POSTĘP DUSZY

CZYLI

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

ROZDZIAŁ XX

 

Właściwy pogląd na nasze upadki

 

Pouczenie, jak mamy się zapatrywać na nasze upadki, należy do najmilszych nauk, jakie nam zo­stawił św. Franciszek Salezy. Jest też rzeczą najzupełniej słuszną, byśmy się nim na tym miejscu za­jęli. Z jednej strony bowiem mamy już jasne pojęcie o pokusach i skrupułach, z drugiej zaś zdaliśmy so­bie sprawę z konieczności nieustannego żalu za grze­chy. Żal ten, jak to już dobrze rozumiemy, nie po­winien nam się stawać źródłem skrupułów – przeciwnie, winien się on łączyć i utożsamiać częściowo z właściwym poglądem na nasze upadki. Grzech, niestety, tak wielką odgrywa rolę w naszym życiu, iż nie ulega wątpliwości, że jest rzeczą niezmiernej wagi zajęcie wobec niego odpowiedniego stanowiska, które znowu pokrywa się z właściwym poglądem na nasze upadki.

 

Od właściwego poglądu na rzeczy dużo, zaiste, zależy w naszym życiu. Dzięki niemu zaoszczędza się wiele czasu, unika wielu błędów oraz odkrywa się najkrótszą drogę do nieba, choć droga najkrótsza niekoniecznie musi być najłatwiejsza; albowiem, ściśle mówiąc nie ma tu dróg krótkich ani łatwych, tylko przez analogię można się w ten sposób o nich wy­rażać, choć wszystkie są pełne pociechy i spokoju.

 

Gdybyśmy się zapytali samych siebie, w co naj­bardziej obfituje nasze życie – odpowiedź by brzmiała: w upadki. Otóż może właśnie odpowiedni na nie pogląd będzie najkrótszą drogą do nieba. W każdym razie pod jego wpływem zamieni nam się w drogę do nieba to, co dotychczas uważaliśmy za najtrudniejszą zaporę, za cały pas zasieków, odgra­dzający nas od nieba.

 

Bo też istotnie, gdyby tak zapytać jakąś pobożną osobę o jej stan wewnętrzny, prawdopodobnie taką otrzymałoby się odpowiedź: Wciąż czynię rzeczy, które są złe w sobie. Nie żebym je czynił z rozmy­słem, spodziewam się bowiem, że nie popełniłbym grzechu powszedniego całkiem dobrowolnie. Wszak najwyższym zadaniem mego życia jest kochać Boga i unikać grzechu. Wszelako z drugiej strony nie mogę powiedzieć by moje upadki były mi zupełnie narzu­cone. Skoro bowiem bliżej się im przyjrzę, wrażenie to niknie. Pod wpływem głębszego zastanowienia poczucie własnej winy pogłębia się bardziej, aniżeli na pierwsze wejrzenie się zdało. Co jednak z tego wszystkiego najgorsze, to że nie dostrzegam u siebie wi­docznej poprawy w tym względzie. Kiedy zaś spełniam rzeczy na pozór dobre, owszem, szlachetne i wyma­gające ofiary, wciąż odkrywam w sobie jakieś niskie po­budki. W żaden sposób nie mogę otrząsnąć się z wzglę­dów ludzkich. Miłość własna lgnie nierozerwalnie do każdej myśli, do każdego poświęcenia. Nie chodzi tu o ten lub ów wypadek lecz o zjawisko codzienne, tworzące niejako drugi nurt mego życia. Trudno mi uwierzyć, bym w swoim życiu miał dokonać choć jednego dobrego czynu. Szczytem moich wysiłków staje się dzieło, odarte z doskonałości.

 

Natomiast podczas modlitwy czuję się innym człowiekiem. Zdaje mi się, że jestem w innym świecie. Tak mi jakoś lekko, swobodnie. Wzloty Świętych zdają się być moimi. Żądza cierpienia, pragnienie wzgardy, okrutnych pokut, płomiennych porywów, dzieł bohaterskich – wszystko to naraz staje przede mną, jako najdokładniejszy wyraz tego, co stanowi najistotniejszą treść moich przeżyć wewnętrznych. Modlitwy moje roją się od słów odważnych, na które kiedy indziej nigdy bym się nie ośmielił. Zastawiam się o prawa Świętych, popieram ich błagania, zacho­wuję się tak, jak gdybym był jednym z nich. I to przed Bogiem wszystkowiedzącym! Nawet nie czuję w tym nieszczerości. Ja naprawdę czuję, odnoszę wrażenie, że czuję to, co mówię. Lecz kiedy przyj­dzie zstąpić na twardy grunt mojej pracy codziennej, zdaje mi się, że moja modlitwa była udawaniem od początku do końca. Cóż bym dał, gdybym mógł sądzić inaczej! A jednak nie widzę żadnej proporcji pomię­dzy modlitwą a życiem. Jedno kołuje tak gdzieś wy­soko ponad głową drugiego, tak śmiesznie wysoko...

 

Ilekroć bowiem przechodzę do praktyki, żądza cierpienia okazuje się czymś nierealnym, a umartwie­nie staje się tym, czym kara dla dziecka. Doprawdy, niespodziankę sprawiłbym drugim, a sobie niemałe upokorzenie, gdybym tak wyznał otwarcie, jak niewiele czynię dla Boga i ile mnie ta odrobina wysiłku kosztuje, i jaką przykrość sprawia. Jak szemrzę, jak drżę i zwlekam i szukam wymówki, z jaką rozkoszą pogrążam się w wygodnej pobożności, skoro zrobię jakiś chwilowy wysiłek! Choćbym to zdradził, nikt mi nie uwierzy w moją małoduszność. A przecie tak wielkim się zdałem w czasie porannej modlitwy, jakby bohater z jednej wyciosany bryły.

 

W następstwie tego wszystkiego widzę, że staję się coraz gorszy i cofam się wstecz. Moje uczuciowe porywy przeszły i nie mogę się dopatrzeć bodaj śladu jakiegoś cnotliwego nawyku po nich. Chciałbym wy­mienić choć jedną niedoskonałość skutecznie wyko­rzenioną, choć jeden grzech powszedni, którego pędy zostałyby wytrzebione; chciałbym wykazać się bodaj czymś więcej aniżeli szarpnięciem się od czasu do czasu na swoją wadę główną. W to wszystko wkładam, jak widzę, teraz nie mniej, a może i więcej pracy, niż dawniej, lecz ze skutkiem widocznie mniejszym.

 

Czy jednak osoba, która takie o sobie składa świadectwo, jest na dobrej drodze? – Po chwili za­stanowienia odpowiemy, że w ogólności: tak. Do tego sądu skłania mnie podwójny wzgląd: raz to, że już z początku działało tu szczere pragnienie dosko­nałości, a po wtóre, że pragnienie to trwa nadal. Zwa­żywszy te dwa względy, można pogodnie spoglądać na wszystko inne. Lecz przejdźmy do nas samych. Nasze uchybienia są liczne i ciężkie – to prawda. Lecz czyż doprawdy jest w tym coś niezwykłego? Czyż znając siebie samych oraz miarę łask nam przeznaczonych, mogliśmy się czegoś innego spodziewać? Wszak od czasu do czasu miewaliśmy chwile pokornego i rozumnego spojrzenia w przyszłość; czyż obecny nasz stan wiele się różni od tych naszych przewidywań? Raczej stwierdzić musimy, że ani jakość ani ilość naszych uchybień nie kryje żadnej niespodzianki, że więc nie ma powodu do zniechęcenia. Owszem, pójdę dalej i powiem, że jeśli było coś zdumiewającego, to dziwić by się chyba wypadało, iż nasze uchybienia nie były cięższe. Nasza ocena rzeczy zmieni się bardzo, skoro zestawimy gwał­towność pokus z naszą słabością. Że w wielu wy­padkach wynik tego zmierzenia się naszych sił z potęgą pokusy wypadł dla nas pomyślnie – to za­wdzięczamy to łasce. Przeto zamiast się niecierpliwić na swoje niepowodzenia, winniśmy raczej dziwić się naszym powodzeniom i strzec się pilnie, byśmy ich nie przypisywali sobie.

 

Także zdrowy rozsądek miałby tu słówko lub dwa do powiedzenia. Upadliśmy. Stało się. Nasze upadki wyrządziły nam szkodę, ale obecnie są już w rękach Boga. Nic nam nie pomoże gryzienie się nimi – owszem, zaszkodzi. Co się stało, już się nie odstanie. Możemy tylko gryźć się wspominaniem różnych okoliczności, biadając, że tak łatwo można było uniknąć nieszczęścia. Upadek przyprawił nas o utratę części naszego spokoju; czyż jednak z tego wynika, byśmy mieli utracić w samoudręce i tę resztę, która nam została? Zniechęcenie nie stanowi bynaj­mniej prawdziwej pokuty. Za nic nie zadośćczyni, niczego nie naprawia, na nic nie zasługuje, niczego nie uprasza. Nie czyni nas nawet ostrożniejszymi na przyszłość – raczej przeciwnie, podkopując naszą odwagę, czyni nas słabszymi i mniej mężnymi wobec pokusy. Natomiast odwrotnie, oparcie się zniechęce­niu dużo przynosi korzyści. Dzięki niemu mniej nas martwi własna niedoskonałość, a więcej zajmuje na­sza niewierność wobec Boga. Obronić się przed znie­chęceniem po upadku znaczy więcej, aniżeli zacho­wać dotychczasową odwagę, w ten bowiem sposób nasza odwaga się zwiększa. Jednocześnie przecho­dzimy tu skuteczną lekcję pokory, stając się przez to milszymi Bogu. Nic przeto rozumniejszego i bardziej błogosławionego w swych skutkach nad walkę ze zniechęceniem.

 

Święci niekiedy rzucają myśli, jakich nie znaj­dujemy u żadnego z dotychczasowych pisarzy du­chownych. Są one tymi przyczynkami, które wzbogacają tradycję ascetyczną. Skoro je usłyszymy, aż dziw nas bierze, iż sami nie wpadliśmy na myśl tak prostą. Tę zaletę, właściwą wielkim umysłom, wykazał św. Franciszek Salezy, kiedy m. in. zauważył, że podobnie jak często upadamy, nie zdając sobie z tego sprawy, tak też nieraz postępujemy, sami tego nie spostrzegając. I nie chodzi tu bynajmniej o błyskotliwą grę słów; osoby, które ulegają nie­szczęśliwemu nałogowi niepokojenia się swymi upad­kami, mogłyby w tym zdaniu odkryć bogaty przed­miot rozmyślań, mogący im dostarczyć pokarmu naj­zdrowszej mądrości duchownej. Nie chcąc uszczuplać płodności tej refleksji, nie rozwijam jej szerzej.

 

Niekiedy wyobrażamy sobie, że nie brak nam dość pokornego poglądu na siebie samych i że ocena naszego stanu najzupełniej się zgadza z pokorą. Dopiero jakiś niepokój z powodu naszych upadków, który nie jest przelotny lecz wyradza się w pokusę, otwiera nam oczy na fakt, że jednak dużo więcej stawialiśmy na siebie, aniżeli zasługiwała nasza rzeczywista war­tość. Zasługa tego przejrzenia stanowi je­dyny dobry owoc, jaki nam został po owym niepokoju, jako jego skutek niezamierzony. A czy Bóg nie odsłania nam czasem rzeczy strasznych w tajni­kach dusz naszych własnych? Podobnie zdarza się, że jakaś rodzina, ciesząca się niezakłóconym spo­kojem i ciepłem cnót ogniska domowego, naraz przy sposobności jakiegoś remontu odkrywa po wielu latach jakieś tajemne zakamarki w podzie­miach własnego domu, w cieniu których kryła się krzywda i występek. Tak samo bywa i z naszą duszą.

 

Natarcie jakiejś większej pokusy, przygodne ocknięcie się jakiejś uśpionej namiętności lub strumień światła Bożego, naraz odkrywają nieznane dotąd wklę­śnięcia i niespodziewane jaskinie zła. Możebne, że jakaś lektura lub wiadomość o jakiejś wielkiej zbrodni ten skutek wywoła. Lecz jakimkolwiek sposobem doszlibyśmy do tego odkrycia, nie ulega wątpliwości, że jednak kryją się w nas nieobliczalne możliwości grzechu. Tylko miłosiernej opiece mądrej Opatrz­ności oraz przemożnemu działaniu łaski zawdzięczamy, żeśmy im nie ulegli. O, jakże śpieszymy szukać ra­tunku pod płaszczem Bożej Opatrzności, jak tulimy się do stóp Boga, skoro po raz pierwszy ta straszna prawda stanie nam przed oczyma! Jakaż dziwna, jakże szczęśliwa dysproporcja pomiędzy złem, które­gośmy się dopuścili, a złem, do jakiego jesteśmy zdolni i z którym niejednokrotnie prawie igramy! Jakże powinienem się radować ja, którym jest pełen nasienia złowrogiej nocy, że tylko kilka ziaren kąkolu w sobie odkrywam! A że ten kąkol nie zgłuszył pszenicy, to prawdziwy cud działania łaski i sakramentów. Jeżeli pogański cesarz co dzień dziękował Bogu, że go ustrzegł od wielu pokus, jakże winniśmy sławić Boga my za tyle grzechów niepopełnionych!

 

Czy rzeczywiście, nie przeżywamy czasem chwil, w których – że się tak wyrażę – łaska jak gdyby wzburza cały tygiel naszej natury, wywołując przez jakieś nadprzyrodzone działanie chemiczne stan wrze­nia? Co za potwory dostrzegamy w sobie podczas tych chwil. Przez okamgnienie zdaje się nam, żeśmy się splamili wszystkimi możliwymi grzechami i obraz ten, choć tak daleki od rzeczywistości, ryje się głę­boko w naszej pamięci. Tak nam wtedy ciężko, jak­ gdyby na duszy naszej ciążyła krew. W takich chwi­lach czujemy się wolni od cienia próżności i upo­dobania w sobie, a myśl o tym, czym jesteśmy, która w innych okolicznościach byłaby nam może udręką, staje się nam wytchnieniem, do którego zwracamy się, aby w poczuciu miłosierdzia Bożego zapomnieć o tym, czym moglibyśmy być. Czyż wobec tego można się dziwić, że drobne upadki mogą się stać nawet źródłem spokoju?

 

Ale jest jeszcze inny punkt widzenia, nie mniej pocieszający. Porównajmy tę dziwną mieszaninę łaski Bożej i ducha ludzkiego, jaką jesteśmy, z tym, czym byśmy byli, nawet bez cienia pokusy, gdyby nas Bóg pozostawił sobie samym. Ks. Olier nie mógł tego zrozumieć i dopiero Bóg dał mu to do zrozumienia, odejmując mu swoją pomoc. Naoczny ten przykład, czym bylibyśmy, zdani na siebie samych, zasługuje na obszerniejsze przytoczenie.

 

"To wstrzymanie łaski – pisze ks. Olier – ma za przedmiot tylko łaskę odczuwalną, gdyż dobroć Boża nie przestaje nas wspierać łaskami niedostrzegalnymi, które są znacznie skuteczniejsze. Samo jed­nak odjęcie łaski odczuwalnej wywołuje skutki nie­zwykłe, często upokarzające dla duszy. Pod wpływem tej łaski wola i serce człowieka z rozkoszą zwraca się do Boga, a w całym ułożeniu i w postawie ciała oraz w czynnościach zewnętrznych uderza słodycz usposobienia, skromność i niezrównana pogoda du­cha. Bóg odbierając swe dary uczuciowe, zostawia duszę nagą i o ile przedtem z darów tych płynęły strumienie światła, o tyle z ich usunięciem zalega duszę niepokój i zamieszanie.

 

Bóg zdjęty litością nad moim zaślepieniem, ra­czył odebrać mi te dary, abym poznał, czym jestem, a tak powoli wyzbył się swego błędu. Takie postępowanie jest skutkiem niezrównanego miłosierdzia, które nas pozostawia sobie samym; w przeciwnym razie nadal puszylibyśmy się, przypisując sobie to, co Boże, by w końcu popaść w ślepotę podobną Lucyferowej. W ten sposób Bóg ukazuje duszy dno jej poniżenia, odsłaniając całą jej nędzę; z chwilą bowiem, gdy łaska odczuwalna, która dźwigała czło­wieka upadłego, ustaje – naraz jego wnętrze i powierzchowność zewnętrzna ulegają zmianie. Duch Święty pozwala takiej duszy odczuć ciężar zepsutej natury oraz następstw rozkiełznanych namiętności. Zdaje się jak gdyby zerwały się uzdy namiętności. Na każdym kroku odczuwa się wybuchy gniewu, zazdrości, wstrętu, samolubstwa; nawet zewnętrzne ułożenie i postawa ciała zdradzają pychę, zarozumiałość i próż­ność. Nieraz dusza ze swej strony nie przyczynia się do tego ani przez myśl jakąkolwiek, ani przez dobro­wolne przyzwolenie; działa tu jedynie pycha, puszczona samopas, nie czująca nad sobą pana, któ­rego obecność ją ujarzmia i poskramia. Tak samo kiedy Duch Święty, który czas jakiś podnosił duszę do Boga, usuwa się, dusza, nie doznając już tej po­mocy tak potężnej i przemożnej, zapada się w sobie i zdaje się przez ten upadek pogrążać w otchłani mroku, ciemności, zepsucia i zamieszania, w odmęcie namiętności, które jak dzikie zwierzęta, żrą się i gryzą wzajemnie. W końcu, zdaje się duszy, że spadła z nieba do piekła, tak przeraźliwa jest przepaść naszej nędzy w oczach naszych, a ileż bardziej w oczach Boga, samej czystości i świętości!

 

Istotnie, Bóg pozostawia w nas tę żagiew pło­nącą, tę ponurą żądzę, która na kształt popiołów So­domy i Gomory przypomina nam wyrok Boży, wy­dany na Adama i jego potomków; jest ona tym gardłem piekielnym, które nosimy w sobie i które zieje tysiącem odorów nienawistnych Bogu i ściąga­jących na nasze grzeszne ciało karzącą dłoń Jego sprawiedliwości. Nie mówię tu o grzechach, poczę­tych z naszej osobistej nieprawości, tylko jedynie o powszechnym naszym poniżeniu. Bynajmniej nie dziwi mnie owa święta nienawiść przeciwko sobie, w jaką popadali Święci, szarpiąc narzędziami pokuty własne ciało do krwi i skazując siebie w ten sposób na prawdziwe męczeństwo. Wszak właśnie dlatego, aby pokazać ludziom, na co zasłużyło ich grzeszne ciało, Syn Boży chciał, by Go biczowano, by krew Jego polała się obficie, a kości wyszły ze swoich stawów. Stąd też, gdy ukrywająca się łaska obnaża na­szą nieprawość, pragniemy stać się przedmiotem krzywd, zniewag oraz najtwardszego i najsurowszego obejścia.

 

Oto więc korzyści tego utajenia się łaski: przede wszystkim, jasne i oczywiste poznanie, że sami ze siebie jesteśmy tylko grzechem; po wtóre zaś pokora, która sprawia, że się radujemy, ilekroć Bóg albo ludzie traktują nas tak, jak na to nasze grzechy zasługują. Bóg tylko po to cofa swe łaski uczu­ciowe, aby na ich miejsce obdarzyć nas łaskami sto­kroć cenniejszymi, podobnie jak ogrodnik, który tylko dlatego usuwa jedno drzewo, by w jego miejsce posadzić drugie, lepsze. Lecz ponieważ nie jest Jego zamiarem ze wszystkimi postępować zawsze w ten sam sposób, przeto nie u każdego przebieg tego po­stępowania wygląda podobnie; Bóg nie chce w ten szczególny sposób brać w posiadanie wszystkich, dlatego też poddaje temu doszczętnemu ogołoceniu i oczyszczeniu dusze nie wszystkich, lecz tylko niektórych. Te dopusty i opuszczenia stoją w prostym stosunku do darów, których Bóg pragnie udzielić; a ponieważ pycha łatwiej się wciska do darów łaski aniżeli do darów przyrodzonych i ponieważ w tym pierwszym wypadku jest najwstrętniejsza, przeto też dobry Pan, w trosce o nasze zbawienie, częściej sto­suje cofnięcie darów łaski, aniżeli innych" (1).

 

Tyle ks. Olier. Z pewnością, tysiąc uchybień, które się nie posuwają do grzechu śmiertelnego, łatwiej byłoby ścierpieć aniżeli tę naturę, wolną wprawdzie od szatana, lecz pozbawioną łaski i cie­szącą się swymi smutnymi przywilejami! Oto, czym jesteśmy w najgłębszej swojej istocie. W swoim obecnym stanie, przy swych obecnych uchybieniach i łaskach, jesteśmy świętymi w porównaniu ze stanem, wolnym wprawdzie od pokus, ale też pozbawionym łaski i miłosierdzia Bożego.

 

Z tych wszystkich rozważań wnoszę, że powin­niśmy być, jeśli nie całkowicie szczęśliwi, to przynajmniej wcale zadowoleni, jeżeli z biegiem czasu nie pomnaża się poczet różnych rodzajów grzechów, z których się oskarżamy, jeżeli nie wzrasta ich liczba, jeśli nie popełniamy ich z większą świadomością niż dawniej, jeżeli nie ulegamy pokusie po słabszym oporze aniżeli przedtem, lecz owszem, nawet w naj­trudniejszych chwilach stale przedkładamy Boga nad wszystko. Te bowiem są źródła umiarkowanego za­dowolenia, które – podobnie jak herbatka Cowpera – wprawdzie nie odurzają, ale zawsze są przyjemne.

 

Czy jednak jest rzeczą bezpieczną i wskazaną zajmować się podobnymi rozważaniami? Czy nie wy­stawiamy się przez to na niebezpieczeństwo zlekceważenia swoich upadków? Dlatego zastanówmy się nad roztropnością tego postępowania. Wszystko, co wiedzie do pokory, jest bezpieczne, byle tylko to była pokora prawdziwa. Otóż lekceważenie swoich upadków i brak starania o poprawę nie ma nic wspólnego z pokorą, jest oziębłością lub bezreligijnością. Lecz istnieje wielka różnica pomiędzy lekce­ważeniem swoich upadków a spokojnym na nie spojrzeniem, które idzie w parze ze staraniem o podźwignięcie się i pragnienie poprawy. Nie ma też w tym żadnego niebezpieczeństwa laksyzmu, oziębłości, szerokiego sumienia, dopóki wzrok nasz spoczywa w Bogu, albowiem oziębłość zwraca wzrok nie ku Bogu, ale ku sobie. Nasz zaś spokój odrywa nas od siebie samych. Przy nim sama nawet miłość własna zwraca nas przeciw samym sobie, tak iż rada, która nas zachęca do spokojnego spojrzenia na swoje upadki, rzeczywiście opiera się na zasadach nadprzyrodzonych, które znowu zakładają i krzewią umar­twienie wewnętrzne.

 

Co więcej, spokój jest nieodzownie potrzebny do duchowego wzrostu wśród zwykłych warunków życia. W tym okresie rośnięcia, podobnie jak w wieku dziecięctwa, zdarzają się wprawdzie zaburzenia, lecz są one tylko przelotnymi zjawiskami. Jest bowiem rzeczą jasną, że atmosferą życia wewnętrznego jest spokój. Pokoju potrzebuje modlitwa. Spokojnym musi być umartwienie, o ile to nie ma być zwykły odruch natury, podrażnionej przez cierpienie. Pokoju domaga się ufność w Bogu, jak o tym świadczy samo już brzmienie tego słowa. Spokojnym winno być uczę­szczanie do sakramentów, gdyż wszelki niepokój i po­śpiech zakrawałby na zwykłe nieuszanowanie. Także nasza miłość ku drugim winna być spokojna, jeżeli nie ma się wyrodzić w czysto ziemską czułostkowość. Słowem, trudno znaleźć jakąś czynność w życiu duchownym, która nie wymagałaby spokoju przy jej spełnianiu. Tymczasem upadki są nieuniknione, zda­rzają się co dzień, przy każdej rzeczy, w myśli, w sło­wie, w uczynku, w spojrzeniu, w zamiarach i w opu­szczeniach. Pokrywają one całą ruchliwą powierzchnię naszego życia; dopóki więc nie nauczymy się trakto­wać ich spokojnie, dopóty nie zaznamy spokoju. To zaś niebezpieczeństwo utraty pokoju stanowi najsku­teczniejszą pobudkę do spokojnego ustosunkowania się do naszych upadków.

 

Pragnienie doskonałości jest, jak widzieliśmy, darem Bożym i to darem wielkim, a wielkoduszne i poważne dążenie do cnoty jest warunkiem doskonałości. Lecz i w tym dążeniu musimy się ustrzec niepożądanego przywiązania. Jeżeli podoba się Bogu opóźnić nasz postęp, umiejmyż zachować się w spo­koju. Dobroć rzeczy jeszcze nie usprawiedliwia nie­zdrowej gorączki w dążeniu do niej. Gorączka ta wyrządziłaby takie szkody, że przewyższałyby one ko­rzyści z osiągnięcia celu naszych dążeń. Nasze upadki pochodzą z dopuszczenia Bożego. Obowiązkiem na­szym jest zgładzić je przez pogodny i pełen ufności żal. Resztę zostawmy Bogu i pozostańmy w pokoju.

 

Lecz jest też inna niedogodność odmiennego po­stępowania. Oto zniechęcenie rodzi z konieczności tęsknotę za pociechą. Im bardziej jesteśmy zaniepo­kojeni, tym łapczywiej rzucamy się na wszystko, co może nam przynieść ulgę i pewność. W ten zaś spo­sób osłabiamy swoją pozycję, uniezdolniamy się do prawdziwej walki i zniechęcamy się do umartwienia. Albowiem pociechy, pochodzące od stworzeń, rzadko prawdziwie pomagają, a częściej wprost szkodzą, tak że pożądanie ich stanowi złą wróżbę dla naszego postępu.

 

Jednakowoż w życiu duchownym nie ma udo­godnienia bez zastrzeżeń, ani ulgi bez przedsięwzięcia odpowiednich środków przeciw zobojętnieniu. Tak więc i w tym wypadku należy pilnie odróżniać ufne spojrzenie w przyszłość od zaufania w sobie. Nie utracić spokoju w obliczu swoich upadków, nie zna­czy jeszcze, by nic sobie z nich nie robić, a pogoda usposobienia jest czymś zupełnie różnym od próż­ności. Lecz jak te dwie rzeczy rozróżnić? Otóż ufność zawiera pewną dozę wątpliwości, z której się rodzi bojaźń, tak że nawet w nadziei wyjścia kiedyś z błędnego koła naszych upadków nie opuszcza nas pewna obawa, że nam się to może nie udać. Obawa ta zawiera, oczywiście, pewną nieufność we własne siły, która tym się różni od zniechęcenia, że jest podporządkowana. Natomiast próżność nie posiada tej bojaźni, gdyż odtrąca wszelką wątpliwość; lecz też brak jej ufności, gdyż nie przypuszcza nawet możliwości niepowodzenia. Pierwszym przeto znakiem, po którym możemy odróżnić ufność od próżności, jest nieufność we własne siły. Drugim takim znakiem jest zaufanie w Bogu, które przewyższa nieufność we własne siły. Próżność ufa sobie, a w swo­ich obliczeniach za prawo poczytuje to, w czym pokora widzi tylko łaskę. Wreszcie trzecim znakiem jest stopniowy wzrost czynnika nadprzyrodzonego w naszych uczuciach, pobudkach i pragnie­niach. Jeżeli więc oglądamy się na Boga, jeśli bar­dziej polegamy na skuteczności sakramentów, jeżeli wyżej cenimy wolę Boga aniżeli własny postęp, wówczas możemy być pewni, że nasz spokój wobec upadków jest ufnością, a nie próżnością.

 

Całą rzecz możemy ująć w ten sposób. Dwa są poglądy na sprawę naszego postępu: jeden wychodzi z własnej korzyści, drugi – z pragnienia woli Bożej. W tych dwu poglądach (cóż bowiem wpływowszego w życiu nad poglądy?) rozchodzą się drogi błędu i roztropności. Skoro człowiek jako główny cel swego życia położy własne udoskonalenie, każdy jego na­stępny krok będzie fałszywy. Jeśli zechce pracować nad sobą, jak rzeźbiarz wykuwający swój posąg, każdy cios dłuta będzie zniekształcał jego zarysy i nowe odkrywał usterki. Brak będzie prostoty w jego za­miarach oraz prawdy w jego dążeniach. Jeżeli rachu­nek sumienia szczegółowy, swoje zasady życiowe i swe praktyki pokutne pojmie jako zwykłe zabiegi lecznicze, jeśli swe życie wewnętrzne pojmie jako szkółkę poprawczą i całe swe życie ukształtuje wedle modnej teorii o samodoskonaleniu się, wówczas cała jego asceza będzie tylko systematyczną gloryfikacją własnej swej woli. Wtedy też nigdy nie wyrośnie na męża duchownego, sięgając w najlepszym wypadku miary człowieka uczciwego. A jednak jakże rozpowszechniony jest ten nieszczęsny punkt wyjścia, na­wet wśród osób, żyjących w samym sercu organizmu tak nadprzyrodzonego, jak Kościół katolicki.

 

Kto natomiast za punkt wyjścia w swoim życiu duchownym obierze wolę Bożą, ten we wszystkim spuszcza się na Boga, sobie zachowując tylko pilność i wierne współdziałanie. Taki człowiek kroczy tam, gdzie wiedzie go Bóg, a własnych dróg nie szuka. Wzorem, na którym się kształci, jest mu Jezus. Jego pragnieniem jest podobać się Bogu, wszystkie też jego czyny płyną z miłości. Własne niepowodzenia nie dziwią go, ani trapią. Jeśli się smuci jakąś niedoskonałością, to nie dlatego że ona kazi jego charakter, lecz że nie podoba się Bogu. Sakramenty i szkaplerze, koronki i medaliki, relikwie i obrzędy liturgiczne, wszystko to mieści się doskonale w jego sy­stemie, gdzie czynniki przyrodzone spływają w prze­dziwną harmonię z nadprzyrodzonymi. Upodobanie Boga spoczywa zawsze na ludziach pokornych i zdążających drogą podobania Mu się jak najbardziej. Wówczas i człowiek może być spokojny, pogodny i ufnie patrzący w przyszłość mimo swoich upadków. W jego sercu mieszka wesele i powodzenie bez końca. Bóg jest mu Ojcem. Natomiast rzemieślnik własnej doskonałości wciąż spotyka się z niepowodzeniem w swej pracy, bo albo postępuje ona zbyt wolno, albo też co zarobi z jednej, to traci z drugiej strony, albo wreszcie u swego otoczenia spotyka się ze zgor­szeniem z powodu zbyt budującego zachowania się, a ponieważ u człowieka tego pokroju ludzkie uzna­nie stanowi koronę cnoty, więc też doznaje on gorz­kiego rozczarowania. Dlatego jest zaniepokojony, chmurny i biadający nad każdym upadkiem. Jego serce wzbiera goryczą posągu walącego się w gruzy.

 

Po śmierci czeka nas wiele niespodzianek. Lecz zdaniem moim, niejedną niespodziankę gotuje nam nieznajomość naszego postępu w doskonałości tutaj, na ziemi. Jakże zdumieje się tyle ludzi pokornych, skoro obaczą niezwykłą piękność swoich dusz, wy­zwoloną przez śmierć! Zaiste, nawet nie przypuszczamy, co nas wówczas czeka.

 

O. Fryderyk William Faber

 

–––––––––––

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski T. J., Kraków 1935, ss. 445-462.

 

Przypisy:

(1) Vie de M. Olier, t. I, str. 285. Należy zauważyć, że wy­rażenia, których używa ks. Olier, pozostają w ścisłym związku z jego zapatrywaniem na skutki grzechu pierworodnego, przedstawione w sposób dość uderzający w jego Katechizmie życia wewnętrznego, gdzie – żeby nie wyrazić się ostrzej – głosi pogląd, stojący na samym kraju prawowierności. Co do mnie, to wszędzie w ciągu tej książki, gdzie była mowa o upadłej na­turze i o jej skłonnościach, wyrażałem zapatrywanie, iż stan grzechu pierworodnego jest podobny do stanu czystej natury, z tą tylko różnicą, że chodzi tu o stan pozbawienia łaski. Po­nieważ zaś pogląd na grzech pierworodny wywiera duży wpływ na życie duchowne, uważałem za swój obowiązek podkreślić moją pod tym względem rozbieżność z autorem, któremu nie chcę przez to bynajmniej uchybić, gdyż zawsze powtarzałem, że spośród wszystkich sług Bożych niekanonizowanych, jakich życiorysy czytałem, on jeszcze najbardziej przypomina Świętych kanonizowanych.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2008
Powrót do spisu treści

"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: