POSTĘP DUSZY

CZYLI

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

ROZDZIAŁ XXII

 

Prawdziwe pojęcie pobożności

 

Pobożność jest słowem, które ma wiele znaczeń i, niestety, rzadko kiedy bywa użyte w znaczeniu właściwym. Niekiedy wyraża się przez nie część zamiast całości, kiedy indziej tylko zewnętrzne jego okoliczności, czasem znowu tylko jeden z jego rodzajów, jedną z jego cech, lub tylko jakiś jego skutek, jak słodycz, piękno, heroizm. Jednak bezpożytecznym byłoby sięgać do jego etymologii lub walczyć o słowa. Grunt w tym, by posiadać prawdziwe pojęcie rzeczy, o którą chodzi. W tym kierunku krokiem niemałym będzie wytknięcie kilku błędów, będących w obiegu.

 

Zwykliśmy mawiać, że ta a ta osoba zbyt się oddaje pobożności, a zaniedbuje swe świeckie obowiązki oraz dzieła miłosierdzia. W tym wypadku przez pobożność rozumiemy modlitwę. Mówimy, że ktoś jest zbyt pobożny – i tutaj, mówiąc o pobożności, mamy na myśli akty, odnoszące się bezpośrednio do czci Boga. Natomiast gdy się wyrażamy, że więcej czujemy pobożności w pewnym kościele, czy przy jakimś święcie, myślimy o pociesze duchownej. Chodzi tu albo o rzecz, która w nas budzi poważne uczucia albo o nastrój religijny. Często też posługujemy się słowem pobożność, gdy mowa o skupieniu, o chodzeniu do kościoła i tym podobnych.

 

We wszystkich tych wyrażeniach tkwi trochę prawdy i dlatego byłoby rzeczą niepożyteczną zwalczać je z tego punktu widzenia. Niemniej jednak przyczyniają się one nierzadko do zamącenia właściwego pojęcia pobożności. Przy tym samo już użycie tego słowa w tylu przeróżnych znaczeniach, gdy mowa o tylu rozmaitych praktykach, wskazuje na jego doniosłość. Istotnie, w niewłaściwym pojęciu pobożności szukać należy przyczyny, dlaczego osoby pobożne cechuje nieraz tyle urojeń, przeczulenia, niestałości i przesady.

 

W języku teologicznym pobożność oznacza szczególną skłonność duszy ku Bogu, dzięki której się ona poświęca, oddaje, wiąże i ofiaruje na chwałę i służbę Boga, bądź to przez śluby, bądź to przez przyrzeczenie lub choćby zwykłe tylko uczucie. Dlatego także pewien autor, którego długo utożsamiano błędnie ze św. Augustynem, określa pobożność jako zwrot ku Bogu z pokornym i religijnym uczuciem – pokornym z powodu własnej słabości, religijnym ze względu na ufność w Boskim miłosierdziu. Święty zaś Tomasz, zarówno dokładnie jak przejrzyście, ujmuje pobożność jako ochotną wolę spełnienia wszystkiego, co należy do służby Bożej; także Valentia ostrzega nas przed pospolitym błędem mieszania pobożności z zapałem. Św. Franciszek Salezy określa ją jako rodzaj miłości, dzięki której nie tylko czynimy dobrze, lecz robimy to troskliwie, często i ochoczo.

 

Pobożność podpada pod cnotę religii. Sama w sobie stanowi akt woli, ubocznie jednak zawiera też akt rozumu, który oddziaływa na wolę. Przyczyna pobożności leży poza nami, jest nią sam Bóg, który działa na nas wewnętrznie przez łaskę. Jak św. Salezy zaznacza, że choć pobożność jest jednym z rodzajów miłości, przecież zawiera coś więcej nad miłość Boga; owo "coś więcej" polega na pewnej gorliwości w pełnieniu tego, czego od nas domaga się Bóg. Niechże więc będzie mi wolno określić ją jako sprawność duchowną, która zdaje się wyrażać wszystko, co miał na myśli św. Tomasz i św. Franciszek.

 

Stąd wynika, że pobożność stanowi coś rzeczywiście poważnego, rzetelnego, wielkodusznego, hartownego i namacalnego, a nie polega bynajmniej na słodyczach, porywach, czułościach i roztkliwieniach, za które bywa często uważana. Dobrze jest, jeżeli to wszystko posiada, ale jest to tylko dodatek i nie wyraża samej jej istoty. Gdyby się to nie wydawało grą słów, powiedziałbym nawet, że bardziej byłoby dla nas pożądanym mieć o pobożności pojęcie teologiczne, aniżeli pobożnościowe, jak to często ma miejsce.

 

Teologowie rozróżniają pobożność istotną od przypadłościowej, a przypadłościową dzielą jeszcze na czysto duchową i uczuciową. Pobożność istotna streszcza się w rozumnej gotowości woli do służby Bożej i opiera się nie na pociągu wyobraźni lub słodyczy uczucia, lecz na prawdach wiary oraz utwierdza duszę w niezłomnym postanowieniu służenia Bogu w jakichkolwiek bądź okolicznościach. Bez tej istotnej podbudowy nie warta nic żadna pobożność, żadna nie jest trwała, żadna nie stanowi rozumnej służby Bożej. Po łasce wiary nie ma nic na świecie, co byśmy więcej cenić powinni, aniżeli tę istotną pobożność.

 

Pobożność przypadłościowa duchowa stanowi w rzeczywistości jeden ze stanów pobożności istotnej, do której podobało się Bogu dorzucić dar słodyczy. Płynie z niej pewne orzeźwienie, umocnienie i wypogodzenie ducha, które przenika naszą część duchową, nie udzielając się części zmysłowej naszej natury. Przyczynia nam ona owej sprawności duchownej, którą stanowi pobożność istotna, następnie umacnia nas przeciw trudnościom, a nawet budzi pewną przyjemność w ich przezwyciężaniu.

 

Natomiast pobożność przypadłościowa uczuciowa jest to stan, w którym do pobożności istotnej i przypadłościowej duchowej dołącza się to, że Bóg nachyla się bardziej nad naszą słabością i nędzą, że darzy nas hojniej i w sposób uczuciowy pieszczotami swojej miłości, dozwalając słodyczy zalać nie tylko naszego ducha, lecz spłynąć także na uczucie zmysłowe, niekiedy nawet na ciało i krew.

 

Analogicznie do powyższego rozróżnienia pobożności przypadłościowej istnieją też dwa rodzaje oschłości i opuszczenia: opuszczenie duchowe, które polega na braku przypadłościowej pobożności duchowej i zdaje nas na samą tylko pobożność istotną oraz opuszczenie uczuciowe, które zależy na niedostatku przypadłościowej pobożności uczuciowej i ogranicza Boską pociechę do wyższej części natury, podobnie jak Chrystus Pan w Ogrojcu nie pozwolił spłynąć na niższą część swej duszy pociesze, wynikającej z Jego Bóstwa.

 

Jest więc rzeczą bardzo doniosłą umieć odróżnić skutki pobożności od niej samej, co nam ułatwia św. Tomasz w sposób niezwykle prosty i jasny. Szkoła tomistyczna mówi zawsze o "świetle" i "rozumieniu", które w niej grają tę samą rolę, co w szkole skotystów "wola" i "uczucie". Toteż św. Tomasz powiada, że pobożność nieci w duszy światło, którego skutki bywają różne, zależnie od przedmiotów, na jakie pada. Jeżeli piękność Boga w promieniach tego światła wydaje się duszy bliską i dosięgalną, wtedy następuje wesele i szczęście. Jeśli natomiast Bóg okazuje się nam w owym świetle niedostępny dla naszej nicości i nieosiągalny dla naszych pragnień, wówczas sprawia nam ono pewną boleść, tęsknotę i duchowy niepokój. Światło to pokazuje nam własną grzeszność i nędzę, a jego owocem jest zbawienna boleść i święte strapienie.

 

Mając przed oczyma naukę Anielskiego Doktora, dziwić się doprawdy wypada tym, którzy wciąż szukają pobożności tam, gdzie jej nie ma i użalają się nad brakiem rzeczy przypadłościowych, czysto przygodnych, jak gdyby ich brak oznaczał zupełne odpadnięcie duszy od Boga. Wielu upatruje pobożność w pociechach, które są wyłącznie darem Bożym, a które niczego nie mogą w nas wywołać, jak tylko jeszcze większe pragnienie ich posiadania. Inni widzą pobożność w uwolnieniu od pokus; może ono być albo pobłażliwym ustępstwem (ze strony Boga) dla naszej powolnej rekonwalescencji po upadkach grzechowych; albo może być cofnięciem sposobności do zasług, ponieważ okazaliśmy się niegodni doskonałości; może być również następstwem zbytniego zagrzęźnięcia ducha ludzkiego w jakichś zajęciach doczesnych lub wreszcie podstępem szatana dla pewnych zamiarów, które później przed nami odsłoni. Inni zasadzają pobożność na mnogości praktyk pobożnych, jak gdyby siła człowieka zależała od mnóstwa dzieł podjętych, a nie odwrotnie: dzieła dokonane – od siły, która się może załamać pod brzemieniem przyjętych zobowiązań.

 

Niektórzy są tak nieroztropni, że upatrują pobożność w uczuciowym zamiłowaniu do obrazków i wizerunków, przypisując im możność uduchowienia duszy, jaka nie przysługuje nawet zewnętrznym znakom sakramentalnym, mimo ich przedziwnego działania. Ten błąd osłabia najpierw nasz zdrowy rozsądek, następnie zwraca nas do rzeczy nieistotnych, a wreszcie zaciemnia nasz umysł. Inni widzą pobożność w gwałtownych postanowieniach. Tymczasem gwałtowność rzadko wychodzi na dobre w życiu duchownym. Przeto zasadzać pobożność na gwałtowności znaczy tyle co brać pragnienie cnoty za cnotę samą, do której tamto jest tylko drogą. Jeszcze inni dopatrują się pobożności w coraz to ostrzejszych umartwieniach. Lecz często się zawodzą. Surowość bowiem nierzadko zatwardza serce, któremu właściwie brak delikatności przeszkadza do pobożności. Zawsze niedowierzam umartwieniom, czynionym dla osiągnięcia jakichś celów. Albowiem winny one być tylko podwójnym wyrazem miłości, która z jednej strony pożąda zemsty na sobie samej, z drugiej zaś pragnie naśladować swego umartwionego Zbawcę.

 

Niektórzy pokładają pobożność w łzach i oświeceniach, podczas gdy zarówno łzy jak oświecenia, jeśli mają mieć jakąś wartość, muszą właśnie płynąć z nabożeństwa, jako jego uboczne skutki. Inni żądają do pobożności gwałtownej skruchy. Lecz skrucha, do której sami jesteśmy zdolni, streszcza się w spokojnym, rozumnym i pełnym żalu postanowieniu, jej zaś gwałtowność i wybuchowość jest darem Bożym. Są nawet tacy, którzy widzą pobożność w zdolności do przejmowania się gorącymi i żarliwymi słowami innych; nie pomnąc, że po pierwsze trudno znaleźć takie uczucie, którego byśmy sztucznie w sobie wywołać nie mogli, gdy zechcemy; a po wtóre nie ma uczucia, którego byśmy w siebie wmówić nie zdołali, nawet wbrew rzeczywistości. Mimo to jednak, ileż gmachów pobożności zawisło nad przepaścią tego złudzenia. Niektórzy wreszcie sądzą, że pobożność polega na uświadomieniu sobie obecnych działań Bożych w duszy. Lecz przecie sama świadomość własnej pobożności jest tylko stwierdzeniem jej istnienia, a nie przyczyną. W ten sposób wszelkie złudzenia rozpraszają się w świetle nauki św. Tomasza.

 

Wiemy już, na czym polega pobożność, lecz po czymże ją poznamy? Skoro wszystkie powyższe jej cechy są zwodnicze, jakież są jej oznaki niezawodne i niezmienne objawy? Pobożność poznaje się po praktycznej i silnej woli, która nie polegając na sobie, zadaje sobie rzetelny wysiłek, nie oszczędzając się nigdy. Poznaje się ją po ochocie i sprawności działania, która nie cofa się przed żadnym trudem i nie zna żadnych granic, która bez zastrzeżeń oddaje się Bogu i nie czeka upewnienia się o tym, co ją spotka w przyszłości. Cechuje ją wytrwałość, gdyż Boskie pociechy są przemijające i ludzkie złudzenia szybko się rozwiewają, a trwa tylko istotna pobożność. Pobożność pokazuje się w cierpieniu i przezwyciężaniu siebie, albowiem podczas gdy wszystko inne co najwyżej dodaje odwagi do wielkich czynów, pobożność jest tym motorem, który ich dokonywa. Widać to w uświęceniu codziennych naszych zajęć, gdzie potrzeba łaski tego rodzaju, by żadne złudzenie do niej przystępu nie miało. Pobożność objawia się w wyzuciu się z siebie i wyrzeczeniu się własnych korzyści, podczas gdy wszystkie jej fałszywe namiastki, które się kryją pod mniej lub więcej zwodniczymi pozorami, wszędzie szukają siebie. Jednak mówiąc o znamionach pobożności, należy pamiętać, że pobożność istotna jest rzeczą czysto wewnętrzną, co wiele za sobą pociąga następstw. Przy tym stanowi ona pewien nawyk, a nawyki rozpoznaje się dopiero w działaniu. Zazwyczaj też owo działanie, które ujawnia istotną pobożność, łączy się z uczuciem pobożności, z którego powstaje pobożność uczuciowa.

 

Można by się jeszcze zapytać: czym więc są nabożeństwa szczególne i jak się łączą z tym, cośmy powiedzieli o pobożności w ogóle? Tu muszę się nieco powtórzyć dla większej jasności. Pobożność jest oddaniem się Bogu i gotowością woli na wszystko, co należy do czci i służby Bożej, wreszcie sprawnością duchowną. Stanowi ona to, co czyni wszystkie nasze akty cnotliwe miłymi Bogu i zasługującymi, gdyż jest niejako ramieniem łaski, na nie spływającej. Zewnętrznie pochodzi od Boga, wewnętrznie zaś wywodzi się z rozmyślania; jej zaś owocem jest wesele, delikatność i czułość serca oraz pełen światła spokój. Dlatego też czułe nabożeństwo jest znamieniem ducha ewangelicznego, a pobożność istotna opiera się na prawdach wiary. Natomiast wszelkie herezje tracą ową czułość, jak uczy ich historia oraz porównanie mistyki niekatolickiej z mistyką Kościoła. Czuła pobożność musi być prawowierna.

 

Pobożność jest postępowaniem, płynącym z wiary w rzeczy duchowne i w świat niewidzialny, a chrześcijaństwo stanowi cześć nie rzeczy lecz Osób Boskich, objawiających się nam w pewnych tajemnicach, które w większości wypadków są tajemnicami boleści i cierpienia, jak Dziecięctwo i Męka Pana naszego, święta Eucharystia, boleści Matki Najświętszej czy dzieje Męczenników, które z natury swojej szczególnie nas pociągają i rozrzewniają. Taki jest charakter, który Chrystus nadał naszej religii; z Jego też woli każdy szczegół tajemnicy Wcielenia oraz życia Kościoła pogłębia ten niezrównany i Boski rys chrześcijaństwa. Dlatego każda taka tajemnica, okoliczność czy wydarzenie, może się stać do pewnego stopnia przedmiotem nabożeństwa.

 

Każdy człowiek, który pozostaje w przyjaźni z Bogiem, posiada stan łaski poświęcającej (habitualnej), na którym się opiera jego przyjazny stosunek do Stwórcy. Oprócz tej łaski poświęcającej zsyła Bóg nieustannie pomoce łaski posiłkowej (aktualnej), które oświecają nasz rozum, jak sądzę, w każdej okoliczności życia, nie tylko przy sposobnościach rzadkich i niezwykłych. Poza tymi dwoma rodzajami łaski każda ochrzczona osoba otrzymuje siedem nadprzyrodzonych darów, które Duch Święty wlewa duszy. Dary te św. Tomasz określa jako pewne usposobienia, dzięki którym człowiek jest zdolny iść ochotnie za głosem Ducha Świętego, a św. Bonawentura, – jako nastawienie, które usposabia człowieka do kierowania się natchnieniami Ducha Świętego. Dary te istnieją w duszy na kształt klawiszów instrumentu, na którym nikt nie gra; są one bierne, jakby bezwładne i podobnie jak łaska poświęcająca, składają się na pewien stan. Dźwięk wydobywa z nich, stosownie do potrzeb duszy, dopiero to, co nazwaliśmy pomocami Ducha Świętego i co odpowiada przedmiotowo łasce posiłkowej, a pozostaje w tym samym stosunku do darów Ducha Świętego co i do łaski poświęcającej.

 

Cztery spomiędzy tych darów odnoszą się do rozumu, są to: Mądrość, Roztropność, Umiejętność i Rada; trzy zaś – do woli, mianowicie: Męstwo, Pobożność i Bojaźń. Czuła pobożność jest owocem daru Pobożności; można go określić jako promień Boży, który oświeca umysł i zapala serce do czci Boga, jako naszego najlepszego Ojca, oraz do wspomagania bliźniego, jako Jego obrazu. Ale czułość z natury swej specjalizuje, czyli wyodrębnia przedmiot i powiększa go, a w tym samym czasie wyklucza inne przedmioty spod swej miłosnej uwagi. Z tej wyłączności rodzi się odrobina przesady w nabożeństwach szczególnych, która wymaga pilnej troski o umiarkowanie i uzgodnienie z prawdami wiary. Nabożeństwo szczególne z natury rzeczy musi być jednostronne, dlatego też ulega niebezpieczeństwu przesady.

 

Tajemnicę Wcielenia można by niemal porównać do gwiezdnej mgławicy wszystkich rzewnych tajemnic, gdyż obejmuje ona wszystkie poszczególne nabożeństwa w ich myśli istotnej, dar zaś Pobożności – do teleskopu, za pomocą którego w tej mgławicy wyróżnia się poszczególne układy gwiazd oraz pojedyncze gwiazdy. Różne też dusze nakłania Duch Święty, bądź przez skłonności wrodzone bądź przez pociąg nadprzyrodzony, do różnych nabożeństw, użyczając im rozmaitych oświeceń. Stąd takie bogactwo przeróżnych nabożeństw, szerzonych przez różnych Świętych, a mających za przedmiot Dziecięctwo Jezusa, Jego lata młodzieńcze, życie czynne, Mękę, Rany, Krzyż, Zmartwychwstanie, Krew Przenajdroższą, Jego Najświętsze Serce, Jego Matkę, Aniołów, Apostołów i zastępy Jego Świętych. Jedność wiary chroni nas przed jednostronnością tych nabożeństw szczególnych, a nabożeństwa wszystkich dzieci Kościoła składają się na jedno pełne, harmonijne i najwspanialsze, na jakie ludzkość zdobyć się może, a mianowicie na uczczenie Trójcy Świętej, godne Jej nieskończonego Majestatu albowiem jest składane w łączności z hołdem, jaki Jej oddaje samo Słowo Wcielone.

 

Tak wyglądałoby uzasadnienie nabożeństw szczególnych, które stanowią, jak widzieliśmy, pełne rozwinięcie czci, oddawanej Świętemu Człowieczeństwu Przedwiecznego Słowa. Wiążą się one najściślej z nauką Kościoła, dlatego trzeba czuwać zazdrośnie, by nie brakło im zatwierdzenia Kościoła. Lecz, powiadają niektórzy, nabożeństwa te rosną i zmieniają się; w tym też trudność największa. Oczywista; lecz posłuchajmy, jak na nią odpowiedzieć.

 

Rozwój nabożeństw w ciągu wieków nie ulega wątpliwości. Historia wykazuje to zbyt widocznie, by sądzić przeciwnie, lecz gdyby nabożeństwo nie opierało się na dogmacie, byłoby bezprzedmiotowe. Nie ma powodu czcić rzecz nieistniejącą czy jakąś urojoną tajemnicę. Stąd jednak że nabożeństwo się rozwija, nie wynika wcale, że i dogmat podlega rozwojowi. Chodzi tu o dwie rzeczy odrębne. Jest dogmatem wiary, że Pan nasz przeżył na ziemi pewną ilość lat w jakiś określony sposób. Fakt ten nie może już się rozwijać, jakkolwiek ilość nabożeństw, skupiających się około niego, wciąż wzrasta i trudno im położyć jakąkolwiek granicę.

 

Rzecz jasna, że każde dodatkowe określenie prawd wiary może służyć za podstawę nowych nabożeństw, gdyż nowe określenie rzuca na daną prawdę nowe światło, za którym się zwraca oko miłości, a nabożeństwo odnajduje w nim swój przedmiot bardziej wyodrębniony spośród innych. Umysł i serce Kościoła, jego nauczyciele i lud wierny, postępują w tym dziele ręka w rękę i niemal zawsze charakter nabożeństwa wiernych odzwierciedla naukę teologów, przy czym niekiedy wyprzedzają one kierunki szkół teologicznych, niekiedy zaś same za nimi postępują. Lecz nigdy się nie zdarza, by zdania szkół i pobożność ludu odbiegały daleko od siebie. Klasycznym tego przykładem jest historia dogmatu Niepokalanego Poczęcia oraz nabożeństwa do Niepokalanej, podczas gdy powstanie nabożeństwa do św. Józefa stanowi dość odosobnione zjawisko w dziejach nabożeństw i zdaje się nie potwierdzać powyższej zasady.

 

Zadaniem Kościoła jest w pierwszym rzędzie zbawienie dusz; do tego też celu zmierza jego nauka niemniej, aniżeli sakramenty, władza duchowna, karność, hierarchia i obrzędy; nabożeństwa zaś są tylko zastosowaniem tej nauki do dusz wiernych. Nie traćmy nigdy z oczu żywotności Kościoła; w przeciwnym bowiem razie rozwój nabożeństw stałby się nam poważną trudnością, a maszyny drukarskie mogłyby z powodzeniem zastąpić papieża w rozpowszechnianiu prawd wiary. Ale Kościół jest żywą instytucją zbawienia i jako taki nie może poprzestać na wskazywaniu duszom drogi zbawienia, lecz musi podążać za nimi na bezdroża, po których się błąkają, musi się dostosowywać do prądów czasu. Stąd owa rozmaitość, zmienność, elastyczność i prężność z góry już była do przypuszczenia i bynajmniej się nie sprzeciwia jedności Kościoła, owszem z niej właśnie wyrasta.

 

Żołnierz na wojnie nie siedzi wciąż na jednym miejscu, lecz pełni swój obowiązek żołnierski po różnych częściach kraju, uganiając się za nieprzyjacielem. Podobnie i Kościół ściga swego nieprzyjaciela wszędzie, by mu odebrać uwiedzione dusze. Przykładem tego mogą być dzieje kanonicznej pokuty i odpustów. Tym się również tłumaczy, że Kościół pozornie idzie od czasu do czasu w ślady świata, nic jednak nie tracąc ze swej wewnętrznej zwartości. Za przykład tu znów może posłużyć jego zachowanie się za czasów Odrodzenia. Tę pewną elastyczność w dostosowaniu się do potrzeb i ducha każdego wieku zawdzięcza Kościół Duchowi Świętemu, który w nim mieszka i działa bądź za pośrednictwem papieży i Świętych współczesnych, bądź też przez stare zakony, które zachowały swego pierwotnego ducha lub przez nowe zgromadzenia, które Bóg wskrzesza zależnie od potrzeb chwili.

 

Najdawniejszym nabożeństwem szczególnym, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, było – zdaje się – nabożeństwo do św. Aniołów, które wypełnia akta męczenników; dialogi św. Grzegorza odtworzyły i przekazały pokoleniom następnym ówczesne nabożeństwa, w szczególności nabożeństwo do dusz czyśćcowych. Liczba nabożeństw wzrosła prawdopodobnie równolegle do zaniku pielgrzymek i pomnożyła się znacznie wskutek hojności Kościoła w szafowaniu odpustami. Przy tym w miarę jak umysł Europejczyka poczynał się stawać bardziej twórczy, rozszerzył się zasięg modlitwy myślnej. I dziwne doprawdy miałby pojęcie o głębi Boskich tajemnic lub o potędze ducha ludzkiego ten, kto na widok tego, co rozważanie tajemnicy Wcielenia wytworzyło i ciągle wytwarza przez 18 wieków w dziedzinie sztuki, poezji i pobożności Chrystusowego Kościoła, czułby się zaskoczony.

 

Całe dzieje czci Najświętszego Sakramentu świadczą o tym wymownie. To samo trzeba powiedzieć o Najświętszym Sercu Jezusa. Św. Gertruda pytała w zachwyceniu św. Jana, dlaczego dawniej nie znano szczególnego nabożeństwa do Najsłodszego Serca i otrzymała odpowiedź, że wówczas nie nadszedł był jeszcze czas na nie. Objawiło się ono światu dopiero za pośrednictwem Małgorzaty Marii Alacoque. Nabożeństwo do Wewnętrznego Życia Jezusa zakwitło we Francji, gdzie przyczyniło się do podniesienia świeckiego kleru. Nabożeństwo do Krwi Przenajdroższej poczęło się prawdopodobnie ze św. Katarzyną Sieneńską i przybrało ostateczne kształty w Ferrarze. Nabożeństwo do Niepokalanego Serca Maryi jest pochodzenia francuskiego. Nabożeństwo do św. Józefa rozwinęło się wśród bakałarzy awiniońskich. Nabożeństwo do św. Jana wywodzi się z ducha sulpicjańskiego, jak nabożeństwo do Imienia Jezus tkwi korzeniami w duchu franciszkańskim. Miesiąc Maryi jest zjawiskiem tak młodym, że nie był znany jeszcze św. Alfonsowi Liguori. Wiążąc jednak początek jakiegoś nabożeństwa z pewnym miejscem albo z pewną osobą, wskazujemy tylko na datę, kiedy lub gdzie przybrało ono widzialną postać i stały kształt. Zawsze bowiem dadzą się odnaleźć pewne o nim dane już u Ojców i Świętych. Ma to znaczenie zwłaszcza, gdy mowa o Najświętszym Sercu Jezusa.

 

Żadne z tych nabożeństw nie stanowi niespodzianki dla Kościoła. On bowiem jest tym, który użycza im swej żywotności. Czujność Kościoła w tym względzie ujawniła się np. przy sposobności żądania we Francji święta Ojca Przedwiecznego, kiedy to Benedykt XIV wyłożył powody, dla których Kościół nie mógł dać swego przyzwolenia, chodziło bowiem o względy doktrynalne. Podobnie też Niewolnictwo Mariańskie zostało potępione, jako niebezpieczne dla czystości wiary. Ten sam los spotkał nabożeństwo do Matki Boskiej w Najświętszym Sakramencie, choć wiązano je z osobą św. Ignacego. Również trudności, z jakimi musiała walczyć Julianna z Retinne o święto Bożego Ciała, św. Maria Małgorzata Alacoque o cześć Serca Jezusowego czy św. Bernardyn Sieneński o nowe nabożeństwo do Najświętszego Imienia Jezus, pokazują najlepiej, jak zazdrośnie i jak troskliwie Kościół czuwa, próbuje, doświadcza i waży każde nowe nabożeństwo czy też nową postać starego nabożeństwa.

 

Tak było też z nabożeństwem do Matki Najświętszej, które – wedle słów Pisma św. – miało się zakorzenić w zacnym narodzie, gdyż zapuszczenie korzeni wymaga czasu. Krzewili je Święci, krzewiły je sobory, krzewiły uniwersytety, krzewiły je zgromadzenia zakonne, krzewiły szkoły teologiczne, krzewili je wreszcie sami papieże pod wpływem przejść osobistych i własnego uczucia. Dzieło Piusa VII w Sawonie podjął Pius IX w Gaecie. Gdy świat się otrzaskał z tajemnicą Wcielenia i przestał odczuwać jej ciepło, wówczas w tym nabożeństwie powiał najczystszy duch Jezusa na kształt ciepłego wiatru południowego, który nadleciał z ogrodu woniejącego. Kościół wbudował je w cały swój system na zawsze, a Bóg potwierdził je objawieniami, widzeniami i cudami. Nawet ciężka, niewdzięczna i duszna spiekota dnia dzisiejszego odświeża się w Rimini a orzeźwia w La Salette. Równocześnie owoce świętości dziewiętnastego wieku opromieniają to nabożeństwo, które było przedmiotem proroctwa natchnionej Apokalipsy z końcem pierwszego wieku. Nie zazdrościmy tym, którzy w Efezie sławili Maryję jako Matkę Bożą, gdyż sami słyszeliśmy z ust obecnego Ojca Świętego nieomylne orzeczenie o Niepokalanym jej Poczęciu.

 

Jednak książki duchowne przestrzegają nas często przed fałszywymi nabożeństwami. Cóż to takiego? Trzy są rodzaje fałszywych nabożeństw: jedne są nimi stąd, że są za wysokie dla osób, które się do nich garną, inne dlatego że są zbyt odosobnione i niezwykłe, inne wreszcie ponieważ są zbyt subtelne.

 

Te nabożeństwa, które są za wysokie dla osób, garnących się do nich, bywają takimi bądź wskutek nieodpowiedniego usposobienia dusz, bądź wskutek nieroztropności kierownika, bądź też wreszcie wskutek silnych złudzeń szatańskich. Częstokroć skłaniają one człowieka do wmawiania w siebie nadprzyrodzonych stanów modlitwy, do zaniedbywania rozmyślania i do biernego rzucania się w objęcia Boga, kiedy się nie jest do tego powołanym. Zwykle też wywodzą się z niemądrego, zarozumiałego i nieroztropnego naśladownictwa Świętych. Osoby ulegające mu stronią od rzeczy pospolitych, urabiają jakiś swój słownik wyrażeń z zakresu życia wewnętrznego i naśladują napuszony język św. Dionizego oraz innych mistyków. Natomiast nie lubią zwykle pism św. Teresy od Jezusa. Kierownicy niekiedy wciągają penitentów w te fałszywe nabożeństwa, ilekroć zbyt pośpiesznie wyrokują o nadprzyrodzonych objawach w ich życiu wewnętrznym, a nie zwracają dostatecznej uwagi na ich postęp w cnocie rzetelnej, zbytnio polegając na wartości opisów, złożonych przez same te osoby, podczas gdy jest to moneta, która w obiegu przedstawia ledwie dwudziestą część swej wartości nominalnej.

 

Inne nabożeństwa są fałszywe dlatego, że są osobliwe, niezwykłe albo dziwaczne. Niektóre bowiem dusze z lekceważeniem patrzą na szereg zwyczajnych nabożeństw, które są w użyciu u ogółu wiernych, a pociągnięte jakimś niezdrowym instynktem rzucają się na jakiś niezwykły przykład lub słowo Świętego, będące owocem szczególnego natchnienia Ducha Świętego lub po prostu błędem i na tym opierają z pośpiechem swoje osobliwe i niezwykłe nabożeństwo. Znane są okazy takich dusz, których cała modlitwa wyrażała się w błaganiu Boga, by się od nich oddalił w swej chwale, a to w oparciu o słowa św. Piotra: Wynijdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny, podczas gdy w rzeczywistości należałoby im raczej wzorem Zacheusza wdrapać się na drzewo figowe, by dojrzeć Jezusa z daleka. Tu również należą nabożeństwa, oparte na apokryfach i niezatwierdzonych przez Kościół objawieniach; każde z nich odbiega istotnie od zwyczajnej i macierzyńskiej drogi Kościoła świętego.

 

Do nabożeństw, niestosownych ze względu na przesadną subtelność, należą te, które się opierają na jakimś wątpliwym mniemaniu teologicznym lub na oderwanych pojęciach szkolnych. Takimi były nabożeństwa do pewnych Przymiotów Bożych, pojmowanych w sposób uwłaczający Człowieczeństwu Chrystusa Pana. Były one pospolite wśród kwietystów, a niekiedy można je znaleźć u francuskich spirytualistów szkoły Bernières'a de Louvigny. Źródłem ich bywa zazwyczaj bujna fantazja, rzeczywiście też zachwycają nas one na pierwszy rzut oka, lecz potem w zastosowaniu okazują się pozbawione wszelkiego namaszczenia. Nabożeństwo nie może być sztuczne ani naciągane, musi być szczere, proste, naturalne i samorzutne; lecz jakże spełni te warunki, skoro jego przedmiot będzie ciemny, oderwany, zawiły i trudny? Nie trzeba dodawać, że każde nabożeństwo, które grzeszy w jednym z wymienionych kierunków, jest bardzo szkodliwe dla duszy.

 

W nabożeństwie jednak winniśmy nie tylko dawać, ale i otrzymywać; i to otrzymywać więcej, niż dawać. Istotnie bowiem, od początku do końca, zdaje się ono być raczej otrzymywaniem aniżeli dawaniem. Praktyka nabożeństwa rozwija się głównie w dziedzinie modlitwy oraz natchnień od Boga na modlitwie otrzymywanych. Toteż nie powinniśmy wciąż mówić sami, ale też i słuchać. Od czasu do czasu winniśmy uciszyć i uspokoić swe serce zupełnie, aby nie uroniło niczego z tych szmerów niebiańskich, które cichym szeptem odzywają się w duszy. Nie mówię tu o nadzwyczajnych rozmowach mistycznych, lecz o rzeczach dostępnych każdej skupionej duszy na modlitwie.

 

Skoro tylko natchnienie muśnie naszą duszę – powiada św. Grzegorz – od razu podnosi ją ponad nią samą, ucisza myśli o sprawach doczesnych, a budzi pragnienie wiecznych, tak że rozkoszą się jej staje myśl o rzeczach niebiańskich, a rzeczy ziemskie – udręką i nudą; w ten sposób wzbija się dusza na takie wyżyny doskonałości, że upodabnia się do Ducha Świętego według słów Pisma św.: Co się narodziło z Ducha – duchem jest. Tego rodzaju natchnienia należą do owych poruszeń Ducha Świętego, o których była mowa wyżej; słusznie też mogą być uważane za niezbędne do życia tym, którzy się kochają w doskonałości. Są one im potrzebne przez cały dzień, gdyż jak przez łaskę poświęcającą i posiłkową trwamy w synostwie Bożym i w posłuszeństwie dla Boskich przykazań i przepisów Kościoła, tak przez stałe dary Ducha Świętego oraz Jego ciągłe poruszenia i natchnienia, dodawane do łaski, prowadzimy życie ludzi doskonałych lub dusz, które dążą do doskonałości. Natchnienia te nie są dziełem wypadku ani rzadkością ani tym, co technicznie nazywamy darami duchownymi.

 

Wystrzegać się musimy, by tych rzeczy nie mieszać. Chodzi tu o chleb nasz codzienny, gdyż natchnienia te są tym dla doskonałości, czym łaska dla cnoty. Wlewają się one w duszę naszą niezależnie od tego, czy słyszymy i czujemy to, czy nie, niemal na kształt nieprzerwanego strumienia. Zanim oddaliśmy się Bogu bez zastrzeżeń, miewaliśmy je często, może częściej, niż niedbali grzesznicy, którym ich także nie braknie dzięki łasce Chrztu św.; teraz jednak płyną one nieprzerwanym strumieniem. Pewien wielki teolog mistyczny nazywa dary Ducha Świętego siedmioma żaglami duszy, które chwytają wszelkie powiewy natchnień i tak umożliwiają żeglugę po morzu doskonałości (1).

 

Pierwsza więc uwaga, z którą należy się liczyć, mówiąc o tych natchnieniach, jest ta, że – jak mówi św. Tomasz – wszyscy sprawiedliwi mają prawo o nie prosić i ich oczekiwać, ponieważ przy Chrzcie św. otrzymali dary Ducha Świętego po to, by mogli słuchać tych natchnień oraz skwapliwie podążać za nimi, że więc szczególnie winni o nie prosić ci, którzy wchodzą na drogę doskonałości życia bądź czynnego, bądź kontemplacyjnego. Stąd płynie dla nas obowiązek wytrwałej o nie modlitwy, czujnego nasłuchiwania oraz skwapliwego ich wykonywania, skoro się o nich roztropnie upewnimy.

 

Druga ważna uwaga, jaką należy uczynić, jest, że sami nie możemy wyznaczyć tym natchnieniom czasu, miejsca, sposobu i okoliczności. Zależą one bowiem jedynie od woli przebłogosławionego Dawcy, samego Ducha Świętego. Wiedziałeś-li – rzekł Pan do Joba – którą drogą rozchodzi się światło i dzieli się gorącość na ziemi? – Duch tchnie, kędy chce i sam wybiera sposobną chwilę. Ze swojej zaś strony winniśmy czuwać, by nasze nasłuchiwanie podczas modlitwy nie zamieniło, albo nie wyrodziło się w lenistwo i w odpoczywanie, do którego jeszcze nie jesteśmy powołani. Bądźmy cierpliwi i czekajmy, a cierpliwość skróci chwile oczekiwania.

 

Trzecia uwaga, którą należy uwzględnić, odnosi się do miejsc, na których Duch Święty zwykł na nas zstępować, gdzie więc jest rzeczą najmądrzejszą Go oczekiwać. Św. Grzegorz w swoich Moraliach ujął teologię natchnień tak wyczerpująco, pełnie i systematycznie, że późniejsi pisarze niewiele już mogli dorzucić do tego. Nazywa on środki, którymi Duch Święty raczy się posługiwać w swoim oddziaływaniu na nas, żyłami natchnień Bożych, analogicznie do żył wodnych, które rozprowadzają wodę pod powierzchnią ziemi lub żył cielesnych, które rozprowadzają krew po organizmie. Wśród nich wylicza modlitwę, słowo Boże, kazania, czytania duchowne i wszelkie praktyki życia kontemplacyjnego. Najbogatszymi jednak żyłami ze wszystkich są: Ofiara Mszy św. i Sakrament Ołtarza. W ten więc sposób poznaliśmy czas i miejsca, które zwykły obierać natchnienia Ducha Świętego.

 

Jakkolwiek oczywiście początkiem wszystkich tych natchnień jest ostatecznie Bóg, wszelako można wskazać bliższe cztery główne ich źródła. Pierwszym takim źródłem jest sam Bóg, działający bezpośrednio na duszę w natchnieniach, o których mówiłem już wyżej. Drugim – nasz Anioł Stróż, trzecim – sumienie, czwartym – miłość. O natchnieniach, które pochodzą bezpośrednio od Boga, była już mowa. O Aniele Stróżu wyraża się Pismo św., że jest krynicą świętych natchnień; istotnie trudno by sobie wyobrazić towarzysza tak nierozłącznego oraz tak kochającego i pomocnego przewodnika, któryby nie dzielił się często z nami swoją myślą, skoro tak często, nawet wbrew naszej woli, myśli szatana stają się w pokusach naszym udziałem. Przeto powiada Bóg do Mojżesza: Oto ja poślę Anioła mego, któryby szedł przed tobą i strzegł na drodze i wprowadził cię na miejsce, którem nagotował. Szanuj go i słuchaj głosu jego ani go lekce poważaj: boć nie odpuści, kiedy zgrzeszysz i jest imię moje w nim (Exod. 23, 20-21). A Zachariasz mówi: I wrócił się Anioł, który mówił we mnie i obudził mię, jako męża, którego budzą ze snu jego... I odpowiedziałem i rzekłem do Anioła, który mówił we mnie, mówiąc: Cóż to jest, panie mój? I odpowiedział Anioł, który mówił we mnie i rzekł do mnie: Izali nie wiesz, co to jest? I odrzekłem: Nie, panie mój. I odpowiedział, a rzekł do mnie, mówiąc... Zaraz potem zmienia się widzenie i Prorok mówi: Stało się słowo Pańskie do mnie (Zach. 4, 1-8). Podobnie też, gdy Eliasz uchodził przed Jezabelą, Anioł Pański zbudził go, kiedy spał pod jałowcem, mówił doń, nakarmił go i skierował ku górze Horeb, a tam już nie Anioł, ale sam Bóg przemówił do niego. Tak więc przykłady Eliasza i Zachariasza nie tylko potwierdzają posłannictwo Aniołów, lecz rzucają światło także na ich stosunek do bezpośrednich natchnień Bożych.

 

Z jakimże staraniem – mówi św. Bernard, przytaczany przez O. Ludwika de Ponte – z jakim szczęściem przyłączają się Aniołowie do dusz śpiewających psalmy, towarzyszą modlącym się, stoją przy rozmyślających, łączą się z duszami kontemplacyjnymi i przewodniczą tym, którzy się poświęcają życiu czynnemu! Albowiem te niebiańskie potęgi rozpoznają w nich przyszłych współobywateli i dlatego troskliwie współpracują z tymi, których niebawem mają powitać jako współdziedziców nieba. Toteż radują się z nimi, pomagają im, strzegą ich, kłopocą się i troszczą o nich, to jest, o was. Wreszcie zachęcają nas do modlitwy i umartwienia, do nucenia psalmów i uderzania w cymbały (cymbałami bowiem są nasze ciała, które umartwiamy), aby się Bogu podobała muzyka naszej modlitwy, złączona z muzyką umartwienia. Ilekroć sen morzy nas na modlitwie, oni nas otrzeźwiają, mówiąc: Wstawaj i spiesz się, albowiem otworem stoi przed tobą długa droga życia czynnego i jeszcze dłuższa życia kontemplacyjnego, jeśli masz kroczyć z cnoty w cnotę i ujrzeć w końcu w Syjonie Pana nad pany, który orzeźwi twego ducha i będzie mówił do twego serca i złączy się z tobą w cichym szepcie swych natchnień. O, wspaniały Aniele! – dodaje de Ponte – którego poruszenia tak bardzo ułatwiają mi przyjmowanie słodkich natchnień, bądź zawsze przy mnie, otrząsaj mnie z ospałości, ożywiaj mą nadzieję, wspomagaj słabość, bym w twoim towarzystwie ochoczo przebiegał ścieżki umartwienia i modlitwy, zanim nie wstąpię na wzgórze Pańskie, gdzie będę oglądał Boga i weselił się Nim w Jego chwale (2).

 

Trzecim źródłem natchnień jest nasze własne sumienie. Jego zadaniem jest wskazywać, za czym pójść mamy, ostrzegać przed tym, czego należy unikać oraz nakłaniać wolę i oświecać rozum. Pomimo naszego upadku cnota – zdaniem św. Tomasza – jest nam niejako naturalna i do pewnego stopnia odpowiada przyrodzonym skłonnościom naszego ducha. Otóż w natchnieniach sumienia dochodzą do głosu te właśnie skłonności, czynnie się wyróżniając i wyodrębniając od zakonu grzechu, od ościenia ciała i od policzkowania szatańskiego, które je przytłumiały. Ich zadaniem, mówi Orygenes, jest trzymać w czujności dom cały, nigdy nie zasypiać, zawsze nawoływać i jak sumienny wychowawca, zawsze przebywać w wyższej części duszy oraz stamtąd wydawać rozkazy. Natchnienia te nie tylko poprzedzają czyn, lecz odzywają się karcąco i po nim, ilekroć tego zajdzie potrzeba. Sumienie istotnie stanowi ową dobrą stronę ducha ludzkiego i z prawa Bożego domaga się posłuszeństwa.

 

Czwartym źródłem natchnień jest bodziec miłości. Miłość Chrystusa przyciska nas – mówi Apostoł. Albowiem jest to właściwością miłości zaostrzać naszą wrażliwość na wszystkie jej wymagania. W łączności z tym uwrażliwieniem winna postępować uległość. Dla miłości samo skinienie staje się rozkazem, a uśmiech pełną nagrodą. Z istoty swojej jest ona domyślna, pełna czułych wybiegów, odgadująca życzenia, przewidująca na przyszłość i wrażliwa na każde obecne zdarzenie. Choć śpi, serce jej czuwa. Dzięki swej wrażliwości, delikatności i zaraźliwej bliskości z Bogiem staje się ona niezależnym źródłem natchnień, które wprawdzie będąc ludzkim, często grzeszy nieroztropnością i przesadą, jednak przy odpowiedniej ostrożności i poradzie, staje się wielką pomocą do doskonałości.

 

Wszystkie te cztery rodzaje natchnień, stosownie do swoich stopni, domagają się od nas posłuszeństwa. Tworzą one, jak się powiedziało, praktyczną regułę naszego życia, zajmując stanowisko kierownicze, odpowiednio do porządku i harmonii, jakie panują we wszystkich dziełach Bożych, szczególnie zaś w życiu wewnętrznym.

 

O ile przy pobożności jest rzeczą ważną rozróżnienie między natchnieniami a szczególnymi łaskami duchownymi, z których pierwsze są dostępne wszystkim, drugie zaś tylko niektórym, o tyle doniosłym jest rozróżnienie między czułą pobożnością a pociechami duchownymi, które są użyczane drogą nadzwyczajną, podczas gdy tamta winna być właściwa wszystkim. Te rozróżnienia często ulegają przeoczeniu, co sprawia, że nie tylko sami posiadamy niejasne pojęcia lecz nie rozumiemy i nie stosujemy właściwie nauk, wyjętych z książek duchownych. Czułość jest przymiotem, towarzyszącym pobożności chrześcijańskiej. Nie mówię, byśmy nie dbali o pociechy duchowne – tą kwestią zajmiemy się w następnym rozdziale – lecz że w każdym razie winniśmy wszelkimi sposobami zabiegać o ożywienie daru pobożności, o natchnienia, temu darowi odpowiadające, gdyż czułość jest niemal cechą istotną w pobożności katolickiej. Przeto winniśmy się modlić o tę czułość tak, jak się modlimy o łaskę. Musimy o nią błagać tak, jak błagamy o ducha modlitwy. Albowiem jest ona dla nas nie jakimś niezwykłym znamieniem Świętych, lecz czymś, bez czego nie możemy ani należycie się modlić, ani spowiadać, ani komunikować, jak powinniśmy.

 

Nic nie wyraża dosadniej mojej myśli, ani też wyraziściej nie przedstawia zapatrywań Kościoła na tę sprawę, jak przypomnienie tego, co w teologii nosi nazwę daru łez. Jestem przekonany, że wiele osób mniema, że jakkolwiek dar ten jest rzeczą wielką i dobrą, to jednak nie wypada się modlić o niego. Tymczasem w zbiorze kolekt mszalnych do najpiękniejszych należą właśnie modlitwy o dar łez, ten dobrany symbol czułości. Brzmią one następująco: Wszechmogący i najłaskawszy Boże, któryś spragnionemu ludowi wywiódł zdrój żywej wody ze skały, wywiedź z twardości serc naszych łzy skruchy, abyśmy grzechy nasze opłakiwać mogli i za Twym zmiłowaniem zasłużyli na ich odpuszczenie. – Na tę ofiarę, prosimy Cię, Panie Boże, którą Twemu Majestatowi za grzechy nasze ofiarujemy, łaskawie wejrzyj i spraw, niech trysną z ócz naszych potoki łez którymi byśmy mogli ugasić płomienie ognia, przez nas zasłużonego. – Łaskę Ducha Świętego łaskawie wlej w serca nasze, Panie Boże, aby za jej przyczyną wzdychania łez obmyły zmazy naszych grzechów i z hojności Twojej wyjednały nam pożądany owoc przebaczenia. Jest naszym obowiązkiem – powiada św. Grzegorz w trzeciej księdze swych Dialogów – z najgłębszym wzdychaniem błagać naszego Stwórcę o dar łez, a katechizm soboru trydenckiego, mówiąc o skrusze, uczy, że powinniśmy pragnąć łez i o nie się starać z największą troską. Wobec takich świadectw chyba odpada wszelka wątpliwość co do zapatrywania Kościoła na rolę uczucia w pobożności.

 

Toteż stosownie do życzeń Kościoła, teologia ascetyczna omawia systematycznie dar łez. Według niej mogą one być czworakiego rodzaju: przyrodzone, szatańskie, ludzkie i Boskie.

 

Z przyrodzenia wywodzą się te łzy, które są następstwem konstytucji ciała, temperamentu, wieku, płci i przyczyn tym podobnych. Bóg – twierdzi pewien pisarz – spuszcza deszcz łez zarówno na sprawiedliwych jak i niesprawiedliwych, by mogli ich użyć lub nie użyć dla dobra swych dusz. Łzy te same ze siebie nie są złe ani dobre i dlatego nie powinni się smucić ci, którym ich nie dano, gdyż ten cielesny wyraz, przy całej swej słodyczy i pociesze, jest tylko zewnętrznym objawem czułości wewnętrznej.

 

Szatańskie łzy są skutkiem działania szatana na nasze umysły i na nasze fizyczne usposobienie. Takimi były łzy Izmaela, syna Nataniasza, o którym wspomina Jeremiasz; o nich też mówi Eklezjastyk: Płacze oczyma swymi nieprzyjaciel; ale jeśli trafi na czas, nie nasyci się krwią... Oczyma swymi płacze nieprzyjaciel, a rzekomo ratując, będzie podkopywał stopy twoje (Ekli. 12, 16-18). Takie też są łzy hipokrytów, którzy starają się chodzić smutni wobec innych, a teologowie mistyczni zauważają, że heretycy miewali często szatański dar łez, aby swym rozrzewnieniem mogli pokryć brak czułego nabożeństwa i nie poznali, że zeszli z prawdziwej drogi pobożności wewnętrznej, oraz mogli zwodzić innych, zwłaszcza kobiety, że skoro sami są świętymi, taką też być musi i ich nauka.

 

Ludzkimi są łzy, pochodzące z ducha ludzkiego, bądź to wskutek utraty dóbr doczesnych, bądź wskutek ziemskiego przywiązania, bądź wreszcie pod wpływem wzruszającego opowiadania albo zdarzenia. Takie były łzy Ezawa, kiedy – jak mówi Apostoł – nie znalazł miejsca pokuty, choć jej ze łzami szukał, gdyż opłakiwał utratę doczesnego błogosławieństwa, nie zaś obietnic duchownych. Św. Hieronim uczy, że te łzy rozumiał prorok Micheasz przez płacz smoków i żałobę strusiów. Jest rzeczą oczywistą, że łzy te nie są święte same z siebie i przeważnie też uświęcone być nie mogą ze względu na ich zdrożne pobudki. Czyż jednak łzy matki, opłakującej jedynaka, który wyrusza na wojnę krymską, lub długa i cicha żałoba wdowy po żołnierzu, nie wzbogacają ich dusz w owoce wiekuistego żywota? Niezawodnie, gdyż u tych poczciwych dusz stanowią one pewnego rodzaju modlitwę.

 

Łzy, które pochodzą od Ducha Świętego i które właściwie rozumie się przez dar łez, przypominają łzy Tobiasza, o którym mówił Rafael: Gdyś się modliwał z płaczem, jam ofiarował twoją modlitwę Panu, albo Ezechiasza, któremu rzekł Bóg: Słyszałem modlitwę twoją i widziałem łzy twoje, albo łzy Pana naszego, o którym mówi św. Paweł, że za dni ciała swego modlitwy i pokorne prośby z wołaniem potężnym i łzami ofiarowawszy, był wysłuchany dla swej uczciwości. Płyną one z owego wzdychania niewymownego, jakim sam Duch Święty prosi za nami; ich zaś rysem znamiennym jest to, że zamiast mącić – rozjaśniają umysł, a zamiast niepokoju zostawiają w duszy pogodę i błogość niewypowiedzianą.

 

Teologowie rozróżniają pięć stopni tych łez, zależnie od ich większej lub mniejszej doskonałości. Do najmniej doskonałych należą łzy wylewane nad nędzą ludzką, jakkolwiek i te mogą być darem Ducha Świętego. Takimi były łzy matki Samuela, Anny, Tobiasza, córki Raguela, Sary oraz Judyty. Łzy drugiego stopnia wyciska rozważanie grzechów w świetle Boskich zmiłowań. Tu należały łzy, wylewane często przez Dawida, łzy Magdaleny u stóp Zbawiciela i łzy Piotra przy powstaniu z upadku. Trzeci rodzaj łez pochodzi ze współczucia z Jezusem i z rozważania Jego męki. Tu można zaliczyć łzy Matki Najświętszej w Jej boleściach. Łzy czwartego rodzaju cisną się do oczu wskutek pragnienia oglądania Boga oraz nieznośnej przykrości z powodu oddalenia tej chwili. Takie były łzy Dawida, które mu się stały nocnym i dziennym pokarmem, kiedy jego dusza tęskniła za obliczem mocnego i żyjącego Boga, oraz łzy Magdaleny, kiedy stała, płacząc, nad grobem, ponieważ nie znalazła tam Jezusa. Piąty stopień łez wiąże się z żarliwą miłością bliźniego oraz nadprzyrodzoną boleścią z powodu jego grzechów i nieszczęść. Tak płakał Samuel nad Saulem oraz Chrystus nad Łazarzem i nad swoją kochaną Jerozolimą, tak piękną a tak zaślepioną.

 

Stąd się pokazuje, że łzy te stanowią niemałą pomoc do osiągnięcia świętości, a będąc darem niezasłużonym, mogą być wyproszone, że więc jest w duchu Kościoła modlić się o nie usilnie i wytrwale. Jednak nasza za nimi tęsknota winna być umiarkowana i spokojna, każde bowiem nieumiarkowane pożądanie jest objawem chorobliwym. Możemy mieć we łzach tych upodobanie, lecz nie powinniśmy się do nich przywiązywać. Także nie ma powodu z nich się chlubić, są bowiem tylko darem. Jakże jednak, pomyślmy sobie, musi cenić Kościół wewnętrzną czułość nabożeństwa, skoro wbrew swemu zwyczajowi, nawet poleca nam się modlić o jej zewnętrzne i fizyczne objawy!

 

O. Fryderyk William Faber

 

–––––––––––

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski T. J., Kraków 1935, ss. 481-511.

 

Przypisy:

(1) Wprawdzie istnieje pewna szkoła teologii mistycznej, która bardzo rzadko dopuszcza dary Ducha Świętego do głosu, lecz z nią nie mogę się zgodzić i żałuję, że nawet kardynała de Lauraea nie mogę z niej wyłączyć. Mam nadzieję szerzej omówić to zagadnienie w dziełku o działaniach Ducha Świętego.

 

(2) Dux spiritualis. Tract. I, cap. XXI, sect. 2. – Nie posiadając hiszpańskiego, przytaczam z przekładu łacińskiego Trevinniusa.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2008
Powrót do spisu treści

"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: