POSTĘP DUSZY
CZYLI
WZROST W ŚWIĘTOŚCI

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

ROZDZIAŁ II
Zarozumiałość i zniechęcenie

Z poprzedniego rozdziału już widać, że sporządziłem sobie w myśli pewien wykres życia duchownego. Podzieliłem je sobie na trzy wielkie okresy o bardzo różnej rozległości i o charakterze bardzo zróżniczkowanym. Pierwszy dział to kraina początkujących, okres tak cudny, iż zdać sobie z niego sprawę może tylko ten, kto go raz w życiu przebył i ma możność oglądać go w kontraście z prozą teraźniejszości. Za nim ciągnie się bezbrzeżna pustynia pełna pokus, walk i udręczeń, – widownia naszych prac i cierpień, pobojowisko dobrych i złych duchów, rozdroże najrozmaitszych drożyn i szlaków, – gościńce tam mylne, kręte i śliskie, a z każdego zakrętu wyłania się Jezus ze swym Krzyżem. Przestrzeń to dziesięć i dwanaście razy dłuższa od pierwszej krainy. Po niej wkracza się w kraj pięknych, zalesionych, huczących potokami, skalistych gór, uroczy lecz dziki, pełen strasznych nawałnic, gdzie przecudne widoki idą naprzemian z nagłą zawieją, co charakteryzuje wysokie szczyty. Jest to kraina wysokiej modlitwy, mężnego samoukrzyżowania, mistycznych prób i wyżyn nadludzkiego wyrzeczenia się i pogardy siebie. Powietrze tych wyżyn zda się być rzadsze, oddech tamuje duszom pospolitym, swobodnie mogą nim oddychać tylko dusze wybrane.

Przyłączam się do duszy, która opuściła krainę początkujących i właśnie wkracza w wielką pustynię środkową, której niezmierne płaszczyzny i wydmy piaszczyste graniczą z zielenią przebytych łanów pierwszej krainy, oraz sięgają zadrzewionych regli skalistych siedzib dusz długo doświadczanych i srogą strudzonych wędrówką. Bóg wzywa do siebie jednych w okresie pierwszej gorliwości, drugich, dojrzałych w łasce, ze szczytów świętości. Lecz najwięcej ludzi umiera w pustyni, bądź na tym, bądź na innym odcinku podróży. Jedna jest dla każdego najdogodniejsza chwila śmierci i Bóg nas właśnie w tej chwili przed siebie pozywa. Ponieważ jednak chwila ta dla większości ludzi pobożnych przypada właśnie na środkową pustynię, dlatego o niej chcę mówić, o tym pustkowiu cierpliwej wytrwałości i pokornego zaprawiania się do cnoty rzetelnej.

Osoby, kochające się choć trochę w doskonałości, są cząstką wybraną Boskiego stworzenia i są niejako źrenicą oka Bożego. Toteż cokolwiek ich dotyczy, ma wartość wysoką. Trzeba przeto, by miały niezawodne znaki, po których by poznały z pewnym prawdopodobieństwem swój postęp na drodze życia duchownego. Jednakowoż często się łudzą, biorąc za oznaki postępu rzeczy, które nimi nie są; tym sposobem wikłają się w urojenia, które wiodą na bezdroża, nużą je, wstecz obracając ich kroki na drodze postępu. Tymi błędnymi znakami zajmiemy się w niniejszym rozdziale. Zapoznanie się z nimi jest tym większej doniosłości, że zaznajomią nas z wielu zjawiskami życia wewnętrznego, nadzwyczaj dla nas ważnymi.

Otóż w tym okresie swojej pielgrzymki dusza napotyka dwie przeciwne pokusy. Raz napastuje ją jedna, raz znowu druga, stosownie do usposobienia umysłu i wahań nastrojów. Są to pokusy zniechęcenia i zarozumiałości; naszym więc głównym zadaniem będzie mieć się na baczności przed jedną i drugą.

Zniechęcenie jest to skłonność do wyrzeczenia się pobożności ze względu na przeszkody i mnogie upadki. Tracimy odwagę, potem częściowo wskutek zdenerwowania, częściowo skutkiem rzeczywistych wątpliwości co do możności wytrwania, stajemy się pełni żalu i wyrzutów w stosunku do Boga, wreszcie opuszczamy się w umartwieniu i skarbieniu sobie łask Bożych. Zakrawa to na grzech rozpaczy, jakkolwiek do niego nie dochodzi. Zjawia się jakby cień rozpaczy, który w trzydziestu minutach doprowadza nas do mnóstwa grzechów powszednich. Świadczy to, że zbyt dużo zaufaliśmy własnym siłom i mieliśmy o sobie większe wyobrażenie, niż na to zasługiwaliśmy. Gdybyśmy bowiem byli pokorni, raczej dziwilibyśmy się, żeśmy nie upadli niżej, zamiast zniechęcać się swoją niedoskonałością. Wiele dusz, powołanych do świętości, nigdy jej nie osiąga jedynie dlatego, że daje do siebie przystęp zniechęceniu.

Osoby pielęgnujące w sobie życie duchowne są szczególnie wystawione na pokusę zniechęcenia ze względu na swą wielką wrażliwość. Ich uwaga ześrodkowuje się w stopniu, dotychczas im nieznanym, na drobiazgowej sumienności w obowiązkach i na ich pobudkach wewnętrznych, co czyni je niezwykle wrażliwymi. Sumienie pod działaniem Ducha Świętego nabiera takiej czułości i takiej delikatności, że natychmiast odkrywa każdą słabość, której by przedtem nawet nie nazwało słabością i nie tylko wyczuwa całą brzydotę grzechu, lecz też dotkliwiej nad nim boleje. Wrażliwość tę powiększa jeszcze trudność i nieuchwytność dzieła, nad którym pracują, tym bardziej że nie znajdują oparcia w swym otoczeniu; owszem, cierpieć muszą zarzuty fanatyzmu, nieroztropności, dziwactwa i przeczulenia ze strony ludzi skądinąd dobrych, lecz pojmujących dobroć na swój sposób, nie po Bożemu. Zresztą, pobożność początkujących nie zawsze bywa mądra. Bo i jakże, skoro mądrość przychodzi z doświadczeniem? Świat lubuje się w wytykaniu ich błędów, nie bacząc, iż pomyłki te pochodzą stąd tylko, że jeszcze nie dość świata się wyzbyli i nie dosyć go znienawidzili, jak tego Bóg od nich żąda.

Jednym z tych błędów jest wyolbrzymianie własnych win, co zazwyczaj wiedzie wprost do zniechęcenia. Ma ono swą podstawę w tej okoliczności, iż dusze pobożne kształcą się na wzorach tak niedościgłych, jakimi są Jezus i Święci; nic więc dziwnego, że doznają pewnego zawodu, gdy widzą, jak im daleko jeszcze do tej doskonałości, mimo że w swoją pracę włożyli najżywotniejsze swe siły. Czyż bowiem jest większa udręka ducha nad podejmowanie gry o pewnej przegranej? Lecz jestże inna droga dla tego, kto raz postanowił pójść w ślady Ukrzyżowanego?

Płodem zniechęcenia jest wyczerpanie i smutek – dwie najgorsze plagi, jakie na nas przypaść mogły, zabijające w nasieniu wszelki bohaterski poryw. Kiedy w dwuboju podczas rozstrzygającego chwytu jednemu z zapaśników nagle nie stanie sił, już jest po nim, gdyż wynik walki zawisł od siły i pewności tego właśnie natarcia. Zwycięskie wojska w puch rozbijają dwakroć silniejszego wroga, taką przewagę nad zdemoralizowanym porażką przeciwnikiem daje im świadomość zwycięstwa. Podobnie działa nastrój przygnębiający i smutny, zwłaszcza jeśli nami owładnie zaraz z rana i to jest całe przekleństwo zniechęcenia.

Jeśli chodzi o zarozumiałość, to uważam ją za błąd znacznie mniej rozpowszechniony niż przygnębienie. W sprawach religii trzeba by chyba matołka, by czuć się zarozumiałym. Niestety, jednak często sobie nie zdajemy sprawy, iż od tego matolstwa dzielą nas tylko dwa kroki. Św. Teresa stawia pokorę jako pierwszy wymagalnik zwykłej uczciwości w życiu; odwaga zaś jest, według niej, pierwszym warunkiem dla tych, którzy chcą wstąpić na pewien stopień doskonałości. Otóż zarozumiałość trzyma się zawsze w pobliżu odwagi i dlatego musimy mieć się przed nią na baczności. Czyha ona na nas na każdym kroku, dlatego warto o niej pomówić.

Dobry początek – to czynu połowa, głosi przysłowie. Jednak nie sądzę, by miało to miejsce w rzeczach duchownych, a względem, który mnie do tego skłania, jest fakt, że tyle dusz, powołanych do pobożności i życia wewnętrznego, załamuje się w swym powołaniu i opuszcza ręce. Nie początek więc musiał być błędem skażony. Przeciwnie, mógł on być wystarczająco stanowczy, poczęty z miłości, pokorny. Błąd zakradł się później; raz był to wstręt do umartwień, który wreszcie wziął górę; innym razem powszechny przesąd co do działania łaski, który okazał się błędem i napełnił nas niesmakiem. Przesąd ten polega na wmówieniu w siebie, iż łaska winna działać na kształt jakiegoś uroku, bez współdziałania naszej woli. Komuś na przykład nie chce się wstać z rana o oznaczonej godzinie. Powiada, że nie może.

– Blaga, bo nic go do łóżka nie przykuwa. Po prostu, nie chce; woli się wylegiwać; cnota czy posłuszeństwo nie wydają mu się godne tego wyrzeczenia.

– Tłumaczy się, że przed zaśnięciem postanowił zerwać się na czas, prosił nawet dusze czyśćcowe, by mu pośpieszyły z pomocą. Tymczasem świta ranek; w pokoju nie napalone, rozmyślanie jakoś nie ciągnie, a spać tak przyjemnie! Żadna dusza cierpiąca się nie zjawia, firanek nie odsuwa, światła nie zapala itd. Więc to nie jego wina. Zrobił, co do niego należało. Wczoraj już był gotów; cóż, kiedy łaska nie dopisała! Co się jego czepiają?

– To tylko jeden obrazek z tysiąca. Mnóstwo ludzi, którzy by mogli być prawie świętymi, jest niemal grzesznikami skutkiem tego dziwnego przesądu o skuteczności łaski. To nie łaski nam brak, ale woli stanowczej. Tysiące łask giną skutkiem braku współdziałania z naszej strony. Bóg zawsze dopisuje. Tylko z naszej strony brak często szczerej woli i wytrwałości.

Wracając do naszego przedmiotu, trzeba stwierdzić, iż w walce życia duchownego pierwsze natarcie nie jest jeszcze połową wygranej. My jednak częstokroć sądzimy przeciwnie. Niecierpliwi nas niezwykła i tajemnicza powolność działania Bożego i w swej krewkości dziełu, ledwie rozpoczętemu, przypisujemy taką wartość, jak gdyby już było skończone; patrząc zaś na czyny Świętych, spełniane w stanie tak ścisłego złączenia z Bogiem, jakie na ziemi możliwe jest dopiero po długich doświadczeniach, bierzemy się do ich niewolniczego naśladowania, nie rozeznając ich ducha. Albo też uważamy potęgę łaski Bożej za siłę własnej woli i tak przeciw Bogu obracamy ten przyrost łaski, którego nam w swym miłosierdziu udzielił. Doświadczenie nas jeszcze nie pouczyło, po jakich to porażkach osiąga się wreszcie zwycięstwo. Gdy to wypróbujemy na własnej skórze, nie tak trudno nam będzie o pokorę. Przy tym każdemu współdziałaniu z łaską zwykło towarzyszyć uczucie szczególnej przyjemności i podniosła świadomość własnej siły. Wynosimy je z okresu pierwotnej gorliwości i nieprędko się ich pozbywamy. Powierzchowne uczucie bierzemy często za dojrzałą cnotę. Kiedy indziej znowu przypatrujemy się własnym dobrym uczynkom z upodobaniem, które na kształt jakiegoś oparu podwaja w naszych oczach ich wielkość; albo też przyjaciele nieroztropni unoszą się nad nami i nad szybkością naszego postępu w pobożności, sądząc, że grzeczność nam wyświadczają, podczas gdy w rzeczywistości podkopują dzieło Boże w duszach naszych. Wszystkie te ścieżki prowadzą do zarozumiałości, zarozumiałość do czynów nieroztropnych, nieroztropność do zaufania w sobie, dufność we własne siły zaś wywołuje utratę łask Bożych z wielką szkodą życia wewnętrznego.

Nie zapomnijmy też zaznaczyć (jakkolwiek należy to raczej do rozprawy o początkach życia duchownego), że u progu naszej wędrówki, zwłaszcza w ostatnich dniach pierwotnej gorliwości, zdarzają się pewne objawy, spotykane tylko u największych Świętych. U nas są one jedynie znakiem, że przechodzimy do normalnego stanu. Dotąd Bóg darzył nas wyjątkowymi łaskami, które nie miały być naszym udziałem przez całe życie. Początek drogi życia duchownego przypomina niekiedy swym nadprzyrodzonym charakterem jej kres. Lecz nie mamy prawa oczekiwać, że te same nadprzyrodzone znamiona będą nam towarzyszyły przez cały ciąg naszej pielgrzymki. Przychodzi więc chwila rozstania się z mnóstwem uczuciowych słodyczy, tajemnych objawień Bożych, płomiennych wzlotów, które nam może wieszczyły niedaleką świętość. Niegdyś to pozorne podobieństwo pierwszych naszych ścieżek z podniebnymi szlakami Świętych może nas napełniało tajemną dumą. Nie wyobrażaliśmy sobie, jak daleka droga nas czeka, ani jaki szmat czasu nas dzieli od szczytów, które tak wyraziście rysowały się oku. A teraz, nie przybyło nam obowiązków ani nowych pokus do przezwyciężenia, owszem, może jest i mniej obowiązków i mniej pokus niż dawniej, a jednak to ich pełnienie, to opieranie się własnym skłonnościom, którego żąda nadal służba Boża, tak nas poczyna męczyć, tak nużyć, ponad wszelkie pojęcie. Wytrwałość jest największym doświadczeniem, najdotkliwszym jarzmem i najuciążliwszym krzyżem.

Podwójne niebezpieczeństwo zniechęcenia i zarozumiałości wtrącić nas może w dwojaki błąd odnośnie do naszego postępu w życiu duchownym. Dlatego ważną jest rzeczą poznać te objawy, które zniechęcenie przedstawia nam jako oznaki braku postępu, zarozumiałość zaś przeciwnie, jako dowody wielkiego postępu, a które w rzeczywistości nie oznaczają ani jednego ani drugiego. Przejdziemy więc pięć takich objawów, zarówno ze stanowiska zarozumiałości jak i zniechęcenia.

1. Pracując czas jakiś nad sobą, spostrzegamy, iż w mniejszym lub większym stopniu udało nam się pokonać jakąś wadę główną. Owłada nami zarozumiałość. Lecz odrobinę rozwagi! Jest możliwe, że nie będzie to dowód prawdziwy naszego postępu, tylko pokusa mogła dla jakichś przyczyn osłabnąć w tym czasie. Może to szatan swą wrodzoną przenikliwością odgadł, że będziemy się badać, a odkryte postępy przypiszemy sobie; pragnąc zaś natchnąć nas zwodniczą ufnością we własne siły, która jest najpodatniejszym podłożem jego działania, ściąga swe siły z pola i pozostawia nas tymczasowo w spokoju. Albo też nasze wady się zmieniają skutkiem zmiany zewnętrznych warunków, postępu w latach lub jakichś innych czynników. Wady się zmieniają, to pewna, a z nimi łączą się bardzo ciekawe zjawiska w życiu duchownym. Albo może to wrażliwość naszego sumienia, tak dawniej czułego i delikatnego za karę pewnych niewierności łasce stępiała do tego stopnia, że nie spostrzegamy naszych upadków. Czyż jest ktokolwiek, kto by kiedyś tego nie doświadczył? – Dla tych powodów nie ma najmniejszej podstawy do zarozumiałości, ilekroć spostrzeżemy, że już rzadziej nam się przytrafia ulegać naszej wadzie głównej. Podobnie bezpodstawne byłoby nasze zniechęcenie wobec częstszych niż dawniej upadków. Trzeba by bardzo długiego badania siebie, by móc stąd wyciągać jakieś miarodajne wnioski. Jest możliwe, że dla wielu przyczyn dokładniej niż przedtem postrzegamy nasze upadki. Albo Bóg dopuszcza je na nas, by nas zmusić do pokory lub odwrócić naszą uwagę od postępów, jakie czynimy pod innym względem. Albo może to wróg nasz zacięty wytoczył nam walkę zażartą na tym właśnie odcinku. Wówczas ze zdwojoną siłą odpierać musimy napaści, krocząc wytrwale swym szlakiem. W ogóle zbyt mało siebie znamy, by zaraz z pierwszego znaku móc słusznie się zniechęcać.

2. Innym powodem zarozumiałości lub zniechęcenia bywa obecność lub brak uczuciowej słodyczy w naszych ćwiczeniach duchownych. W chwilach więc takiej zarozumiałości trzeba pamiętać, iż źródłem tych pociech bywają bardzo często przyczyny fizyczne: czerstwe zdrowie, piękna pogoda lub podniosły nastrój; godzina modlitwy pod błękitnym niebem, w orzeźwiającym powietrzu Neapolu jest znacznie łatwiejsza niż ta sama godzina, spędzona wśród żółtych, wiecznie siąpiących mgieł Londynu; a nawet gdy uczuciowa słodycz bywa dziełem łaski, zwykle jest to znakiem naszej słabości i świadectwem niedojrzałości duchowej. Nią jakby przynętą pociąga nas Bóg w swojej łaskawości, skoro brak nam na tyle rzetelnej cnoty, by rozróżnić pomiędzy Nim a Jego darami i służyć Mu dla Jego miłości, nie dla pragnienia nagrody. Jest to przynęta, którą ochotnie chwytać należy, gdyż pożądane wydaje owoce.

Ale co innego przynęta, a co innego nasz postęp. Toteż bardzo nieroztropnym byłoby się zniechęcać brakiem uczuciowej słodyczy. Jest ona darem Bożym, ale nie cnotą; Bóg udziela jej tylko temu, komu chce, kiedy chce i ile chce. Owszem, samo nawet pozbawienie jej duszy bywa niekiedy łaską, gdyż podnosi duszę do stanu wyższego, uszlachetnia jej miłość, pomnaża sposobności do zasługi. A kiedy nawet jest za karę, nie przestaje być łaską. Niektórzy ludzie upadają na duchu, gdy spostrzegą, iż jakiś wypadek w ich życiu duchownym okazuje się karą Bożą. Człowiek pobożny, a mimo to niezadowolony, wydaje mi się najnieroztropniejszym ze wszystkich płaczków. Nie mam pojęcia, co może być przygnębiającego w tym, że Bóg nas karze. Przeciwnie, karcąc nas, widocznie nie opuszcza nas; a tylko opuszczenie przez Boga byłoby czymś strasznym. Przy tym Jego dłoń karcąca nie przestaje być dłonią ojcowską, a ilość wymierzonych plag oznacza tylko miarę miłości, która Go skłania do karcenia. Nie pragnijmy nigdy, by Bóg zaprzestał nas karać. Biada nam, gdyby się to pragnienie spełniło! Dopóty możemy ufać, że Bóg zajmuje się nami i jest pełen miłosiernych zamiarów względem nas, dopóki nie wypuszcza nas ze swej dłoni. Albowiem gdy w jednej ręce trzyma rózgę, druga jest pełna osobliwych łask, które na nas spłyną, gdy natura nasza zostanie należycie podbita i ujarzmiona.

3. Następnym objawem, z którego zbyt przedwczesne wnioski zwykliśmy wyciągać, jest rosnąca łatwość w modlitwach myślnych i w rozważaniu. Modlitwa sama w sobie jest zazwyczaj rzeczą tak trudną, że wystarczy, by trudność ta choć trochę się zmniejszyła, a zarozumiałość ma już na czym pasożytować. Dlatego musimy pamiętać, że wprawa w modlitwie a łaska modlitwy – to dwie różne rzeczy; rozważanie zaś jest sposobem modlitwy, gdzie dużą rolę odgrywa rozumowanie, które można sobie doskonale przyswoić, nie stając się przez to jeszcze mężem modlitwy, przenikniętym treścią rozważanych prawd i stosującym je w życiu. Żywy tego przykład mamy w tylu osobach, które nigdy nie zaniedbują rannego rozmyślania, a nie stają się przez nie ani lepszymi, ani bardziej umartwionymi, ani bardziej panującymi nad sobą, ani powściągliwszymi w języku, ani więcej skupionymi. Nie znaczy to, by umiejętność modlitwy była czymś do pogardzenia, lecz nie należy jej brać za dar modlitwy ani zbyt wyolbrzymiać jej znaczenia. Może się także zdarzyć, że w pewnych okresach niektóre przedmioty rozważania są dla nas przystępniejsze, więcej nam odpowiadają. Ma to zastosowanie szczególnie do pór roku kościelnego. Może taką łatwość posiadają dla nas tajemnice Bożego Narodzenia, może Wielkiego Postu, może Bożego Ciała. Niektórzy na przykład mają łatwość w rozmyślaniu o Męce Pańskiej, a czują oschłość, gdy rozważają tajemnice Wcielenia; drudzy przepadają za opowiadaniami i przypowieściami ewangelicznymi, a stronią od Tajemnic życia Chrystusowego. Wreszcie będzie tu grało rolę zdrowie ciała, krzepiący sen, szczęśliwsze okoliczności, nastrój jakiegoś wielkiego święta, minionego czy nadchodzącego, lub inne sprzyjające modlitwie warunki. Wszystko to winno nas ostrzegać przed zarozumiałością, ilekroć rozmyślanie idzie raźno, jak z płatka.

Także w przeciwnym razie nie mamy powodu do zniechęcenia, gdy rozważanie, zamiast przychodzić coraz łatwiej, staje się wprost niemożliwością dla nas. Nabycie biegłości w modlitwie myślnej kosztuje dużo pracy i bywa łatwiej osiągane przez wyrzeczenie siebie niż przez przyzwyczajenie; wyrzeczenie zaś siebie, jeżeli ma być trwałe i nieustanne, musi postępować stopniowo i ostrożnie, raczej nie dociągając, niż popadając w przesadę, ze względu na naszą niestałość. Zresztą, jak później zobaczymy, rozmyślania oschłe bywają najpożyteczniejsze, jakkolwiek oschłość niemało je utrudnia. Brak zaś usposobienia do modlitwy niekoniecznie musi w sobie zawierać winę, chociażby nawet powszednią i bez wątpienia jest to wielką w tym stanie pociechą wspominać dawne czasy oraz mieć świadomość, iż łaska Boża ustrzegła nas przed grzechem. Uczucie wielkiej radości, zalewającej nasze serce na myśl, żeśmy wolni od grzechu, jest już samo znakiem nienajgorszego stanu duszy. Ma Bóg i większe łaski dla nas na pogotowiu, to jednak nie powinno bynajmniej uszczuplać tego zadowolenia, którym się z dobroci Bożej na widok naszego postępu w prostocie serca cieszymy. Nie przypuszczam, by nasze grzechy miały być dostatecznym powodem naszego zniechęcenia, a już stanowczo przeczę, byśmy mieli prawo się zniechęcać czymkolwiek, co jest zupełnie wolne od grzechu.

4. Często skłonni jesteśmy filozofować na temat pewnych objawów doznawanych pokus, by później bądź się wynosić, bądź też upadać na duchu wobec wyników naszych spostrzeżeń. Lecz ilekroć niebo mamy pogodne i nie zachmurzone, chyba nie przyszło nam na myśl z tego się pysznić. Także i nasze pokusy mogą w pewnym czasie nie być tak liczne, jak dawniej. Mogą też być mniej gwałtowne na skutek jakiejś zmiany w naszych zewnętrznych warunkach. Albo i nasz umysł, zajęty pochłaniającymi sprawami, może się stać mniej przystępny dla pokus bez jakiejkolwiek naszej zasługi czy nadprzyrodzonego działania. Roztargnienia światowe niekiedy szkodzą, a niekiedy bywają pomocne. Faktem jest, że pozbawiając nas skupienia, zapobiegają niejednemu grzechowi. Stąd samotność bywa tak niebezpieczna dla ludzi mniej wyrobionych.

I odwrotnie, choćby cała nawałnica pokus rozszalała nad nami, równie bezpodstawnym jest się tym zniechęcać lub z tego wynosić. Gwałtowność pokus jest oznaką wściekłości złego ducha, który nie gniewa się bez przyczyny. Pismo św., mówiąc o gniewie szatana, dodaje, iż powodem tego jest, że czas jego krótki. Widocznie sprowokowaliśmy go naszym garnieniem się do Boga lub objawami szczególnej miłości Bożej, które nad nami zabłysły i zostały przez szatana dostrzeżone z większą jasnością niż przez nas. Ilekroć pokusy dręczą nas z większą uporczywością, jak gdyby nie miały ustąpić dopóki nas nie przywiodą do upadku, musimy oczywiście mieć się przed nimi na baczności, lecz czyńmy to z radością i dziękczynieniem. Albowiem natarczywość pokusy jest znakiem, żeśmy co najmniej dotąd jej nie ustąpili. Pies póty szczeka u drzwi, zauważa św. Franciszek Salezy, póki się mu nie otworzy. Poza tym owe niezwykłe pokusy są zwiastunami nowego okresu łask szczególnych, które szatan przewidział swą przyrodzoną przebiegłością. Dlatego, jak ów Jakub biblijny, musimy walczyć aż do świtu.

5. W pewnych czasach odczuwamy z mniejszą lub większą niż zwykle oczywistością skutki przystępowania do Sakramentów. Zdarzają się chwile, w których niejako usuwa ono potrzebę wiary; tak wyraziście widzimy i słyszymy i kosztujemy i dotykamy i czujemy i uświadamiamy sobie działanie łaski. Trafia się to zwłaszcza przy spowiedzi i Komunii św. Żadnej jednak w tym nie ma podstawy do zarozumiałości. Łaska sakramentalna nie jest naszą zasługą, a objawy jej towarzyszące bywają często pozorne, wynikłe z innych powodów natury cielesnej lub umysłowej. Może to Bóg, widząc naszą niezwykłą słabość, udziela nam łask niezwyczajnych, nawiedzając nimi nasze uczucie dla tym skuteczniejszego podniesienia niższej części naszej duszy. Podobnie też, gdy Sakramenty poczynają w nas budzić niesmak i tracą swą dawną słodycz, nie zniechęcajmy się tym jakby jakim wielkim nieszczęściem. Nie dowodzi to jeszcze, że w mniejszym stopniu czerpiemy rzeczywistą łaskę tych Sakramentów. Święci nieraz tego doświadczali, mimo że byli wysoko posunięci na szczeblach doskonałości. Wreszcie (jakkolwiek to uchyla nieco rąbka z widoku na odległe szczyty świętości), czysta wiara, której się w tych chwilach Bóg od nas domaga, należy do największych doświadczeń duchownych.

Zarzuci ktoś może temu rozdziałowi pewną jednostronność, że ogranicza się tylko do stron ujemnych. Lecz czyż ten kawałek drogi, któryśmy razem przebyli, nie wykazał dostatecznie ogromnej doniosłości wewnętrznego pokoju, który najwięcej zawisł od mądrego i umiejętnego ustosunkowania się do pokus zarozumiałości i zniechęcenia? Zresztą, jeżeli opłaciło się poznać prawdziwe oznaki postępu, nie zawadzi też wiedzieć, które objawy nie są nimi, choć się za takie podają.

O. Fryderyk William Faber

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 28-44.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006

Powrót do spisu treści
"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: