POSTĘP DUSZY

CZYLI

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

ROZDZIAŁ XXV

 

Oziębłość

 

Belecjusz w swym Traktacie o cnocie rzetelnej umieszcza oziębłość prawie na samym początku książki. Zawsze odnosiłem wrażenie, że wybór miejsca w tym wypadku był mniej logiczny i mniej odpowiadający rzeczywistości życia duchownego. To bowiem nigdy nie rozpoczyna się od stanu oziębłości. Można u wstępu do życia duchownego być zimnym, ale nigdy oziębłym. Albowiem oziębłość każe się domyślać osiągniętych już wcześniej postępów i wyżyn, z których dopiero ściągnęło nas tchórzostwo, wzgląd ludzki lub zmęczenie. Podobnie jak pewne zjawiska geologiczne, tak i oziębłość jest skutkiem załamania się jakiegoś wcześniejszego stanu. Kto nigdy nie był gorący, ten nie może być oziębły. Może być zimny, przyziemny, nieszlachetny, nikczemny, tchórzliwy, ale nigdy oziębły.

 

Dlatego wolałem odłożyć przedstawienie oziębłości aż do tego miejsca. Poznawszy bowiem główne czynniki życia duchownego, zdołamy najlepiej zrozumieć istotę oziębłości, na którą przecie składają się te same czynniki, jeno w znaczeniu odwrotnym, jako rozkład owych części składowych życia duchownego; toteż najodpowiedniejsze dla niej miejsce jest po omówieniu owych czynników pozytywnych. Istotnie, każda walka, wszelkie zmęczenie, każdy spoczynek wraz ze swoimi pomocami, przeszkodami, objawami i okresami rozwojowymi, obraca się między dwoma biegunami: oziębłością i gorliwością. Zawsze jesteśmy mniej lub więcej gorliwi albo oziębli. Dwojaki jest też kres naszej żeglugi duchownej: albo ugrzęźniemy na mieliźnie, by się roztrzaskać u samych stóp morskiej latarni, albo przybijemy szczęśliwie do Bożej przystani, by się zakotwiczyć bezpiecznie w tej głębokiej zatoce wśród strzelistych szczytów, przeglądających się w czystych jej wodach. Sterem życia duchownego, tym niepozornym przedmiotem, który kieruje całym okrętem, jest roztropność. Ona to chroni nas od mielizn zdradzieckich, wiedzie przez ciasne przesmyki i przyprowadza zdrowo do przystani. Słusznie przeto ostatnie trzy rozdziały możemy poświęcić zapoznaniu się z oziębłością, z gorliwością i z roztropnością.

 

Chyba żadne zagadnienie życia duchownego nie ściąga na siebie takiej uwagi, jak oziębłość, właśnie z powodu owej niezwykłej odrazy, z jaką się Bóg do niej odnosi oraz strasznej przestrogi, jaką nam równocześnie objawił, że nawet zimnota mniej Go obraża aniżeli oziębłość. Któż to więc jest ten, co tak nadmiernym wstrętem Boga przejmuje, że czuje odrazę do własnego stworzenia, które krwią swoją odkupił? Zgroza pomyśleć. To ten, który jest cierpliwy, dopóki nie ma nic do cierpienia; który jest grzeczny, dopóki mu nikt nie stanie na drodze; który jest pokorny, dopóki mu nikt na honor nie nadepnie; który chciałby być świętym, byle to nic nie kosztowało; który pragnie cnoty, lecz bez umartwienia; który gotów by działać dużo, ale nie chce zdobywać gwałtem królestwa niebieskiego. Niestety! Na takim spełniają się słowa Księcia Apostołów: Czas jest, aby się sąd rozpoczął od domu Bożego. A jeśli naprzód od nas, któryż koniec tych, co nie wierzą Ewangelii Bożej? A jeśli sprawiedliwy ledwo zbawiony będzie, niezbożny i grzeszny gdzież się okażą? (I Piotr 4, 17).

 

Choroby i dolegliwości ciała stanowią, jak można przypuszczać, bezpośrednie następstwa grzechu oraz w wysokim stopniu wyobrażają nieszczęście i nędzę grzesznej duszy. Dla oziębłości takim odpowiednikiem wśród chorób ciała jest ślepota. Jest ona tą ślepotą, która nie jest zdolna poznać siebie samą, która nie przypuszczałaby nawet swego istnienia, gdyby nie inni ludzie, którzy ją lepiej od niej samej zauważają. Jest ona oślepnięciem umysłu, który niegdyś widział, ale dziś już nawet tego nie pamięta; zapomniał nawet, że cieszył się niegdyś wzrokiem. Zazwyczaj przypisuje się takie zaślepienie trzem głównie przyczynom: częstości grzechów powszednich, stałemu rozproszeniu umysłu i namiętności panującej. Częstość grzechów powszednich w skutkach swych przypomina podróż przez pustynię, gdzie powietrze jest pełne lotnego piasku. Stałe rozproszenie umysłu pociąga skutki podobne, jak czytanie w blasku słonecznym lub przebywanie w świetle zbyt silnym dla oczu. Namiętność panująca jest jakby jakaś zewnętrzna przemoc, która by gwałtem zmuszała nas do zamykania oczu, byśmy nie zobaczyli tego, co chciałaby ukryć przed nami, skoro zaś je po długim niepatrzeniu otworzymy, by samo światło codzienne nas raziło.

 

Bezpośrednim również skutkiem tej ślepoty są trzy następstwa. Pierwszym z nich jest znieprawienie sumienia. Jak ciało nie może się w ciemnościach pewnie naprzód posuwać, tak i sumienie wymaga światła, jeżeli ma utrzymać równowagę. Skoro zaś ta wyrocznia naszego życia stanie się stronnicza, cóż może stąd wyniknąć, jeśli nie błąd i zepsucie? Jeśli tedy światło, które jest w tobie, ciemnością jest: jakże wielka będzie sama ciemność? (Mt. 6, 23). Tak więc znieprawia się najpierw sumienie. W miarę jak sumienie staje się ciemne, zimne i ostatecznie zdrętwiałe, równocześnie budzą się złe instynkty w rozpadlinach ducha ludzkiego i na kształt nocnych puchaczy stają się ostrowidzące, ruchliwe, drapieżne. Instynkty te z niezwykłym mistrzostwem umieją omijać wszystko, co mogłoby obudzić sumienie. W ich interesie leży trzymać sumienie ludzkie pod chloroformem przez całe życie.

 

Tu bierze początek obawa przed energicznym kierownictwem duchownym. Obawiamy się, że staniemy się zbyt czujni, zbyt skrępowani, zbyt dobrzy. Roztropność, ale roztropność ślepego sumienia wmawia w nas, że ta obawa jest mądrością i przezornością. Musimy, powiada, być we wszystkim umiarkowani, nawet w miłości Bożej. Toteż wśród słuchania nauk, czytania książek i pracy społecznej taka roztropność usuwa troskliwie wszystko, co mogłoby nas bardziej poruszyć i zapalić. Stara to historia glinianego garnka i żelaznego dzbana, które razem płynęły w dół rzeki. Mamy tu do czynienia z drugim następstwem tej ślepoty, które jeszcze bardziej utrudnia wszelkie leczenie. Rzeczywiście, jest cechą znamienną oziębłości, że wszystko, cokolwiek pod jej wpływem czynimy, zmierza do udaremnienia powrotu do zdrowia.

 

Trzecim następstwem oziębłości, które z dwóch poprzednich wynika, jest niegodne przystępowanie do Sakramentów św. Zbliżanie się do Stołu Pańskiego na wpół sennie, ziewająco, prawie nieprzytomnie oraz odmawianie spowiedzi powszechnej w narkotycznym odrętwieniu, to tylko fizyczny wyraz tej moralnej oziębłości, z jaką używamy Sakramentów św. Częsta, a nawet codzienna spowiedź pociąga wówczas skutki dla nas raczej ujemne. Owoc jej streszcza się w tym, że nie pozwala nam poznać całej naszej przewrotności. Spowiedź tygodniowa nie daje nam wówczas mocy zapanowania nad swymi najczęstszymi uchybieniami. Wszystko wydaje się nam jak gdyby zakrzepłe w bezwładzie, jeżeli w ogóle nie mylę się, przypuszczając podobny stan w życiu duchownym. Lecz nie! Raczej należałoby nas porównać do tych ślepych, którzy nieświadomie zawrócili z drogi, oddalając się od swego celu. Tylko dziw doprawdy, że ta łatwość staczania się w dół nie wzbudziła w nas podejrzenia. Niestety! Jesteśmy ślepi i śpiący zarazem. I wszystko, cokolwiek czynimy, należy oceniać tak, jak dzieło lunatyka.

 

Z powyższego opisu wynika, że stroną, która nas najbardziej winna zajmować w zagadnieniu oziębłości, jest sprawa oznak, po których moglibyśmy rozpoznać tę zdradliwą chorobę. Oznak takich jest siedem i z chwilą, gdy je u siebie spostrzeżemy, w jakimkolwiek stopniu liczebności czy natężenia, mamy powody myśleć z drżeniem, czy też nasz wzrok duchowny nie osłabł przypadkiem.

 

Pierwszą oznaką oziębłości jest wielka łatwość w zwalnianiu się z ćwiczeń duchownych, która jest przeciwieństwem gorliwości. Każdy posiada pewną liczbę codziennych praktyk pobożnych i mało jest dni, w których nie pociągałyby one za sobą jakichś niedogodności. Może być, że właśnie te niedogodności i ofiara, jaką przez nie ponosimy, stanowi ich główną zaletę, zwłaszcza gdy roztargnienia obniżają ich wartość wewnętrzną. Jednak te same niedogodności skłaniają nas niekiedy do opuszczenia ćwiczeń duchownych lub odkładania ich na później z na wpół świadomym przewidywaniem, że ostatecznie zakończy się to zupełnym ich opuszczeniem. Oczywiście, bywają wypadki, gdzie wchodzi w grę obowiązek lub miłość bliźniego, wobec czego jest rzeczą doskonalszą raczej odłożyć czytanie lub modlitwę. Zazwyczaj jednak owe niedogodności dotyczą nas samych. Posiadając władzę zwalniania siebie z ćwiczeń duchownych, możemy stosować ją albo niechętnie i rzadko, albo często i z ochotą. Ten ostatni wypadek bywa pierwszą oznaką oziębłości! Wprawdzie znaczenie jego nie we wszystkich razach jest rozstrzygające, zawsze jednak jest bardzo wymowne. W każdym razie, znajdujemy go zawsze w orszaku innych zjawisk, które stale towarzyszą oziębłości.

 

Nie tylko jednak łatwość w zwalnianiu się z ćwiczeń duchownych bywa oznaką oziębłości. Tutaj należy wymienić również niedbalstwo w ich odprawianiu. Zdarza się, że sam fakt dopełnienia obowiązku ćwiczeń duchownych wydaje się nam tak wielki, iż mniej się już o to troszczymy, by go dopełnić w sposób należny. Wskutek tego modlitwy nasze wstępują do nieba w kurzawie grzechów powszednich, a duchy niebieskie zasłaniają oblicza, by nie patrzeć na nasze spowiedzi i komunie.

 

Trzecią z kolei oznaką oziębłości jest pewien rozdźwięk w stosunkach z Bogiem. Jeszcze nie wiemy dokładnie dlaczego, ale czujemy, że coś jest w nieporządku. Rzucamy wokoło niespokojnym okiem, badamy swoje czyny; wszystko na próżno. Dusza bada swoje spowiedzi, lecz nic nie znajduje. Wciąż się jej zdaje, że coś tam jeszcze zostało ciemnego, coś zaniedbanego, coś – co powinno być dopełnione, a dopełnionym nie zostało. Cóż to takiego? – Na ogień dociekań idą komunie, potem rachunki sumienia, rozmyślania, czytania duchowne; wre szperanina, by przecie coś odkryć, coś zreformować. Sypią się popędliwe wyroki, wyrażane w formie dwuznacznej. Dusza czuje, że tutaj ważą się jej losy. Wietrzy więc braki na każdym kroku. Wszystko to nie prowadzi do celu. Nareszcie, kiedy zmęczona, dała już spokój wszystkiemu, spostrzega przedmiot swych poszukiwań, leżący jak na dłoni, w miejscu, które przetrząsnęła cztery i pięć razy. Skoro więc w swoich stosunkach z Bogiem odczuwamy jakiś rozdźwięk, a jednak nie zdobywamy się na odważne spojrzenie w twarz rzeczywistości i na systematyczne przeprowadzenie owych poszukiwań, o których wspomniałem, gdy się uchylamy od potrójnego obowiązku: odkrycia, ukarania i poprawy swych braków, wówczas mamy do czynienia z objawem oziębłości.

 

Czwarta oznaka oziębłości przejawia się w tym, że stale działamy bez jakiejkolwiek intencji – złej, dobrej czy obojętnej, o których mówiliśmy w rozdziale poprzednim. Piątą – jest brak starania o utwierdzenie się w cnocie, który stanowi krańcowe przeciwieństwo wspomnianego wyżej cyzelowania własnych doskonałości, podczas gdy prawda, jak przeważnie dzieje się w życiu duchownym, znajduje się w środku. Szósta – polega na lekceważeniu rzeczy drobnych oraz codziennych sposobności do dobrego. Objaw ten jest nieuchronnym skutkiem zaślepienia. Tylko dlatego pozwalamy sobie na lekceważenie rzeczy drobnych, ponieważ nie widzimy możliwości pomnożenia przez nie chwały Boga i naszego postępu.

 

Siódmą wreszcie i ostatnią oznaką oziębłości jest zajmowanie się raczej dobrem, któreśmy uczynili, aniżeli tym, któreśmy opuścili, – raczej wracanie myślą w przeszłość, aniżeli wybieganie w przyszłość – wreszcie skłonność raczej do wynoszenia się ponad niższych, aniżeli do uniżania się wobec wyższych od nas. Tego rodzaju postawa sprzyja zarozumiałości oraz upodobaniu w sobie. Tą również drogą wciska się oziębłość do murów klasztornych. Skoro zakonnik pocznie ulegać oziębłości, natychmiast zamiast mierzyć swój postęp doskonałością Świętych swego zakonu, on woli porównywać się ze świeckimi. Wciąż zlicza swoje ofiary, które złożył Bogu i lubuje się w malowaniu ogromu swego poświęcenia. W tych objawach przełożeni rozpoznają groźne oznaki oziębłości. Stan ten można by ująć jednym słowem. Zakonnik tego rodzaju czyni to, czego – wedle słów św. Pawła – czynić nie powinien. Zdaje się mu, że już dobiegł swego kresu. Bracia, ja nie rozumiem, iżbym uchwycił. Lecz zapominając o tym, co poza mną jest, a do tego, co przede mną wytężając się, bieżę do kresu, do zakładu wysokiego wezwania Bożego w Chrystusie Jezusie (Filip. 3, 13-14).

 

Poznawszy już groźne oznaki oziębłości, przejdźmy do rozważenia onej niezwykłej odrazy, którą czuje Bóg do tego stanu duszy. To mówi Amen, świadek wierny i prawdziwy, który jest początkiem stworzenia Bożego: Znam sprawy twoje, iżeś nie jest ani zimny, ani gorący. Bodaj byś był zimny, albo gorący. Ale iżeś letni, i ani zimny, ani gorący, pocznę cię wyrzucać z ust moich (Apok. 3, 14-16). – Ustęp ten nie posiada równego sobie w całym Piśmie św. Bóg nie tylko woli zimnotę, ale odrzuca oziębłość. Ona wywołuje u Tego, który jest Wiekuistą Miłością, odrazę. Nawet miłość Serca Jezusowego, jedynego schronienia naszego, nie może jej ścierpieć. Wstręt, jaki budzi, przemaga wszystko – nawet miłosierdzie Odkupiciela nie może go stłumić, czy bodaj złagodzić. Sposób, w jaki się ten wstręt wyraził, jest tak przerażający, że nigdy nie ośmielilibyśmy się go włożyć w usta Najwyższego. Jakaż wstrząsająca prawda zamyka się w tych strasznych słowach! Bóg nieskończenie sprawiedliwy nie może w swej nienawiści posuwać się dalej, niż sama rzecz tego wymaga. To nie zgadzałoby się z Jego doskonałością. Co więcej, jest On zarazem nieskończenie miłosierny, a Jego kary za grzechy są miarkowane nieskończoną łaskawością. Jeśli tedy kara tak straszna, jakiż musi być sam grzech?

 

Czemu jednak przypisać tę wielką odrazę Boga względem oziębłości? – Spróbujmy wskazać przyczyny. Oto, człowiek oziębły świadomie i dobrowolnie przenosi stworzenie ponad Boga. Handluje Bogiem i pozbywa się Go za nędzną zapłatę. A ponieważ dusza oziębła nie zdradza się ze swoją przewrotnością, przeciwnie, oddaje Mu pozornie swą cześć i swoje służby, udaje przyjaźń i pragnie uchodzić w oczach świata za przyjaciółkę Boga, przeto dopuszcza się jednocześnie dwóch podłości: obłudy i zdrady. Stąd rani szczególnie chwałę Boga przez rozsiewanie zgorszenia. Honor Boga piastuje w swych rękach, lżąc Go i poniewierając bezczelnie. Bezcześci łaskę przez obojętność, z jaką jej nadużywa. Wyciągnąwszy po nią rękę, jako po rzecz sobie należną, czyni z niej zły użytek, podobnie jak człowiek, który na co innego obraca powierzone sobie pieniądze, aniżeli pragnął właściciel. Wyzyskując cynicznie dobroć Bożą, pozwala sobie wobec Majestatu Boga na rzeczy wprost straszne. Tymczasem bezpieczniej byłoby raczej igrać z piorunem, aniżeli uprawiać sobie sport z Boskiej wyrozumiałości. I to wszystko czyni ze świadomością, zdawszy sobie sprawę z tego, czym jest Bóg, a czym – zło. Cóż więc dziwnego, że wzburza się cała istota Boga i rozgorycza się samo Najsłodsze Serce Jezusa!

 

Jeszcze kilka słów o środkach zaradczych i opuścimy ten nienawistny przedmiot. O lekarstwo w tym wypadku jest niezmiernie trudno; św. Bernard w ogóle niemal rozpacza o możliwości uleczenia oziębłości. Wszelako podtrzymuję swe pierwotne twierdzenie, że w życiu duchownym nie ma nic nieuleczalnego, jakkolwiek niejedna rzecz taką się rzeczywiście wydaje. I żaden Doktor, żaden Ojciec Kościoła, żaden Święty, wyjąwszy samego tylko Ojca Świętego, mnie o tym nie przekona. Skoro zaś chodzi o św. Bernarda, to powiem tylko, że wyleczenie z oziębłości, istotnie, jest niezmiernie trudne, ponieważ to stwierdzają wszyscy Święci, ponieważ zło wciska się niepostrzeżenie, ponieważ samo nawet dobro ze złem się miesza, ponieważ zlekceważenie rad ewangelicznych naraża na utratę łaski, potrzebnej do zachowania przykazań, ponieważ, wreszcie, dla dusz niektórych – jak uczy św. Teresa – doskonałość jest koniecznym warunkiem zbawienia.

 

Jakże słabymi okazują się wszelkie środki wobec takiego zła! Pierwszy z nich polega na ożywianiu swej wiary przez rozważanie prawd wiecznych, by duch nasz przejął się ich niesłychaną doniosłością i niewymowną głębią. Drugi – wymaga, byśmy ograniczali swe przedsięwzięcia. To się na nic nie przyda. Wszyscy dziś przeciążeni. Ale my nie zbawimy dusz własnych, jeśli nie zredukujemy swych zajęć. Cóż na to poradzić? – Biedna duszo! Są w życiu węzły, których rozplątać niepodobna; trzeba je przeciąć i pozostawić swemu losowi. Jeżeli dźwigasz więcej, aniżeli możesz podołać, nie bój się ulżyć swym barkom. Miej wiarę w sercu, a Bóg zaradzi potrzebom i nie obaczysz ich więcej. – Trzecim środkiem jest praktyka milczenia, nie tego dziwacznego i obrażającego, lecz stosownego naszemu stanowi życia. Czwarty – zależy na wytrwałości w naszych ćwiczeniach duchownych, mimo oschłości i roztargnienia. Piąty – bardziej szczególny – polega na stosowaniu umartwienia zewnętrznego, nie zaraz wewnętrznego. Na umartwienie wewnętrzne przyjdzie kolej. Potrzebą chwili jest ujarzmienie ciała. Jeśli tego zaniedbasz, nie chcę cię widzieć więcej. Wszak to chinina na twoją gorączkę. – Niestety! Niestety! W czymże się streszczają wszystkie te rady, jeśli nie w twierdzeniu, że środkiem najlepszym przeciw oziębłości jest nie być oziębłym – wyrocznia, zaiste, godna ust nadętego lekarza ze starej komedii! Lecz czyż nie zawiera w sobie, rzeczywiście, doniosłej prawdy?

 

Obawiam się, że choroba oziębłości jest zbyt nagminną i że w tej chwili trawi wiele dusz, które się tego nawet nie domyślają. Przeto za łaskę niemałą, niemal za przepowiednię cudownego uleczenia sobie to poczytajmy, żeśmy sobie uświadomili swoją oziębłość; ale też bądźmy przekonani, że zginiemy niechybnie, jeśli się nie weźmiemy do siebie zaraz po tym strasznym odkryciu. Będzie z nami tak, jak z owym biedakiem, który zasypia w śniegu wśród marzeń przyjemnych – by się już nie obudzić.

 

O. Fryderyk William Faber

 

–––––––––––

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski T. J., Kraków 1935, ss. 569-580.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2008
Powrót do spisu treści

"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: