem, na którym może spocząć nasze pożądanie, gdyż i jedno i drugie zawiera mnóstwo rzeczy, z których każda, wzięta w sobie, jest przedmiotem spoczynku, jest celem.

Któż z nas nie doznał niekiedy, choć z rzadka, uczucia radości, zalewającej serce na myśl, że nie masz w nas własnej woli ni własnych pragnień? Wszystko zaspokojone, bo wszędzie Bóg. Szukaliśmy Boga i znaleźliśmy Go; nic nam już więcej nie pozostaje do szukania i pożądania.

Świadomość nieszczęść, które nas mogły spotkać, a nie spotkały, tylko uwypukla pełnię naszej, nie zakłóconej nimi szczęśliwości. Serce nasze spokojne. Żaden ziemski powiew jego harfy nie trąca. Każdą na świecie rzecz umie skierować do swego celu. Wszędzie może spoczywać, gdyż wszystko, odnoszone przezeń do Boga, staje się łożem spoczynku. Budzi się pragnienie, by ten stan spoczynku trwał nieco dłużej – lecz Bóg wie, co robi. Jemu trzeba to zostawić, gdyż sama chęć przedłużenia tej ciszy zdolna jest zatruć słodycz tego niebiańskiego spokoju.

Szóste źródło naszego ukojenia stanowi pokora, a to dwojakim sposobem. Przede wszystkim ona to sprawia, że jesteśmy zadowoleni nawet z naszej słabości, a niezadowoleni z siebie. To ostatnie podoba się Bogu. My zaś stajemy się bezpretensjonalni, skromni i prości po dziecięcemu; stąd wynika dla duszy niczym nie zakłócony spokój w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu.

Jest jeszcze inny sposób, w jaki rozlewa pokora owo ukojenie po duszach naszych. Ona nie tylko utrzymuje nas w poczuciu naszej nicości, lecz także opromienia nas światłem łaski, dając nam poznać, jak dalece zależymy od Boga. Czy widział kto serce pokorne, miotane niepokojem? Wyjąwszy przelotne chwile smutku i doświadczeń, z pewnością nikt! Pokora jest ukojeniem słodkim i bezpiecznym, które nie zna żalów ani złowieszczych obaw; jest ukojeniem, dostępnym dla najmniejszego spośród nas.

Jest jeszcze siódme źródło spokoju, o którym mówić trudno, gdyż słowem określić go niepodobna. Słowa to jeno symbol jego, dający słabe o nim pojęcie. Jest nim ukojenie, płynące z myśli o Bogu, lub raczej sama myśl o Bogu. Niekiedy, zwłaszcza w południowych krajach, spotyka się widok tak cudny, iż umysł nasz, serce i zmysły są nim wprost oczarowane; stajemy jak urzeczeni, nie zdając sobie z tego sprawy i chłoniemy ów zachwycający widok, znajdując w jego uroku pełne nasycenie i spoczynek ducha. Kto błądząc po stokach Etny, wstąpi na cudne wzgórze Taorminy i usiądzie w cieniu rozłożystego drzewa, jest wprost urzeczony widokiem, który się stamtąd roztacza. Znajduje tam wszystko, co najpiękniejszego mogły stworzyć lasy i wody, skały i wzgórza, lśniące niebo i kryształowe powietrze pospołu z wielkimi duchami przeszłości. To się nie da zanalizować ani wytłumaczyć. Piękno chwyta nas w swe sidła, oczarowuje nas; samo jego wspomnienie wypełnia nas szczęściem, trwającym godziny.

To szczęście jest tylko słabym obrazem onego ukojenia, które płynie z wielkiej, wszystko sobą przesłaniającej myśli o Bogu. Ukojenie to jest pełne nie tylko dlatego, że chodzi tu o Istotę wszechmocną, najświętszą i najmądrzejszą, nie tylko dlatego, że jest ona tak po ojcowsku nam bliska, ale po prostu i jedynie dlatego, że ona jest Bogiem. Tej prawdy żadne tłumaczenia nie objaśnią. Bóg pozwala nam niekiedy jej zakosztować; w jej niebiańskiej atmosferze nasza walka i zmęczenie przedstawiają się nam jaśniej od sycylijskiego nieba, przejrzyściej od wodotrysku Aretuzy. Jakkolwiek mniej lub więcej Bóg nam tej łaski udzieli, prawdą pozostanie, iż stanem zwyczajnym naszego życia duchownego jest walka i zmęczenie, po których a nawet i podczas nich świta nam nieraz szabat ludu Bożego, niosąc spoczynek naszej stęsknionej miłości już tu na ziemi, zanim się nie przeniesiemy na wiekuiste łono Boga.

O. Fryderyk William Faber

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 122-148.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006

Powrót do spisu treści
"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: