POSTĘP DUSZY
CZYLI
WZROST W
ŚWIĘTOŚCI
O. FRYDERYK WILLIAM FABER
ROZDZIAŁ
III
Jak korzystać
z uświadomienia sobie naszych postępów
Przypuszczam, że dusza mego pielgrzyma posiada niektóre, jeśli nie wszystkie, oznaki postępu, opisane w pierwszym rozdziale. Nie można poprzestać na samym ich stwierdzeniu; trzeba przystąpić do ich rozwijania; jakże to zrobić? – Na to pytanie odpowiedzi dostarczy rozdział obecny. Tylko maleńka uwaga ogólna! W tym wstępnym okresie życia pobożnego należy się wystrzegać nadmiernego obciążania się postanowieniami, lotów zbyt górnych, obiecywania Bogu wielkich umartwień i krępowania się nadmiarem praktyk pobożnych. Dalecy od tchórzostwa i wygodnictwa, musimy przecie postępować z umiarkowaniem i roztropnością. Rozumne obchodzenie się z sobą wszak nie jest równoznaczne z pobłażaniem sobie. Ciężar stosowny dla dorosłego może zabić lub okaleczyć dziecko.
W życiu duchownym istnieją zazwyczaj osobliwe pomoce łaski i drogi uzyskania tych łask, właściwe pewnym okresom; a jak każdy okres ma sobie właściwe niebezpieczeństwa zarozumiałości lub zniechęcenia, tak też posiada własne pomoce w skupieniu ducha i wierności; głównym więc zadaniem każdego będzie przyswojenie sobie tych dwu cnót. W początkach życia duchownego, kiedy to jeszcze pierwsza gorliwość płonęła w naszych sercach, prawie nie odczuwaliśmy potrzeby skupiania się i zaprawiania się do wierności. Jedno i drugie przychodziło samo z siebie. Tchnienie łaski starczyło za wszystko, a wielkoduszność świeżej miłości koiła ostrość i przykrość umartwienia. Byliśmy skupieni, nie postrzegając tego i wierni, bez zwracania na to uwagi. Lecz dni owe dawno minęły.
O skupieniu powstała cała literatura, więcej w niej rozdziałów, niźli słów w tym traktacie. Wyrażając się krótko, skupienie składa się z podwójnej uwagi, którą ześrodkowujemy przede wszystkim na Bogu, potem na sobie samych; jakkolwiek nie powinno się to dziać gwałtownie i z nadmiernym wysiłkiem, to przecie nie obejdzie się bez usilnej pracy i wytrwałości, posuniętej aż do ostatnich granic. Skupienie jest rzeczą tak ważną w życiu duchownym, iż sama tylko miłość ustąpić mu może pierwszeństwa. Bez niego nigdy nie nauczymy się chodzić ciągle w Bożej obecności, ani zdołamy bezpiecznie przepłynąć przez to morze ciągłych sposobności do grzechów powszednich, które nas otaczają dzień cały. Przy braku skupienia, wszystkie natchnienia Ducha Świętego przechodzą niepostrzeżone. Pokusy nacierają niespodziewanie i biorą nad nami górę. Sama nawet modlitwa schodzi tylko na czas największych roztargnień, ponieważ resztę dnia spędzamy w rozproszeniu; przystępując zaś do modlitwy, uwalniamy myśl naszą od troski o zwyczajne obowiązki, dając roztargnieniom większy przystęp, niż w ciągu dnia, kiedy i ramię i umysł i serce były zajęte.
Ten nawyk skupienia nabywa się stopniowo. Nie wiedzie do niego żaden królewski gościniec. Może się to dziać przez nakładanie sobie milczenia lub jakiegoś umartwienia, o ile to nie powoduje wyróżniania się i ściągania na siebie uwagi otoczenia; widząc na przykład, że w rozmowie częściej się odzywamy, niżby sobie ktoś tego życzył, bez żadnej trudności możemy się umartwić i przytrzymać czasem język za zębami. Poskramiać też musimy chętkę zbierania nowin i słuchania, co się dzieje na szerokim świecie. Dopóki nie przywykniemy trwać w Bożej obecności i z łatwością do myśli o Bogu powracać, rzeczy ziemskie z niesłychaną łatwością wdzierają się do naszej duszy i pochłaniają naszą uwagę, co bardzo ujemnie odbija się na nas. Także czytanie dzienników bynajmniej nie pomaga do doskonałości.
Innym środkiem do nabycia skupienia jest codzienne odwiedzanie Najświętszego Sakramentu. Jego działanie trwa długo. Ono nakazuje milczenie naszemu sercu i wytwarza wokół nas atmosferę wolną od zgiełkliwych trosk świata. Zwyczaj wynoszenia wiązanki kwiatów duchownych, praktycznych zasad i postanowień z porannego rozmyślania, szczególnie w formie westchnień strzelistych w ciągu dnia, też niemało do niego pomaga. Jeszcze skuteczniej działa umartwienie ciała, zwłaszcza zaś straż zmysłów, o ile nie rzuca się zbyt w oczy. Lecz najwięcej jeszcze postąpimy przez równowagę w działaniu. Pośpiech, niepokój, brak zastanowienia, porywczość odbijają się na skupieniu fatalnie. Czyńmy wszystko powoli, z zastanowieniem, swobodnie, a łatwiej nam przyjdzie skupienie i umartwienie. Natura lubi działać dużo, lubi przerzucać się od jednej rzeczy do drugiej; łaska zwykła trzymać się drogi przeciwnej.
Nie znam lepszego obrazu skupienia nad opis działania łaski, który skreślił Fenelon dla pewnej duszy, wstępującej do zakonu: "Z woli Boga masz być mądra, ale nie swą ludzką mądrością, lecz Bożą. Bóg uczyni cię mądrą nie przez wiele rozumowań, lecz przeciwnie, przez uśmiercenie niespokojnych rozumowań twej błędnej mądrości. Skoro już przestaniesz kierować się swą porywczością, poczniesz być mądra nie własną mądrością. Poruszenia łaski są proste, otwarte, dziecięce. Krewka natura myśli i mówi dużo. Łaska myśli i mówi mało, ponieważ jest prosta, spokojna, wewnątrz skupiona. Dostosowuje się do różnych usposobień. Staje się wszystkim dla wszystkich. Nie obstaje przy swoim, bo swego nic nie ma, ale dostosowuje się we wszystkim do tych, których pragnie budować. Od nich bierze miarę, ku nim się zniża, do nich się nagina. Nie mówi drugim tego, czym jest przepełniona, lecz to, czego w danej chwili potrzebują. Pozwala się ganić i poprawiać. Nade wszystko zaś strzeże języka, by nie rzec bliźniemu tego, czego by nie zniósł, zamiast, jak natura, wyładowywać się cała w ogniu nieroztropnej gorliwości" (1).
Błogosławione owoce skupienia wykazują najlepiej, jak wielkim dobrodziejstwem jest ono w tym zwłaszcza okresie życia duchownego. Nikną przy nim trudności w modlitwie, a wiele szkodliwych złudzeń wychodzi na światło dzienne. Modlitwa, pochodząca ze skupionego serca, zdaje się mieć większą skuteczność przed Bogiem, szybciej i łaskawiej bywa wysłuchiwana. Uczuciowa słodycz i nabożeństwo podwójnie nawiedzają duszę, pogrążoną w ciszy skupienia; wolność zaś ducha, ten owoc oderwania się od wszystkich rzeczy ziemskich, idący w ślad za skupieniem, sprawia, iż nie bieżymy, ale lecimy po szlakach doskonałości.
Bez skupienia swoboda ducha wyradza się w rozprzężenie i płochość, a nasze życie duchowne schodzi na butne przywłaszczanie sobie wolności, którą Święci okupywali latami bohaterskiego zaparcia się siebie i bezinteresownej miłości. Iluż to daje się wciągnąć w ten iście wilczy dół, by wydostawszy się z niego, iść jęczeć w okowach egipskiej tułaczki! Skupienie bowiem jest oną świętą niewolą, do której się niechętnie garniemy, lecz której zrzucenie nakłada tym gorsze i twardsze kajdany. Próżność bowiem nie może znieść własnego obrazu, który chwila skupienia przed oczy jej stawia, płochość zaś nie chce słyszeć głosu skupienia, nawołującego do poprawy i umartwienia, które tym nudniejsze się stają, im dłużej są odkładane.
Słowem, w tym okresie naszej pielgrzymki rzeczy zewnętrzne, jakkolwiek są próbą konieczną, stanowią nie lada szkopuł na drodze łaski. Robotę swą rozpoczynają, wabiąc, opanowując i pochłaniając nas, a wypełniając nasz umysł, oplątują nasze serce tysiącem ludzkich przywiązań, które w istocie są prawdziwymi kajdanami. A skoro tak naszym umysłem i sercem owładną, doprowadzają nas do stanu ostatecznego rozkładu przez rozproszenie, zmysłowość i zasady światowe. Możemy więc być pewni, że bez skupienia wszystko jest u nas możliwe, tylko nie postęp duchowny.
Wierność jest drugą wielką pomocą w tym okresie życia duchownego. Przypatrzmy się, na czym ona polega. Choć może naszego życia nie normuje żadna reguła, faktycznie jednak prace i nabożeństwa każdego dnia są do siebie podobne. W praktyce więc wygląda to tak, jak gdybyśmy Bogu ślubowali wykonywanie pewnych zajęć i spełnianie różnych praktyk pobożnych, do tego stopnia, iż sumienie nam wyrzuca, ilekroć bez przyczyny je zaniedbamy. Te więc czynności codzienne tworzą jakby rękojmię naszej wytrwałości. Stają się czymś świętym, jakby jakimś przewodem, przez który łaska Boża zwykła spływać na nasze dusze. Kusiciel nasz docenia wartość tej każdodniowej wytrwałości. Dokłada więc wszystkich swych starań, by nas w niej zachwiać, by do naszych zajęć wprowadzić dowolność i nieporządek. Naszą systematyczność przedstawia jako coś uciążliwego, owszem, jako niebezpieczne skostnienie. Przypomina, że nie obowiązuje nas do niej ani posłuszeństwo, ani żaden ślub. Nastręcza nam książki, przeznaczone dla skrupulatów, byśmy je do nas błędnie stosowali. Wmawia w nas nawet, że taka regularność zagraża naszemu zdrowiu. Słowem, chwyta się każdego pozoru, byle tylko poderwać naszą sumienność wobec poruszeń łaski lub porządku naszych ćwiczeń pobożnych. Wszystkie te zabiegi szatańskie około nadwątlenia naszej wierności są miarą jej znaczenia w życiu duchownym.
Normalne ostyganie z pierwszej gorliwości, gdy czas jej się kończy, jest okresem, w którym bardziej niż dawniej jesteśmy zdani na samych siebie. Jest to chwila przełomowa, jakkolwiek w zwyczajnym porządku działania łaski przewidziana i wcześniej czy później nastąpić musi. Lecz jednym z jej następstw jest konieczność wzięcia na siebie pewnego rodzaju jarzma i nabycia tego, co wielu pisarzy określa jako spiritus captivitatis – duch służebności. Duch ten jest bardzo nam potrzebny, gdyż on to urzeczywistnia i utrwala wszystkie nasze korzyści i nabytki. Do przebycia tej długiej, pustynnej drogi, jaka nas czeka, konieczna jest radość, a nic tej świętej radości tak nie rozpala jak wierność łasce i obranym zwyczajom. Przykra świadomość nędzy, do jakiej nas doprowadza oziębłość w rzeczach Bożych, każe nam szukać pociechy u stworzeń, by w nawrocie do świata utopić i zagłuszyć na chwilę wyrzuty wzgardzonej łaski. Przy tym niewierność ta przerywa naszą pracę nad utrwaleniem cnotliwych nawyków, osłabia naszą pewność siebie i gotuje na przyszłość wiele trudności, wytrącając nam równocześnie spod nóg obecny punkt oparcia. Słowem, wierność jest niezbędnym czynnikiem wytrwania; stąd zaś widać, jak trudno jest popaść w przesadę przy podkreślaniu jej doniosłości.
Skupienie, czyli spokojna uwaga, ześrodkowana bezustannie na Bogu i na drgnieniach własnego serca oraz wierność zarówno natchnieniom łaski, jak i praktykom codziennym, przyjętym z porady, posłuszeństwa czy własnego wyboru – to dwa nasze anioły stróże, których nie powinniśmy tracić z oka ani na chwilę.
Przystępuję teraz do zagadnienia, które podniosłem u wstępu tego rozdziału: Co za korzyść możemy odnieść z poznania objawów naszego postępu? Moja odpowiedź obejmie pięć wskazówek.
1. Pocznijmy działać dla Boga odrobinę więcej niż teraz działamy. Zsumujmy wszystko, co teraz dla Boga czynimy; zestawmy bilans tych czynów oraz wysiłku, jakiego one od nas się domagają. Zastanówmy się, czy nie moglibyśmy udźwignąć więcej, bez obawy przeciążenia. Czy dodanie czegokolwiek nie byłoby dla nas ciężarem zbyt wielkim? Rzucam to ostatnie pytanie, gdyż jestem pewien, że ta droga jest dla nas najbezpieczniejsza. Tylko nią postępując, będziemy zdolni w naszym bohaterstwie róść aż do końca. Nie masz bohaterstwa nad roztropność. Zważmy postępowanie Kościoła przy wynoszeniu na ołtarze Świętych, a zobaczymy jak on wszędzie ten sprawdzian przykłada i nim się kieruje. Z chwilą jednak, gdy choćby najmniejszy drobiazg na siebie weźmiemy, przestrzegajmyż go wytrwale. Tylko niech to nie będzie jakaś nowenna czy modlitwa do odmawiania przez miesiąc, ale coś rzetelnego. Nie śpieszmy się też zbytnio ze stwierdzeniem, iż niczego już wziąć na siebie nie zdołamy. Bądźmy ostrożni ale i wielkoduszni!
2. Co jednak nigdy nie jest ponad nasze siły, to wkładanie więcej ducha wewnętrznego w to, co czynimy. Niektórzy ludzie, nawet nie myśląc o utracie zysku, patrzeć nie mogą na poniewierkę swojego mienia. O wiele bardziej trapić nas winna świadomość tych strat duchownych, jakie ponosimy przez brak wewnętrznego ducha i czystej intencji w tylu dobrych słowach i uczynkach. Ludzie całymi dniami sieją zdrowe ziarno na opokę. Że też, niestety, tego nie spostrzegają! Odrobina uwagi wystarczyłaby do skierowania każdej naszej czynności ku chwale Bożej, jednocząc wewnętrznie z wolą Bożą naszą wolę, we wszystkich jej dążnościach, pracach i cierpieniach. Różnica między czynnością, ożywioną tą wewnętrzną intencją, a czynem jej pozbawionym jest, rzec można, prawie nieskończona, a owoce dobrej intencji są w pracy nad uświęceniem wprost niezmierne. Nawet zasługi modlitwy i umartwienia nie mogą z nimi iść w porównanie. Tylko, oczywiście, potrzeba czasu, by dojrzały. Jeden dzień nie wystarczy. W życiu duchownym nie ma przeskoków. Wszelkie zmiany odbywają się w nim ustrojowo, zwolna, niepostrzeżenie. Nie wyobrażajmy sobie, żeśmy już świętymi, skoro przez miesiąc strzegliśmy tego wewnętrznego ducha. Ale też nie wątpmy, że jeżeli i w tym wytrwamy, to wyniknie stąd coś wielkiego.
3. Innym sposobem pogłębiania dostrzeżonych w sobie oznak postępu jest modlitwa o wzrost w pragnieniu doskonałości. Powtarzam, co powiedziałem przed chwilą, że niedoceniamy należycie tego pragnienia. Gdybyśmy bowiem to czynili, nie omieszkalibyśmy z niego korzystać, gdyż chętnie się korzysta z tego, co się ceni. Owa modlitwa będzie nam zbroją przeciw zeświecczeniu; będzie zaszczepianiem w nas zasad i myśli nie z tego świata; będzie wreszcie karczowaniem pozostałości po zgubnych zasadach światowych, które i teraz do nas przenikają. Ona w nas wypracuje prawdziwsze i godniejsze pojęcie Boskiego Majestatu, miłościwości Jego łaski i niezrównanej ceny wszystkich rzeczy duchownych. Prawda, że rzadko spełniamy swoje pragnienia, gdyż zawsze duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe. Jednak też nie przestaje być prawdą, że to, co spełniamy, stoi w prostym stosunku do zasięgu i siły naszego pragnienia. Toteż trzeba podsycać te nadprzyrodzone pragnienia w miarę możności. Ustęp Rodrycjusza o poważaniu rzeczy duchownych uważam za najznakomitszą część jego cennego dzieła.
4. Rzeczą ogromnej doniosłości jest nie zatapiać się całkowicie w żadnym zajęciu prócz służby Bożej. Przez zatapianie się rozumiem to zadomowienie, to pogrzebanie się w jakiejś rzeczy z zapomnieniem, iż ona jest tylko środkiem, choćby nawet nie doszło do zrobienia z niej celu ostatecznego, – to poprzestawanie na obecnym stanie posiadania, niepomne i nieświadome tego, iż nam trzeba wieść bój i piąć się wzwyż. Nic nie uniewinni zaniedbania obowiązków stanu, które Bóg na nas włożył. Całe nasze życie duchowne będzie jedną wielką pomyłką, jeśli o nich zapomnimy i je zlekceważymy. Obowiązki stanu to jakby jakieś sakramenty, nam udzielone. To główna, a nieraz jedyna dla nas droga do świętości. Lecz pełniąc je ze spokojną starannością, którą nas natchnie obecność Boża, pamiętajmy, że są one środkami, nie celem, że ponad nimi jest jeszcze uświęcenie duszy, któremu wszystkie służyć powinny. Żaden ogrom zewnętrznych czynów, choćby to był niezmordowany i wielkoduszny heroizm św. Wincentego a Paulo, nie usprawiedliwi tego braku troski o własną duszę, o którym świadczy zbytnie zatopienie się w pracach zewnętrznych. Dlatego bądźmy ostrożni nawet z tą wielką radością dobrego czynu, jaką przynosi praca w dziele chrześcijańskiej miłości i miłosierdzia. Każdy czyn dobry budzi w naszym sercu szlachetną przyjemność; lecz jeśli nie będzie on roztropnie miarkowany, doglądany i zrównoważony, zaszkodzi nam szybciej, niż się spostrzeżemy. Skutecznym przeciw temu zabezpieczeniem jest myśl o wieczności. W jej obliczu gaśnie duma dokonanego dzieła i płowieje jaskrawość pozornej zasługi, będąca tylko refleksem nas samych i naszej działalności.
5. Nie można też pominąć milczeniem tej pokornej postawy, jaka odpowiada temu okresowi. Nie czas dla nas jeszcze pogrążać się w samym tylko rozpamiętywaniu miłości Bożej a zapominać o własnych grzechach. Byłoby to zbyt przedwczesne. Owszem, w tym znaczeniu, jakie skłonni jesteśmy temu nadawać, czas na to nie przyjdzie dla nas nigdy, aż do grobowej deski. Winniśmy bez przerwy trwać w uczuciu pełnej zdumienia wdzięczności, że Bóg raczył nas wybrać z tylu tysięcy i obsypywać hojnymi łaskami. Myśl, czym byliśmy my i czym raczył się stać dla nas Bóg, winna zakrawać niemal na pokusę przeciw wierze. Błogosławione to niedowiarstwo! Szczęśliwa dusza, której przychodzi się potykać z tym pokornym niedowierzaniem! Nie lękajmy się zbyt o te szczyty, które zdobyć nam przyjdzie w naszym życiu duchownym. To nie przedmiot odpowiedni dla naszych myśli. Choćby nie wiedzieć jakie łaski nas czekały w przyszłości, pomnijmy na łaski, których nam Bóg już udzielił, a którym nie odpowiedzieliśmy należycie. Z tą myślą się zżyjmy, niech nam ona będzie tym, czym jest pustelnia dla samotnika. Naszym pragnieniom możemy nie stawiać granicy, byle tylko nie wyradzały się one w jakieś rachuby czy marzenia. Pokora musi położyć swą pieczęć na naszym dążeniu do cnoty. Nic w nim nie śmie być niespokojnego i nieuporządkowanego, sama cnota bowiem nie jest celem, ale środkiem do celu, gdyż cnota to jeszcze nie Bóg, ani też zjednoczenie z Bogiem.
To upomnienie niechaj nikogo nie dziwi. Św. Franciszek Salezy miał je nieustannie na ustach. Jesteśmy tak przewrotni, iż możliwe jest u nas dążenie do cnoty nawet ze szkodą miłości Bożej. Boleć na widok własnych przywar i nikczemności i czuć, że nam się to należy, to nie taka łatwa rzecz. Job, siedzący na kupie gnoju, oto miły oku Bożemu widok, to żywe uosobienie poddania i pokory stworzenia w obliczu Stwórcy i pod Jego wszechmocną dłonią. Dąż do cnoty szczerze, ale nie gwałtownie. Nie trać czasu na ciągłe spoglądanie wstecz, na nieustanne mierzenie przebytej drogi. Zbyt dużo od siebie nie żądaj, bo wnet wpadniesz w pośpiech, niepomny własnej słabości, a załamawszy się na niej, zwątpisz o Bożej dobroci. Bądź powolny. Po tysiąc razy będę ci to powtarzał, gdyż nie ma trudności ani niebezpieczeństwa w życiu duchownym, gdzie by ta powolność nie była potrzebna. Zresztą, naszej pokorze nie przypada obecnie do twarzy pragnąć jakichś cudownych rzeczy, jakichś głosów na modlitwie, jakichś zachwyceń czy innych cudowności. Kto tych rzeczy pożąda, każdej chwili może się stać łupem niebezpiecznych złudzeń; a choćby nawet Bóg zaszczycił nas podobnymi łaskami, nie obeszłoby się przy tym bez wielkich niebezpieczeństw dla naszych niedoświadczonych i nie dość umartwionych dusz. Prawdopodobnie obrócilibyśmy je na własną zgubę. Jednakowoż jest to pokusa, dość pospolita w tym okresie życia duchownego. Jeżeli św. Teresa uznała za wskazane prosić Boga, by ją prowadził zwykłymi drogami, o ileż bardziej jest to potrzebne nam! Wszakże nie radziłbym nikomu o to się modlić, gdyż taka modlitwa łatwo mogłaby nas natchnąć zarozumiałością. Nie ma takiej słabości ani głupoty, na którą by się nie zdobyła miłość własna.
Tych pięć wskazówek ułatwi nam wyzyskanie łask, od Boga już otrzymanych i przyczyni się do zapłodnienia tych wszystkich nadziei wzrostu w świętości, które Bóg złożył w naszych duszach. Lecz nie chciałbym pominąć tutaj owego wyciągu z pism Jezuity, towarzysza św. Ignacego, bł. Piotra Fabera T. J., który podaje Orlandini. Powszechnym błędem osób, kochających się w doskonałości – powiada Orlandini – jest więcej zważać na swe codzienne upadki niż na pozytywne dążenie do cnoty i na postęp w świętości. Bł. Faber często się na to skarżył, mówiąc, iż wygląda to tak, jak gdyby ludzie więcej lubowali się w studiowaniu sztuki błądzenia i upadania aniżeli nabywania piękności cnoty. Ten błąd nazywał zasadzką życia duchownego. Istotnie, jakkolwiek ucieczka przed grzechem jest też pewnego rodzaju cnotą, to przecie ustawiczne rozpamiętywanie i opłakiwanie grzechów odrywa duszę od spraw lepszych i wyższych oraz hamuje jej święty poryw do rzeczy wielkich i do tego wspinania się na wyniosłe szczyty cnót, które mogłoby więcej nam pomóc w walce z naszymi wadami, niż to wieczne szperanie w grzechach i to nieustanne ślęczenie nad sobą.
O. Fryderyk William Faber
O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 45-58.
Przypisy:
(1) Listy, tom V, str. 398.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: