Smutno doprawdy pomyśleć, że tyle osób szczerze rwie się do wyższych celów, a tak niewielu je osiąga; że – jak się wyraża Godinez – tylu powołanych do doskonałości, a tak mało powołaniu odpowiada; że tylu poczyna sobie z zapałem i z roztropnością, by umrzeć, zostawiając swą wieżę niedokończoną; że tylu – jak mówi Arbiol – oddaje się modlitwie myślnej, a nigdy nie osiąga doskonałości. Smutno o tym pomyśleć, gdyż budzą się zaraz niewesołe przeczucia co do nas samych, oraz – przy mniej samolubnym nastawieniu – żal utraconej chwały Bożej i mocy Kościoła. Każdy bowiem człowiek święty jest prawdziwą krynicą mocy Kościoła, jakkolwiek ukryty, nieznany i niepozorny byłby jego żywot. Niezawodnie istnieje pewna analogia pomiędzy tym marnotrawieniem łaski w świecie nadprzyrodzonym a trwonieniem nasion, kwiatów i owoców w świecie przyrody. Wszelako odległe to porównanie niewielką nam przynosi pociechę. Może by i miało jakieś znaczenie w księgach rejestracyjnych, lecz nas ani oświeca, ani rozgrzewa. Takie uzasadnienie straconych łask nie zadowala nas. Musimy podążyć w trop naszej smutnej refleksji, aby z niej wydobyć przestrogę i pouczenie.
Skoro zwrócimy uwagę, jak powszechnym jest zjawisko marnowania łask Bożych, musimy przyjąć, że istnieje jakaś wspólna przyczyna, która działa w poszczególnych wypadkach. Wprawdzie w życiu duchownym bywa, że różne przyczyny wywołują te same skutki. Atoli w naszym wypadku stwierdzamy, że ma ono miejsce zarówno wśród ludzi Południa jak wśród mieszkańców Północy, zarówno wśród rodowitych katolików jak u konwertytów; we wszystkich krajach i po wszystkie czasy występuje zjawisko marnowanych powołań do doskonałości. Tak że im więcej o tym myślimy, z tym bardziej nieodpartą koniecznością narzuca nam się wniosek, iż na dnie kryje się tu wszędzie jakaś wspólna przyczyna; skoro zaś rzecz tak się przedstawia, to jakże, zaiste, warto dociec tej przyczyny!
Przez dłuższy czas sądziłem, że przyczyną tą był brak wytrwałości na modlitwie. Jednak cały szereg powodów obalił to moje mniemanie. Przekonałem się, iż stanąłbym w sprzeczności z całą tradycją w teologii mistycznej, gdybym utrzymywał że modlitwa myślna jest rzeczą konieczną do doskonałości. Różnica pomiędzy nawykiem a darem modlitwy posiada dla nas znaczenie doniosłe. Możemy spotkać osoby, które przez całe lata nie opuściły ani jednego rozmyślania, a przecie nie wykazują żadnego postępu, ani nawet owej delikatności, która jest niezawodnym owocem wytrwałej modlitwy, o ile ta modlitwa czyni zadość także innym warunkom. Osoby te będą może aż do przesady pochopne do krytykowania drugich, będą gadatliwe i nieopanowane w mowie; będzie upływał miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, a owe nieprzerwane modlitwy nie wywrą żadnego wpływu na którąkolwiek z tych przywar. A przecie nie ma chyba wady zgubniejszej dla życia duchownego nad skłonność do krytyk i nad gadatliwość! Zdawałoby się, że modlitwa tych ludzi odbywa się gdzieś poza ich duszami, jakby była tylko jakąś doczepką do ich życia duchownego, a nie najserdeczniejszą krwią ich życia. Te bezpłodne rozmyślania i nieskuteczne modlitwy – to objaw bardzo smutny. Ale kiedy próbowałem uzasadnić moje przypuszczenia co do przyczyn braku postępu, przekonałem się, że doszukiwać się ich w samym tylko braku wytrwałości na modlitwie nie ma podstawy.
Zwróciłem przeto swoje poszukiwania w innym kierunku; zrobiłem przypuszczenie, że wina może tu leżeć w braku umartwienia ciała. Dlaczego nie obrałem raczej braku umartwienia wewnętrznego? Z tej prostej przyczyny, że – jak zauważyłem – umartwienie ciała jest tak rzadkie, iż podejrzewałem, czy przypadkiem umartwienie wewnętrzne nie służy często za pozór do zwalniania się od umartwień ciała. Te ostatnie wydały mi się tak rzetelne, zrozumiałe i pełnowartościowe, gdy chodzi o zadośćuczynienie, że wolałem im poświęcić swoją uwagę.
Co więcej, zauważyłem, że umartwienie ciała zawsze wiąże się z umartwieniem wewnętrznym lub przynajmniej do niego usposabia. Nic więc dziwnego, że więcej obawiałem się braku umartwienia ciała, aniżeli niedostatków umartwienia wewnętrznego. Przy tym utwierdzał mnie w tych obawach cały kierunek współczesnego życia.
W rzeczywistości stwierdziłem, że wprawdzie z zaniedbania surowości cielesnych płyną nieobliczalne szkody, lecz niepodobna nimi wytłumaczyć owego braku postępu w doskonałości. Przede wszystkim dość kłopotliwym było dla mnie odkrycie, że właśnie ci, którzy najbardziej wynoszą umartwienie, sami najmniej je stosują. Ilekroć ma się do czynienia z tymi surowymi kaznodziejami, zawsze ciśnie się na usta to niewinne lecz jakże kłopotliwe pytanie. Zawsze uderzała mnie ta niewspółmierność słów i czynów u głosicieli umartwienia ciała. Ona też rozstrzygnęła o wynikach moich dociekań. Wykazały mi one, że jakkolwiek nie może być mowy o postępie w doskonałości bez umartwienia, to przecie postęp ten nie zasadza się na surowościach zewnętrznych. Bywa, że ludzie nawet umartwieni nie postępują w doskonałości. Umartwienie tępi w nich i zabija wiele zła. Dzięki niemu dusze, które stały nad brzegiem przepaści, chronią się od upadku. Ale też nie postępują. Umartwienie oczyściło je i przygotowało, lecz na tym koniec. To miał zapewne na myśli św. Efrem w swojej dowcipnej uwadze, zwróconej zażyłemu przyjacielowi, że brud jego ciała oczyścił z brudów jego duszę. (Wspominając o tym, nie zachęcam bynajmniej do leżenia w brudach z umartwienia). – Słowem, pokazało się, że dla duszy umartwienie ciała jest nie tyle pokarmem, ile raczej lekarstwem i jako takie niekiedy czyni ludzi drażliwymi, opryskliwymi a nawet nieużytymi. Mimo więc całej czci dla niego, byłoby nieroztropnością pokładać w nim nasz postęp na drodze doskonałości.
Gdzież wobec tego zwróciły się moje podejrzenia? Trzeci z kolei przedmiot badań wyłonił się pod wpływem pewnych przestróg i uwag, wciąż podnoszonych przez św. Franciszka Salezego, a popartych codziennym doświadczeniem. Spróbowałem zwalić winę za brak postępu w doskonałości na ten rodzaj nieroztropności, który polega na obciążaniu się zbyt wielu zajęciami i na wynikłym stąd niespokojnym, gorączkowym i popędliwym działaniu, zwanym przez św. Franciszka Salezego zaspieszeniem. Warunki nowoczesnego życia zdają się sprzyjać tej chorobie więcej niż kiedykolwiek. Nieszczęsne tego skutki rzucają się w oczy na każdym kroku. Pośpiech ten psuje wszystko, do czego się wmiesza i osłabia to, co jest najbardziej boskie w naszych ćwiczeniach duchownych. Mąci działanie łaski. Rozprasza owoce Sakramentów świętych. Powoduje nieład, zaniedbanie i brak zadowolenia w zajęciach codziennych, które nawijają się pod rękę bezładnie od rana do nocy, depcząc sobie po piętach i krzyżując się wzajemnie.
Proszę mi wskazać człowieka, który poza koniecznymi obowiązkami stanu nie zna innych zajęć, którego dzień jest przestronny i nienatłoczony tysiącem obowiązków, spokojny i uporządkowany, gdzie wszystko jest schludne i na swoim miejscu ustawione. Jego ćwiczenia duchowne będą nieliczne lecz pilnie odbywane, spokojnie, w swoim czasie, z należytym skupieniem, bez oznak oziębłości. Takich ludzi spotkałem już wielu, lecz po bliższym zbadaniu postęp w doskonałości nie okazał się stałym zjawiskiem wśród nich. Ich powolność działania, ich – że tak powiem – przestronność stała się dla nich wielkim błogosławieństwem i źródłem wielu łask. Wszystko to jednak w większości wypadków było przelotnym zjawiskiem. Choćby się wszystkie duchowne książki na świecie spiknęły na mnie (nieraz, istotnie, takie na mnie robią wrażenie) – stwierdzam, że urojeniem byłaby w ascezie jakaś nieruchoma platforma, po której można by się przechadzać tam i z powrotem, nie cofając się ani nie posuwając się naprzód, coś w rodzaju wygodnej przechadzki bez najmniejszej nierówności, jakby wyrównanej i wygładzonej po to, by na niej odmawiać pacierze kapłańskie. Wszystkie kierunki zgadzają się, że coś podobnego w życiu wewnętrznym nie istnieje. Jednakowoż, niewiadomo jakim sposobem, niektóre dusze poczciwe uwzięły się taką rzecz wynaleźć lub stworzyć. I oto widzimy je: przechadzają się tam i z powrotem, zawsze poczciwe, prawdziwie budujące, a jednak wciąż po tym samym, ach! jakże nieraz niskim, poziomie życia duchownego. Niechże je tłumaczy, kto chce – ja nie myślę odbiegać dla nich od toku moich myśli. W każdym razie to nie mieściło się w ramach mojej teorii i niezależnie od istnienia tej wszystkiej poczciwoty na świecie, mimo całej mojej miłości do św. Franciszka Salezego, która nakazywała mi wydać najgorsze świadectwo zaspieszeniu – czułem się zmuszony w tym wypadku, gdy chodzi o powszechną przyczynę braku postępu w doskonałości, ogłosić wyrok uniewinniający. Ponieważ jednak im więcej kto dozna niepowodzeń, tym uparciej dąży do celu, więc i ja niezrażony potrójnym zawodem, gdzie indziej popróbowałem szczęścia.
Tym razem jednak byłem ostrożniejszy, aniżeli poprzednio. Nie siliłem się na teorie i przypuszczenia, zająłem raczej wyczekujące stanowisko widza; z czasem ujrzałem się zasypany takim mnóstwem materiału obserwacyjnego, że niepodobna było wstrzymać się od zastosowania doń pewnego rodzaju indukcji. Tą metodą doszedłem do wniosku, że każdy pragnie jak najszybciej załatwić się w życiu duchownym z drogą oczyszczającą, by się zanurzyć w blaskach drogi oświecającej lub w słodyczy drogi jednoczącej i że temu należy przypisać załamania na drodze doskonałości wszystkie w ogóle lub przynajmniej w tak olbrzymiej większości, iż może ona służyć za ogólną zasadę. W każdym razie nigdy nie spotkałem wypadku, któryby podważył prawdziwość mojego wniosku.
Lecz droga oczyszczająca to rzecz zbyt nieokreślona, pojęcie zanadto szerokie. Czy atoli doświadczenie pozwoli je zwęzić, bez przekroczenia jednak tej miary, która jest konieczna dla zapewnienia dostatecznej podstawy wnioskom, które na niej chcemy oprzeć? Nie pozostawało nic innego, jak czekać na większą ilość faktów, by zdobyć szerszą i bezpieczną podstawę indukcji. W rezultacie doszedłem do przekonania, które tu podaję z pewnymi zastrzeżeniami, że powszechną przyczyną braku postępu w doskonałości jest brak nieustannego żalu za grzechy. Podobnie jak załamuje się wszelka pobożność, o ile nie jest oparta na należnym stosunku stworzenia do Stwórcy, podobnie jak licha warte są wszelkie nawrócenia, które nie są przede wszystkim odwróceniem się od grzechu, podobnie jak wszelkie pokuty równają się zeru, o ile nie opierają się na Chrystusie, a wszelkie dobre uczynki nie znaczą nic, jeśli nie zmierzają do chwały Bożej – tak samo wszelka świętość traci źródło swego postępu, o ile nie łączy się z nieustannym żalem za grzechy. Nie miłość sama jest bowiem źródłem naszego postępu, ale miłość zrodzona z przebaczenia.
W tym przekonaniu utwierdziłem się jeszcze bardziej, gdy spostrzegłem, że nieustanny żal za grzechy doskonale tłumaczył wszystkie te oderwane zjawiska które skłoniły mnie do tego, że przestałem szukać wytłumaczenia najpierw w braku wytrwałości na modlitwie, potem w niedostatku umartwienia ciała, wreszcie też w pośpiechu, powstałym wskutek zbyt obfitej działalności. Albowiem nieustanny żal za grzechy rodzi to samo ciągłe poczucie własnej niegodności i zależności od Boga, które bywa owocem wytrwałej modlitwy. On też wiedzie nas do walki z sobą samym i do lekceważenia siebie oraz podsyca w nas nieustannie tego samego ducha pokuty, którego ożywia w nas doskonale, choć z przestankami, umartwienie ciała. Wreszcie daje nam on ten sam spokój i opanowanie w stosunku do siebie, tę samą słodycz i wyrozumiałość wobec drugich oraz tę samą cierpliwość i powolność w stosunku do Boga, które były owocem pozbycia się zaspieszenia w działaniu. Wszystkie zatem względy, które zwracały moją uwagę na inne przedmioty, jednoczą się w nieustannym żalu za grzechy.
Nowy snop światła rzuciła mi na to zagadnienie wymowa tajemnic życia Chrystusa Pana i Matki Najświętszej. Przede wszystkim uderzyło mnie w nich jedno: Jezus był bez grzechu dzięki swej wewnętrznej świątobliwości oraz niewymownej świętości swej Boskiej Osoby. Maryja była bezgrzeszna z łaski Boga, który ze względu na przyszłe zasługi Zbawiciela uprzedził Ją wyjątkowymi przywilejami. A przecie życie Jezusa i Maryi znamionuje praktyka pokuty w stopniu heroicznym, jak gdyby pokuta mogła nam zastąpić niewinność, ale niewinność nie mogła się obejść bez pokuty. Jeszcze więcej światła przysporzyły mi sposoby, jakimi teologia uzasadnia pokutę Jezusa i Maryi. Zrozumiałem, że ich życie pokutne poniekąd zasadzało się na nieustannym żalu i boleści od początku ich życia ziemskiego aż do końca. Już pierwsze chwile poczęcia przyniosły im pełne użycie i odpowiednią siłę rozumu. Lecz rozum ten od razu pogrążył się w dziwnej, głębokiej i stałej boleści. Boleść ta trwała odtąd przez całe życie, stale, aż do śmierci, dostosowując się odpowiednio do każdego przeżycia, do każdej okoliczności, nie pogrążając ich w rozpaczy, ale też nie rozpływając się nigdy zupełnie w radości. Żyła wciąż teraźniejszością, a jasnowidzące spojrzenie w przyszłość, podobnie jak wspomnienie przeszłości, stanowiło cząstkę tej teraźniejszości. Boleść przejmowała ostro i dotkliwie duszę Maryi w chwili, gdy wysławiała Boga w uniesieniu Boskiego Macierzyństwa. W przebłogosławionej duszy Jezusa trwała wśród ogni Błogosławionej Wizji nieuszczuplona. Wzniosłe, zaiste, misterium nieustającej boleści.
Boleść ta odznaczała się tym, że trwała przez całe życie i była spokojna, nadprzyrodzona, tryskająca miłością. Te jej znamiona musimy rozważyć i zgłębić. W rzeczywistości bowiem, czy należymy do tej garstki niewinnych, którzy ustrzegli swojej niewinności pierwotnej, czy też upadając co najwyżej w grzechy powszednie, należymy do grona wielkich apostołów, którzy byli utwierdzeni w łasce i nie mieli sobie równych wśród Świętych, czy wreszcie zaliczamy się do tego ludzkiego pospólstwa, dla którego najlepszym jest stan żałującego i nawróconego grzesznika, – zawsze po bliższym poznaniu siebie dochodzimy do wniosku, że wszystkie wymienione cechy zbawiennej boleści skupia jedynie tylko nieustanny żal za grzechy.
Żal ten towarzyszy nam przez całe życie bardziej niż cokolwiek innego. Stanowi on istotną część składową naszego pierwszego zwrotu do Boga i nie ma takich wyżyn świętości, na których moglibyśmy się z nim pożegnać. Jest on urzeczywistnieniem pragnień naszego Anioła Stróża w duszy naszej. Niebiański ten nasz Przyjaciel życzy nam, byśmy w tym usposobieniu i zachowaniu się trwali statecznie i niezmordowanie.
Żal ten jest spokojny. Istotnie, wpływa on raczej kojąco na duszę wzburzoną, aniżeli niepokojąco na duszę zadowoloną. Za jego powiewem cichną zgiełki świata i milknie gadatliwość ludzkiego ducha. On łagodzi przykrości, miarkuje przesady, urzeka wszystko swym cichym i wdzięcznym poszeptem, któremu nic w świecie nie dorówna!
Jest nadprzyrodzony, gdyż nie ma przyrodzonej pobudki, która mogłaby go podsycać. Wychodzi w całości od Boga i do Boga wraca. Ponieważ zaś tym, co nas w żałobę pogrąża, jest grzech odpuszczony, nam już niegroźny, żal nasz staje się źródłem miłości. Miłujemy, gdyż łagodna boleść jest siostrzycą dziecięcej i miłosnej nadziei. W ten sposób nieustanny żal za grzechy tworzy w duszach naszych jedyny możliwy odpowiednik do tajemniczego misterium boleści, które towarzyszyło Jezusowi i Maryi przez całe życie; sam zaś fakt, że boleść ta żyła w nich mimo całej ich bezgrzeszności, zdaje się wskazywać, ile żywotności dla chrześcijańskiego uświęcenia kryje się w tym szlachetnym, nadprzyrodzonym żalu.
Z drugiej strony, trudno nie zauważyć, jak pod różnymi określeniami: żalu, skruchy, bojaźni itp. Pismo św. mówi o nieustannej pokucie, o ciągłej bojaźni, o pamięci na grzechy odpuszczone, o trwaniu w bojaźni podczas tej ziemskiej pielgrzymki czy o zgryzocie doczesnego życia. Nigdzie nie spotykamy w nim możliwości zaprzestania skruchy, a jedyny ustęp św. Jana, który mówi, że miłość zwycięża bojaźń, z trudnością daje się zastosować do życia ziemskiego. Stąd można wnosić, iż nieustanny żal za grzechy jest analogicznym nakazem do obowiązku nieustawania w modlitwie i takim samym, jak on, ulega trudnościom tłumaczenia. Cóż więc oznacza ów nieustanny żal w rozumieniu Pisma św.? – Z pewnością nie przygnębienie, to bowiem zwraca się raczej ku nam, aniżeli ku Bogu. Z pewnością nie ludzki smutek, który jest albo owocem grzechu, albo wynikiem lenistwa, albo następstwem dolegliwości ciała. W ten sposób Pismo św. tworzy ostatnie ogniwo w łańcuchu moich dowodów, które mnie skłaniają do tego, że składam winę naszych załamań na drodze doskonałości na brak nieustannego żalu za grzechy, jako ich jedyną powszechną przyczynę, która w konkretnym wypadku przybiera tę lub ową postać; naprowadza mnie też ono na potrzebę ustalenia natury owego żalu.
Żal ten polega na nieustannym poczuciu swojej grzeszności bez silenia się na pamiętanie poszczególnych grzechów. Owszem, nie tylko szczegółowe odtwarzanie tych grzechów byłoby nieroztropnością, ale też myślenie o nich jest obce duchowi tego żalu. Dla niego Bóg przedstawia zbyt wyłączny przedmiot zajęcia, by mógł w stosunku do siebie zdobyć się na coś więcej, aniżeli na przejmujące, cierpliwe lecz pełne wyrzutu spojrzenie. Polega on również na niewątpliwej, a nieustannej modlitwie o przebaczenie. Gdyby się bawił w logikę, mógłby powiedzieć, iż grzech albo został odpuszczony albo nie, gdyż odpuszczenie stanowi akt, dokonywujący się w jednej chwili, bez względu na to, czy następuje po spełnieniu warunków czy też niezależnie od nich, że więc prosić o odpuszczenie tego, co już zostało odpuszczone, znaczy zanosić do Boga modlitwę bezprzedmiotową. Tu jednak woli on zapożyczyć głosu od Dawida, wołając: Amplius lava me – Oczyszczaj mnie coraz więcej, Panie; cały też Kościół na ziemi przyswoił sobie psalm Miserere i ani na chwilę nie wstaje z klęczek, błagając: Amplius lava me. O, jakże tęskni dusza do tego Amplius! Teologowie uczą, że płomienie czyśćcowe, wśród innych dobroczynnych swych skutków, nie wytrawiają bynajmniej blizn grzechowych, gdyż, prawdę mówiąc, tych blizn już tam nie ma; Krew Przenajświętsza zatarła je w chwili przebaczenia. A jednak płomienie te mają co robić. Otóż podobnym ogniem płonie w duszy owo Amplius. To jest coś, czego niepodobna wyrazić, lecz trzeba doznać, co można raczej umiłować aniżeli określić.
W skład tego żalu wchodzi również obawa o przebaczone grzechy, a to nie tyle ze względu na czyściec, (jakkolwiek dusze nie powinny udawać, że są wyższe nad te mieszane i mniej wzniosłe pobudki – biedne dusze, jakże daleko im do wywyższenia się ponad cokolwiek!) – ile raczej ze względu na odżywanie zastarzałych nałogów i na obrazy dawnych grzechów, wyryte w wyobraźni i czyniące z niej, wedle dosadnego określenia Pisma św., klatkę po nieczystych ptakach. Wszak nie odważylibyśmy się układać się do snu przy boku pozornie uśmierconego wroga, a takim wrogiem są pozostałe w duszy korzenie dawnych grzechów. Dlatego wśród chłodu nocy ta nieuśpiona bojaźń strażuje i czuwa, a nad pobojowiskiem, zasłanym szczątkami broni, brzmi nieustannie zwycięski hymn łaski, spędzając zdradziecki sen z oczu.
Treścią tego żalu jest także rosnąca nienawiść do grzechu. Ta wzrastająca nienawiść jest czymś odmiennym od nagłego przerażenia w chwili naszego nawrotu do Boga, kiedy to w potokach światła Ducha Świętego odsłoniło się przed nami prawdziwe oblicze grzechu, w całej swej nagości i ohydzie, a dusza pojęła okropność sądów Bożych w przejmującym dreszczu ciała, zagrożonego straszną katuszą. Chwila ta minęła dawno. Była ona chrztem ogniowym, ale Wszechmocny trzymał nas w swoich ramionach, iżeśmy nie zginęli. Tutaj chodzi o rozprzestrzenienie ducha ogrodu Gethsemani w naszych duszach, o wzięcie udziału w owym samotnym misterium, rozgrywającym się wśród pni oliwnych, gdy nawet Apostołowie spali. Samo Najświętsze Serce wchodzi tu w kontakt z naszym sercem, wyciskając na nim jak gdyby stygmat boleści własnego życia.
Jeszcze dołącza się wzrastająca czułość sumienia na wszystko, co jest grzechem. Albowiem niewymowny blask Bożej świętości i chwały nie oślepia wzroku duszy, ale go zaostrza. Toteż wyraźniej dostrzegamy potem wszystko, co w naszych czynach jest niedoskonałego, niegodnego i nieszlachetnego. Jaśniej rozróżniamy splot różnych pobudek. Nic więc dziwnego, że ujrzawszy się pośród mnóstwa uchybień i niedoskonałości, poddajemy się temu boskiemu smutkowi, choć bez popadania w niepokój, przed którym chroni nas wiara i pokora. Równocześnie, jak gdyby w wyniku tego wszystkiego rośnie nasza osobista miłość do Chrystusa Pana, jako naszego Wybawcy z grzechu. Z rozkoszą powtarzamy: Imię Jego Jezus, albowiem zbawi lud swój od grzechów ich.
Istnieją dwa rodzaje osób, pragnących służyć Bogu. Jedne posiadają ten nieustanny żal za grzechy, drugie zaś nie. Lub, wyrażając się ściślej, jedni ani go nie mają ani go posiadać nie chcą, drudzy zaś albo go posiadają albo mieć go pragną. Różne przyczyny składają się na to, że ludzie tego pragnienia nie żywią; najpospolitszą jest oziębłość, która się nie da pogodzić z świętym żalem i z nim razem istnieć nie może. Wszakże znamieniem stałym tych ludzi jest brak duchownego postępu oraz niepewność wytrwania na drodze pobożności. Przeciwnie, ci którzy wprawdzie jeszcze się na ten żal nie zdobyli, ale żywią jego pragnienie, mają tę pociechę, że prawdziwość tego pragnienia świadczy albo o zdrowiu albo o zanikaniu choroby, jakkolwiek zdarza się i u nich, że to pragnienie żalu bywa następstwem oziębłości. Natomiast, wielu, niestety, tego pragnienia nie odczuwa, gdyż zbyt nagle, albo przedwcześnie wstąpili na wyższe tory życia duchownego, za prędko opuścili drogę oczyszczającą, zepsuli swe podniebienia na książkach mistycznych, lub podjęli się pokut zbyt trudnych czy przedsięwzięć nie odpowiadających otrzymanej łasce. Próżno żądać od duszy strzelenia w górę konarami, zanim zapuści korzenie w ziemi, gdyż uschnie i zmarnieje do szczętu. Pisklęta, które chciałyby latać zanim wyrosną im lotki, spadają z okapu, raniąc się lub zabijając, zależnie od jego wysokości. Miłość takich ludzi do Chrystusa jest tak oziębła i uboga, że każda iskierka zapału zda się im górnolotnym eposem, który się też istotnie rozpływa w słownych tylko zachwytach.
Stąd, iż żal za grzechy nie zawsze jest uczuciowy, nie wynika jednak, że jest niestały. Mimo to, żal uczuciowy, podobnie jak uczuciowa pociecha, jest wielkim darem, którego wypada umiarkowanie pożądać i prosić Boga. Niestety! ileż razy pragnęlibyśmy tych uczuć, jakie nas ożywiały w chwili, gdy Bóg nas po raz pierwszy do siebie przytulił! Oby się dni moje pierwsze wróciły – wzdychał stary Job. Tylko pytanie, czy takie wskrzeszenie uczuć pierwotnych jest możliwe, a gdyby było, to czy byłoby pożądane. Albowiem żal, który mamy w sobie pielęgnować, przedstawia się zupełnie inaczej.
Apostoł uczy nas, że smutek bywa dwojaki; jeden – to smutek na śmierć, drugi zaś smutek rodzi życie. Smutek na śmierć jest raczej samoudręką, niż żalem prawdziwym. Zazwyczaj też płynie on z wygórowanych względów ludzkich. Ojcem jego jest grzech, a dziećmi nowe grzechy, płynące z rozdrażnienia na siebie i na drugich. Obca mu wszelka ufność w Bogu, pomoc łaski czy poprawa życia. Tak wygląda ów smutek na śmierć w pierwszych swych stadiach, w których się wciska niepostrzeżenie nawet do usposobienia ludzi wybitnych i prawdziwie wewnętrznych. Jego stadia następne są tylko wstępem do rozpaczy, która w logicznym rozwoju doprowadza do niepokuty końcowej oraz wyroku potępienia.
Natomiast smutek, który rodzi życie, bywa dwojakiego rodzaju. Pierwszy występuje w okresie nawrócenia. Jest on gwałtowny, działa więcej na zewnątrz, płonie żądzą zadośćuczynienia za własne grzechy, jest chciwy na umartwienia, lęka się przebaczenia zbyt łatwego, czuje się pożeranym łaknieniem cierpienia, które nie dość jest ugruntowane w duszy, pali się do poświęceń, które są dlań raczej odruchem nerwowym, aniżeli rzetelnym pragnieniem sprawiedliwości i dlatego też nie powinny być wykonywane. Ten smutek z natury swej szybko przemija, jego zadaniem jest osiągnięcie pewnego celu, potem jego misja się kończy. Inaczej się rzecz przedstawia ze smutkiem drugiego rodzaju, który jest pożądany w każdej chwili. Jak powiedziałem, jego misja kończy się dopiero ze śmiercią. Jest on spokojny, nadprzyrodzony, rodzący miłość. Dlatego też odznacza się słodyczą i nie ma słów ostrych na ustach. Umie postępować ze sobą roztropnie, choć bez zbytecznej pobłażliwości. Jest pokorny i nie zniechęca się upadkami.
Jakkolwiek dziwnie to może wyglądać, odczuwa on wobec piekła bojaźń dość słabą, rzadką i tylko niekiedy występującą; za to nie pozbywa się nigdy, ani na chwilę, nawet podczas zachwyceń, pełnej uszanowania bojaźni niezbadanych sądów Boga. Niebiańskie zachwyty świętego Człowieczeństwa Chrystusa ani na chwilę nie przerywały owej pokornej bojaźni, która przenikała Ciało i Duszę Jezusa. Przy bojaźni piekła jest możliwe posunięcie się do przesady, która wyrodzić się może w chorobę. Tymczasem nieustanny żal za grzechy pobudza do pobożności, skłania do modlitwy i nie przestając być smutkiem, przynosi pewną pociechę. Jego żywiołem jest nadzieja, a całą ufność pokłada w Bogu. Krew Zbawiciela stanowi krynicę jego życia, z oczu płyną mu łzy, jakie zwykły wyciskać dobre nowiny, niecące nadzieję.
Ten głęboki żal uwalnia nas od wielu niebezpieczeństw. W całym naszym charakterze rozlewa jakąś łagodność, czyniąc nas bardziej głębokimi i podatnymi. Niesie ze sobą to namaszczenie, które jest osobliwym darem Ducha Świętego – "dar pobożności", nie pozwalający nam zejść na jałową drogę zwyczajnych zajęć i utartych nabożeństw. Podobnie jak cofanie się soków, chłodne powietrze i nocne przymrozki przyśpieszają zamarcie drzewa, tak samo bywa z powolnym zanikiem gorliwości w duszy. Od tego właśnie chroni nas żal za grzechy; jest on sokiem duchownego życia, którego zieleń jest wiecznotrwała. Liście może zwarzyć przymrozek, lecz samo drzewo zostaje świeże i zdrowe. Żal ten ratuje nas również przed lekceważeniem grzechów powszednich i kładzie tamę, choć może nieraz tego nie dostrzegamy, drobnym kłamstewkom, małostkowym urazom, zranionym próżnostkom i grzechom języka. Jest on bowiem niejako tą szatą Zbawiciela, za dotknięciem której spływa na nas moc Jego, uzdrawiając nasze krwiotoki.
Owoce tego żalu są równie ważne jak niebezpieczeństwa, przed którymi nas chroni. On to czyni nas wyrozumiałymi na upadki bliźnich, co znowu utwierdza pokorę naszego serca. On skłania nas do odnawiania się w żądzy czynienia coraz więcej dla Boga i do coraz to większej wytrwałości, osiąganej już mniejszym nakładem wysiłków. Jego błogosławieństwem jest zanik przywiązania do świata i jego rozkoszy, on bowiem roztacza wokół nas radości niebiańskie, przy których gasną wszelkie inne. Za jego podnietą z większym uszanowaniem, z głębszą pokorą i z żywszym łaknieniem garniemy się do świętych Sakramentów i większy z nich owoc odnosimy; dopóki on w naszej duszy panuje, żadna łaska nie idzie na marne. W jego żarnach każde ziarenko zamienia się na pożywną mąkę. Nic nie nadaje naszemu znoszeniu krzyżów więcej cierpliwości i wdzięku, nic nie darzy takim spokojem i płodnością naszej wytrwałej pracy dla dobra innych, jak właśnie to skruszenie serca.
Ono sprawia w naszych duszach taką wrażliwość, że każdy jęk, każde cierpienie członków Ciała Chrystusowego budzi nasze współczucie i zrozumienie. Nabożeństwo do Męki Chrystusa Pana, ten chleb codzienny myśli chrześcijanina, rozwija się zawsze pomyślnie w atmosferze tego żalu za grzechy. Nasze doznania świata niewidzialnego stają się wtedy subtelniejsze i więcej uchwytne; podatniejsi jesteśmy na interesy dusz i mniej obojętni na ich niebezpieczeństwa i braki; skorzej nam, w końcu, rwie się z serc dziękczynienie, które świadczy o bogatych złożach radości w łonie tego pozornego smutku. Wszystko zdaje się mówić, jakoby szczęsne ciał zmartwychwstanie częściowo już nastąpiło. Opada z nas warstwa powijaków i więzów, rodzi się jakąś nowa ochota i łatwość do każdej pracy dla Boga.
Lecz jakże mamy nabywać tego żalu i jak nabyty chronić przed uszczerbkiem? Czyż mam wykazywać, że to winno się stać przedmiotem szczególnych modlitw? Niech nam się nie przykrzą pospolite nabożeństwa, proste modlitwy, zwyczajne praktyki i kierownictwo, nie wykraczające ponad miarę przeciętności. Nie śpieszmy się ze zmianą kierownika sumienia, starannie i z odpowiednim nakładem czasu gotujmy się do Sakramentów świętych i wielce je sobie ceńmy. Niech w sercu naszym płonie gorliwość o nawrócenie grzeszników. W wyznawaniu własnych grzechów przy spowiedzi bądźmy naprawdę prości i szczerzy. Bądźmy zazdrośni wobec wszystkiego, cokolwiek opóźnia nasz stały wzrost w miłości Jezusa. Wszystko inne może się zatrzymać, nawet bez winy, lecz miłość się zatrzymać nie może. Miłość nie zna granic. Jej udziałem nieskończoność Boga. Jakościowo wznosi się ona ponad wszystko, nic też nie może się z nią równać w stopniu. Nie szukajmy nigdy pociechy jako celu ostatecznego w rozmowach, kierownictwie, nabożeństwach, dobrowolnym umartwieniu ciała czy konferencjach duchownych. Niech serce nasze nie tęskni do złagodzenia pociechą tego żalu, który jest naszym skarbem i dlatego winniśmy się z nim nie rozstawać nie tylko aż do grobowej deski, lecz dopóki nad nami nie zapłonie naprawdę słońce wiekuistego szczęścia. Choćbyśmy się znaleźli już na drodze oświecającej czy nawet jednoczącej, nigdy nie zaniedbajmy rozmyślania o czterech rzeczach ostatecznych.
Osobliwie jednak musimy się liczyć z dwoma szalonymi błędami, które świadczą o głębokiej nieznajomości podstawowych zasad życia wewnętrznego, a nie należą do rzadkości. Pierwszy z nich polega na lekkomyślnym tłumieniu wyrzutów i zgryzot sumienia, jak gdyby to były zwykłe skrupuły. Złudzenie to powoduje niekiedy sam kierownik sumienia, gdy chce szybko zbyć penitenta lub też utrzymać go w spokoju za wszelką cenę. Jest to błąd ciężki i prawdziwe nieszczęście. Może korzeniem tego wyrzutu sumienia jest jakaś zapomniana w duszy gorycz lub jakaś tajemna niewierność wobec Boga, która teraz dopiero do głosu przychodzi. Cóż na tym zyskamy, jeśli głos ten stłumimy? Albo może to Pan z nami postępuje tak, jak czytamy o niektórych Świętych, że to On wyciska w ten sposób ostatnie kropelki zepsutej krwi z naszego serca. Czyżbyśmy mieli odpychać tę dłoń, która wywiera zbawienny ucisk na miejsce schorzałe, gdybyśmy wiedzieli, że dobrodziejstwo tego ucisku więcej dla nas warte aniżeli królestwa? Chmura jest zawsze chmurą, ale rzeczą mądrości jest rozeznać w niej Ducha Świętego.
Drugim błędem jest złudzenie, że poważne i religijne ujmowanie rzeczy sprzeciwia się katolicyzmowi. Szczególnie konwertyci ulegają temu złudzeniu wskutek działania prawa reakcji.
Podobnie też kapłani, seminarzyści i zakonnicy nierzadko ograniczają swoją powagę do chwil pełnienia swego zawodu. Płochość nas nie uszczęśliwi, nigdy też nie czytałem o Świętym, któryby jej przypisywał jakieś dobre skutki lub sam jej ulegał. Święci mówili mało i dobrze ważyli swe słowa. Sądzę, że właśnie ta ich stateczność czyniła ich przyjemnymi. Płochość ma w sobie coś poniżającego. Częściowo przegląda z niej próżność, częściowo spospolitowanie duchownego życia.
Jestem przekonany, że dusza, która ten nieustanny żal za grzechy sobie przyswoiła, uniknie załamań w swym powołaniu do świętości. Żal ten jest kwintesencją nabożeństwa do Najświętszego Serca Jezusowego i w nim też szukać go należy.
–––––––––––
O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski T. J., Kraków 1935, ss. 423-444.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: