POSTĘP DUSZY

CZYLI

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

ROZDZIAŁ XVIII

 

Zadanie kierownika duchownego

 

Z obecnym rozdziałem przechodzimy do najtrud­niejszego zagadnienia w całym życiu wewnętrznym, do roli kierownika duchownego. Niepodobna znaleźć przedmiotu, w którym by na pewnym punkcie tak harmonijnie schodziły się zdania wszystkich, by się rozejść na pozostałych punktach tak rozbieżnie, jak bodaj się to kiedykolwiek spotyka. Pisarze, żyjący w Zgromadzeniach, po domach zakonnych, skłonni są do przesady w kreśleniu roli kierownika sumienia, mieszając ją z zadaniami przełożonych zakonnych czy mistrzów nowicjatu, czyniąc zeń coś nierealnego dla ludzi żyjących wśród świata. Ilekroć bowiem żą­damy od kogoś, by pracował nad siły, w wyniku osiągniemy skutek przeciwny, a winę tego będziemy ponosili sami. Z drugiej strony, jeśli poczniemy hoł­dować poglądom niejasnym czy nie dość ścisłym, wy­stawimy się na niebezpieczeństwo podpadnięcia pod kary, jakimi jest obłożona jedenasta teza iluminatów i sześćdziesiąta szósta teza Molinosa – twierdze­nia które się słyszy często w potocznej rozmowie, nawet wśród katolików, w tej samej niemal formie, w jakiej zostały potępione przez Kościół. Nie jest przeto rzeczą łatwą pisać o tym przedmiocie z na­leżytym umiarem, chociaż potrzeba omówienia go jest niemniejsza od trudności, jakie nastręcza.

 

Rozdział ten nie zawiera nowej jakiejś teorii, lecz po prostu zestawia bezstronnie oba prądy, istnie­jące w katolickiej tradycji, w ten sposób, jak się znajdują ujęte w starszych i nowszych dziełach, z lekką może sympatią dla starszych, ponieważ za­równo w tym względzie, jak i w innych, odznaczają się dużym umiarem, którego nieraz tak brakuje no­woczesnym systemom. Moim staraniem będzie uni­kać narzucania komukolwiek własnych zapatrywań; dlatego jeżeli przyjdzie mi gdzie wypowiedzieć własne swe zdanie, będzie to tylko niezbędny komentarz do tego, co się dotąd pisało.

 

Główna rzecz to jasność; żeby zaś być jasnym, trzeba się czasem powtórzyć, lecz wolę już powta­rzanie, jako zło mniejsze od niejasności. Przedmiot swój podzielę następująco: najpierw omówię donio­słość kierownictwa; po wtóre wyjaśnię, co znaczy być pod kierownictwem; po trzecie wskażę na koniecz­ność kierownictwa; po czwarte pouczę o wyborze kierownika sumienia; po piąte omówię zmianę kie­rownika; po szóste wyłożę katolickie ujęcie stosunku do niego; wreszcie po siódme napomknę o trudno­ściach, jakie nas przy tym czekają. Niełatwo będzie w każdym wypadku rozstrzygnąć, do jakiego działu winno się coś zaliczyć, gdy jednak raz porządnie je wszystkie przejdziemy, można być pewnym, że wszystkie ważniejsze zagadnienia znajdą swe uwzględ­nienie.

 

Najpierw więc musimy omówić doniosłość duchownego kierownictwa. Trzeba wiedzieć, że w Kościele próbą naszej wiary, znacznie dotkliwszą, ani­żeli cały system doktrynalny, jest przyjęty w nim system praktyk i nabożeństw, a w tym żaden może punkt nie był tak zajadle atakowany nie tylko przez krytyków, pozostających poza Kościołem, lecz także przez żyjących w nim, a nieuświadomionych i nie dość gorliwych katolików, jak rola kierownika duchownego. Przeto podobnie jak zwykliśmy mawiać o nabożeństwie do Matki Najświętszej, możemy i o niej powiedzieć, że ta zajadłość jest miarą bojaźni i nie­nawiści, jaką żywi ku niej szatan.

 

Złoża żywotnych energij w Kościele bywają nie­raz tak ukryte, że czasem dopiero przewrotne instynkty heretyckie zwracają na nie uwagę, oddając katolikom tę samą przysługę, jaką spełniają specjalnie ćwiczone psy w odkrywaniu trufli. Tym sposobem herezje nie ­tylko przyczyniają się do autorytatywnego określenia prawd wiary, lecz także zwracają uwagę na siły, ukryte w każdej z tych prawd.

 

Nie ulega wątpliwości, że poddając się duchow­nemu kierownictwu, bierzemy na siebie pewnego ro­dzaju jarzmo. Lecz gdybyśmy się na taką ofiarę nie zdobyli, próżne będą nasze starania o rozwinięcie w sobie życia wewnętrznego. Być może, iż brak kie­rownictwa nam nie zaszkodzi, jak długo pełzać bę­dziemy po dołach i nizinach życia duchownego, lecz da się on nam dotkliwie we znaki, gdy zechcemy wznieść się wyżej. Ludzie, skądinąd dobrzy, w braku kierownictwa błądzą zarówno w pracach podjętych dla Kościoła, jak i w osobistej pobożności, a błędy ich i szkody z nich wynikające, zdają się być tym większe, im wyższa jest ich dobroć. Dzieje się to dwojakim sposobem: w pierwszym wypadku działa tu miłość własna, która niepostrzeżenie odwraca czło­wieka od pobudek i zasad, którymi się pierwotnie kierował, tak że w braku kogoś, kto by zawczasu mógł go o tym przestrzec, istnieje niebezpieczeństwo, że nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zatrzyma się na niższym poziomie, aniżeli przypuszczał i do­piero później odkryje w swym gmachu duchownym niebezpieczne zarysowania, jakie się jawią w murach wadliwie zbudowanego domu; w drugim wypadku początkiem złego bywa brak roztropności, który spra­wia, że człowiek, zauważywszy ostygnięcie swej uczu­ciowej gorliwości, przeraża się i wpada w różne dzi­wactwa, a wreszcie kończy na zupełnym zdziwaczeniu.

 

Tak wyglądają drogi, jakimi osoby pobożniejsze wśród świata łamią się i są odrzucane przez Boga, jako statki źle zbudowane i nieużyteczne. Lu­dzie, którzy by mogli być świętymi Edmundami, Lu­dwikami i Eleazarami, stają się tym sposobem cier­niami uwięzłymi w burtach Kościoła, dziurawiącymi je, o ile ich maleńkość na to pozwala. Oto przyczyna, dlaczego tylu, zrodzonych do uszlachetniania innych, umiera bez łaski. W jej świetle nie dziw, że Kościół dziś jeszcze traci tylu wielkich świętych. A cóż to przeszywa nam serca najdotkliwszym żalem, skoro popatrzymy na te zastępy dusz pobożnych? Utrata łaski, zapieranie się najświętszych zasad, kruchość najszlachetniejszych zamiarów, a przyczyną tego jest po największej części brak duchownego kierownictwa. Czyż można więcej powiedzieć o jego doniosłym zna­czeniu? Wszyscy Święci w tym się zgadzają, że mieć kierownika sumienia, otwierać przed nim swą duszę na oścież i słuchać go bez skrępowania i skrupułów, to połowa wygranej w życiu duchownym.

 

Po wtóre musimy się zastanowić nad znaczeniem kierownictwa duchownego, jako faktu zewnętrznego. Otóż przez nie upodabnia się życie ludzi świeckich do życia zakonnego, czyniąc ich nie­jako członkami jakiegoś świeckiego zakonu. Niepodo­bieństwem jest bowiem, by to kierownictwo mogło się ograniczyć do spraw czysto duchownych. Wpraw­dzie modlitwa i umartwienie, pokusy i sakramenty, są to rzeczy trudne i stwarzające w życiu duchow­nym mnóstwo wypadków, które niełatwo i niebez­piecznie byłoby rozstrzygać samemu. Jednak nie wiem, czy bodaj postępowanie zewnętrzne i sprawy doczesne nie więcej nasuwają trudności i nie większe wywo­łują powikłania duchowne. Albowiem spełnienie do­mowych obowiązków nie mniej wymaga roztropności, aniżeli zgłębienie jakiegoś punktu rozmyślania. A poprawne zachowanie się wobec wymogów życia spo­łecznego więcej sprawia kłopotu aniżeli upewnienie się co do prawdziwości natchnień wewnętrznych. Dziwi mnie doprawdy sąd niektórych osób, które sobie wyobrażają, że kierownictwo w sprawach czysto duchownych więcej danych wymaga, aniżeli prowa­dzenie duszy drogą życia wewnętrznego wśród zajęć świeckich. Zdaje mi się, że raczej to ostatnie większej wymaga mądrości, głębszej nauki i ściślejszego z Bo­giem zjednoczenia.

 

Zazwyczaj bywa tak, że rękopisy autorów, ma­jących dobre pismo, wyraźne, więcej zawierają błę­dów, aniżeli rękopisy ludzi piszących licho, ponieważ pierwsze daje się do przepisania byle komu, drugie zaś muszą przechodzić przez troskliwe ręce. Podob­nie zdarzyć się może i w kierownictwie duchownym. Jakiś kapłan może być śmiałym w kierowaniu dobrej zakonnicy w nadprzyrodzonym stanie modlitwy, a jeśli jest pokorny i roztropny, będzie się lękał kierować księżniczką do doskonałości wśród zawikłań i trud­ności.

 

Życie duchowne polega nie tyle na pewnych na­bożeństwach, obrzędach, wierzeniach czy praktykach, ile raczej na przesycaniu nadprzyrodzonością zajęć życia codziennego; słowem, nie polega ono tyle na pewnych czynnościach, ile na pewnym sposobie speł­niania wszelkich czynności. Dlatego każde doczesne zajęcie, każdy stosunek ze światem, każdy obowią­zek społeczny, znajdują swój oddźwięk w powikła­niach sumienia, a choć ludzie świeccy z dziwną nie­raz łatwością z nich się wywiązują i coraz większej nabywają wprawy w rozwiązywaniu innych wypad­ków, to jednak często tak mają wzrok przyćmiony kurzawą, w jakiej się obracają, że zawsze mnóstwo zostaje trudności, z którymi muszą śpieszyć do in­nych. Nic przeto nie jest tak płytkie i nieuzasadnione, jak domaganie się niektórych ludzi, by kierownik sumienia trzymał się z dala od spraw doczesnych. Wszak właśnie jego zadaniem jest przesycać je duchem nadprzyrodzonym, przez zastrzykiwanie im nadprzyrodzonych pobudek i przez zwalczanie w nich ślepoty i grymasów miłości własnej, a poddawanie ich pod posłuszeństwo Chrystusowi i pod uległość zasadom Ewangelii.

 

Mimo całego naszego doświadczenia, zdumieli­byśmy się sami, gdyby tak przyszło nam się prze­konać, jak przemożny wpływ wywiera na nas świat jeszcze po tylu latach służenia Bogu. Światowe za­sady żyją w nas dotąd, choć może dawno zerwaliśmy z grzechem. One kształtują nasz sposób myślenia, przesycają uczucia, wypaczają wolę, a nawet wpły­wają na sposób, w jaki zmysły zewnętrzne przedsta­wiają nam świat, nas otaczający. Przenikają one do sposobu, w jaki się wyrażamy, wyrażenia zaś oddzia­ływają na sposób myślenia, a myśli z błyskawiczną szybkością nadają kształt naszym pobudkom już w pierwszej chwili działania.

 

Otóż kierownictwo duchowne przez samo swe istnienie daje świadectwo przeciw światu, tak iż możemy na nie się spuścić. Ono nie zważa, co świat myśli o sobie, jego uroszczenia odtrąca z pogardą, śmiało zdziera zeń maskę, ukazując pod nią oblicze skazanego na stos, niepewnego dnia ani godziny, w której pójdzie na spalenie. Nic więc dziwnego, że świat z radością wita głosy ludzi tego pokroju, jak Michelet i manifestuje swoje naturalne uczucia z gwałtownością doprawdy zabawną. Uczucia natu­ralne, powiadam, gdyż z konieczności błądzi on w uję­ciu istoty duchownego kierownictwa, które wręcz mylnie pojmuje, zarówno gdy chodzi o doniosłość jak i o zasięg jego wpływów.

 

Kierownictwo duchowne musi koniecznie wyda­wać się w oczach świata sprzysiężeniem, które ściąga na siebie szczególną nienawiść. Zresztą odrobina prawdy tkwi w tym poglądzie, bo czymże jest Kościół, jeśli nie boskim sprzysiężeniem przeciwko światu? Podobnie jak pewne słowa, same z siebie niewinne, są zdolne wtrącić w szał człowieka obłąkanego, tak obowiązek kościelny w zetknięciu z życiem przyrodzonym potrafi rozdrażnić świat w stopniu zgoła nie­spodziewanym. Jako katolicy, winniśmy stale o tym pamiętać, ilekroć świat nam coś mówi o kierownictwie duchownym. Jak długo żyjemy, zawsze nasze życie wewnętrzne będzie się kłóciło ze światem.

 

Trzecim przedmiotem naszego zastanowienia ma być potrzeba kierownictwa w życiu duchow­nym. Jest to najważniejsza część mojej rozprawy i postaram się udowodnić ją na podstawie sześciu różnych źródeł: z powag, z powszechnego przekona­nia, z samej istoty rzeczy, z właściwości życia duchownego, z roli kierownictwa w życiu wewnętrznym i z ogólnej jego potrzeby.

 

Dowody, zaczerpnięte z powag, można podzielić na trzy grupy, wywodzące się bądź z prak­tyki Kościoła, bądź z faktu potępienia pewnych herezyj, bądź wreszcie z natchnień Ducha Świętego, uzna­nych przez prawowiernych pisarzy, omawiających rozróżnianie duchów.

 

Według nauki Ojców, rola kierownika duchow­nego została wyobrażona w Piśmie świętym przez stosunek Samuela do Helego, Piotra do Korneliusza i Ananiasza do Pawła. Nie wdając się jednak w ba­danie, czy te zestawienia nie są cokolwiek kulawe, przyjrzyjmy się niewątpliwej praktyce Ko­ścioła. W dialogach św. Grzegorza Piotr zapytuje Honorata, czy ma kierownika swego sumienia. Symeon i Metafrast świadczy, że kiedy Pachomiusz chciał zdo­być tajemnicę doskonalszego życia, obrał Palemona za kierownika. Tenże Metafrast wspomina, że św. Chry­zostom objął kierownictwo duchowne w swoim klasztorze, a ten sam obowiązek został nałożony św. Do­roteuszowi, który szczególnie kierował duszą św. Dozyteusza. Św. Jan Damasceński był naznaczony na kierownika duchownego nowicjuszów swej Ławry. Eutymiusz polecił Sabie poddać się pod kiero­wnictwo Teoktysta. Sam św. Doroteusz pozostawał pod kierunkiem Seryda, tak iż jego stosunek do Dozyteusza stanowił już wówczas gotową tradycję.

 

Jan Prorok miał Barsanufiusza za kierownika, a Jerzy Arsylaita dzierżył kierownictwo nad św. Ja­nem Klimakiem. Studyta Teodor za kierownika swej duszy obrał mnicha Platona, który sam wyszedł spod ręki Teoktysta, przejmując w ten sposób odeń tra­dycję, podobnie jak św. Saba w swoim klasztorze. Św. Romuald korzystał z kierownictwa Maryna, a Piotr Damian sam wyznaje o Leonie Pustelniku, że był mu nie tylko "druhem" i przyjacielem, lecz również ojcem, nauczycielem, mistrzem i przełożonym, któ­rego rady duchowne odznaczały się taką głębią, iż brzmiały w uszach radzących się jak wyrocznie.

 

Św. Antonin tak swego czasu zasłynął jako kie­rownik duchowny, że zwano go ojcem dobrej rady. Jan Kantakuzen, przechodząc już do kierownictwa duchownego ludzi świeckich, opowiada, jak cesarz Andronik na łożu śmiertelnym prosił o przywołanie kierownika swej duszy, a kiedy marszałek dworu posłał mu mnicha, którego nie znał, błagał ze łzami o przysłanie swego stałego kierownika sumienia. Ce­sarz Manuel mianował Makarego, któremu daje nazwę kierownika duchownego, jednym z wykonawców swego testamentu. Również cesarz Jan, wyruszając na sobór do Ferrary, zabrał ze sobą, jak czytamy, pustelnika Grzegorza, jako kierownika duchownego, który został później patriarchą Konstantynopola, o czym wspomina Pontanus w swoich zapiskach historycznych o Jerzym Phrantzes, dostarczając przez to dowodów, że już w owych czasach mężowie ci byli nie tylko spowiedni­kami lecz kierownikami duchownymi w ścisłym tego słowa znaczeniu. Tradycja zaś późniejsza jest zbyt znana, by się nad nią rozwodzić.

 

W parze z tradycyjną praktyką Kościoła idą jego wyraźne potępienia nauk przeciwnych. W r. 1623 iluminaci uczyli, że można się obejść bez kierownika duchownego, gdyż wystarczy, by każdy poddał swą duszę natchnieniom Ducha Świętego i starał się być im wiernym za wszelką cenę. Lecz nauka ta została potępiona przez inkwizycję hiszpańską, której wyrok spotkał się z uznaniem ze strony teo­logów. Molinos utrzymywał, że katolickie pojmowa­nie roli kierownika duchownego jest wymysłem nie­dawnym i śmiechu godnym – doctrina risu digna et nova in Ecclesia Dei – ale i to twierdzenie zostało potępione wraz z tezą sześćdziesiątą ósmą, w któ­rej chce uwolnić osoby duchowne od kierownictwa, jako zdolne własnym światłem się pokierować.

 

Św. Franciszka de Chantal poznała po pewnych objawach, że św. Franciszek Salezy był mężem, przez Boga jej wyznaczonym na duchownego kierownika, a pisarze mistyczni dają nam w tej dziedzinie pewne wskazówki, mające niewątpliwie pochodzić od Ducha Świętego. Jedną z nich jest pewien nieokreślony pociąg, który owłada nami szczególnie w chwilach, kiedy dobrze jesteśmy usposobieni, nakłaniając nas, byśmy z całym zaufaniem powierzyli się jakiemuś słudze Bożemu i zadzierzga jakieś szczególne węzły łaski między jego duszą a naszą. Inną wskazówką bywa dziwny jakiś spokój, który zalewa duszę naszą wówczas, gdy ktoś do nas przemawia, rozwiązuje nam wątpliwości i rozprasza nasze skrupuły. Odno­simy wrażenie, jak gdyby nas magnetyzował świętą radością, wolną od jakiegokolwiek ziemskiego szacunku czy osobistego przywiązania ku niemu. Taką wska­zówką jest także pewien zapał i gwałtowne pragnie­nie życia jedynie dla Boga, które odczuwamy pod wpływem jego słów, lub wreszcie pewne uczucie uszanowania, posłuszeństwa i uległości, które każe nam upatrywać Boga i tylko Boga w nim i w jego kie­rownictwie.

 

Konieczności duchownego kierownictwa dowodzi po wtóre wspólny wszystkim zdrowy roz­sądek. Życie wewnętrzne ustawicznie stawia nas w obliczu wypadków, które nierzadko są wcale trudne do rozwiązania i podołać im może tylko ten, kto łączy w sobie wprawę, doświadczenie, naukę i pewną powagę. Otóż przymioty te nie są własnością ogółu wiernych; a już nie ma to miejsca w żadnym wypadku, gdy chodzi o powagę. Węzeł, którego nie można rozwiązać, należy rozciąć, ą uczynić to może tylko ktoś mający za sobą pewną powagę. Wspo­mnieć też należy o przysłowiowej niemożności wyro­kowania we własnej sprawie, a jeśli do tego dodamy jeszcze doświadczenia, któreśmy już nieraz poczy­nili z miłością własną, to chyba już więcej nie trzeba nam będzie dowodzić, że rola, jaką odgrywa w kato­lickiej ascezie kierownik sumienia, jest tylko wyrazem zdrowego rozsądku matki naszej, Kościoła.

 

Trzeci dowód, podobny do poprzedniego, pochodzi z samej istoty rzeczy. Życie wewnętrzne, jak się na każdym kroku przekonywamy, jest pełne złud i niebezpieczeństw. Wobec tego, podobnie jak w innych naukach i sztukach, potrzebujemy prze­wodnika, któryby nas pouczał i sprowadzał na drogę właściwą; któryby zapobiegał stracie czasu i atłasu na odkrywanie rzeczy znanych od dawna i chłodził nasze nierozumne zapały, które niejednego już przy­prawiły o zgubę; któryby nam pokazywał, jak mamy słuchać, jak działać, jak czynić doświadczenia i wyciągać z nich wnioski, jak poprawiać swoje postępowanie i przezwyciężać znużenie. Życie duchowne jest codziennym umieraniem sobie samemu i dźwiganiem swego krzyża na każdy dzień; lecz któżby się odważył iść w ten sposób przebojem przez całe życie, gdyby nie miał przy sobie kogoś, kto by go i zachęcał i miarkował zarazem, kto by łagodził i zawieszał to święte jego okrucieństwo nad sobą samym? Wielka jest na­sza pewność siebie, a jednak nikt z nas nie jest na tyle pewny siebie, by w chwili smutku nie szukał jakiej pociechy poza sobą. Nikt nie jest w możności pocieszyć sam siebie. Nikt nie może w zupełności spuścić się tylko na siebie samego. Pociecha jest czymś społecznym, a czyż może ktoś, co nie osiągnął jeszcze stanu doskonałości, a żyje nie po światowemu, obejść się bez pociechy? Człowiek wydaje się so­bie zazwyczaj bardzo mądrym i prawym, lecz wątpię, czy znajdzie się ktoś, kto by we wszystkim rządził się bez skrupułu swoim zdaniem. Nikt nie może o sobie powiedzieć, iż posiada światło, które by mu stale dawało do poznania, ilekroć źle postąpi, ani też cierpliwości na tyle, by umieć czekać, dopóki potrzeba, lub zapanować nad sobą w doświadczeniach. Nasza umiejętność zwodzenia samych siebie jest nie­słychana, a modlitwa, cierpienie i działanie, te trzy dziedziny kierownictwa duchownego, już ze swej na­tury są szczególnie przystępne dla złudzeń. Chodze­nie w pojedynkę jest niemożliwością w życiu wewnętrznym, a pragnienie samowystarczalności w nim oznacza brak pokory, który zamraża wszelki postęp duszy, nawet w znaczeniu czysto etycznym. Co wię­cej, doświadczenie pokazuje, jakkolwiekby trudno coś podobnego z góry przypuścić, że bez kierownictwa całe życie duchowne schodzi na czysto zewnętrzną rutynę i jałową formalistykę. Człowiek bowiem rośnie wewnętrznie w miarę, jak nabywa zwyczaju wyrze­kania się swego widzimisię, swoich nawyknień i zachcianek. Toteż z metafizyczną pewnością wynika zarówno z ograniczoności naszej jaźni jak i z natury życia duchownego, że człowiek osamotniony będzie miał zakres swego postrzegania bardzo ścieśniony, a nawet w tym ciasnym zakresie mnóstwo przedmio­tów przedstawi mu się w sposób mglisty i zniekształcony.

 

Czwarty mój dowód poniekąd zamyka się w trzecim, bo wywodzi konieczność kierownictwa z samej natury życia wewnętrznego. Wszelakie stworzenie cierpi, gdy się je zmusza żyć poza właściwym mu żywiołem, a jeśli to cierpienie bywa krótkie, to tylko dlatego że kładzie mu kres litościwa śmierć. Otóż życie nadprzyrodzone jest dla naszej upadłej natury tym, czym życie dla ryby, wyjętej z wody. Następstwem tego jest cierpienie oraz niemożność wytrwania bez pomocy nadprzyrodzonych. Życie na polu bitwy wśród oślepiających gazów i ogłuszającego huku armat, lub życie w dzwonie nurkowym wśród ciemności i szumu wodnego odmętu z pulsem galopującym, to jeno obraz życia nadprzyrodzonego. Jego niezwykły charakter wymaga naukowego przygotowania od tych, co chcą nim kierować. Czyha na nie mnóstwo pokus, raz kąsających milczkiem, raz znowu z wielkim hałasem. Złudzenia, na które jest wystawione, mienią się jak pióra na szyi gołębia. Nic więc dziwnego, że potrzebuje pociechy, jak chore dziecko, a odciążenie ducha jest dlań koniecznością, bez której nie może się obejść. Żeby móc żyć bez kierownictwa, musiałoby się chyba umieć widzieć w ciemności, oddychać w próżni i chwytać to, co nienamacalne. Godinez powiada w swej Praktyce teologii mi­stycznej: "Z tysiąca dusz, które Bóg wzywa do do­skonałości, odpowiada zaledwie dziesięć, a na stu, powołanych do stanu kontemplacji, dziewięćdziesię­ciu dziewięciu zawodzi. Przeto powtarzam, wielu jest wezwanych, ale mało wybranych. Pominąwszy bowiem inne wielkie trudności, prawie nieprzebyte dla naszej ułomnej natury, które się jeżą na drodze doskonałości, jednej z najważniejszych przyczyn upadku tak wielu szukać należy w rzadkości kierowników duchownych, którzy by z pomocą łaski Bożej mogli bezpiecznie prowadzić dusze nasze przez to nieznane morze życia wewnętrznego".

 

Piąty dowód konieczności duchownego kierow­nictwa wypływa z samej roli kierownika su­mienia. Jego zadaniem jest nie tyle wytyczanie no­wych szlaków, ile raczej postępowanie z tyłu, z oczyma utkwionymi w Boga, który gdzieś majaczeje na przedzie. Właściwie nie on prowadzi swych penitentów, ale Duch Święty – on tylko wyciąga swe dłonie po bokach, jak matka przy swoim dziecięciu, które do­piero pierwsze stawia kroki, chwiejąc się niepewnie z boku na bok. Jemu nie wolno mieć stałych upa­trzonych dróg, które by wskazywał każdemu. Tak może się zachować co najwyżej mistrz nowicjuszów, ucząc ich tradycyjnych zasad postępowania, ożywiając ich duchem zakonu i urabiając na wzór swego zakonodawcy. Lecz nie jest to droga dla kierownika dusz. Jedyną wskazówką, po której poznaje, żeśmy na dobrej drodze, jest widok Boga przed nami, w któ­rego błogosławione ślady każe nam wstępować z niemal przesądną sumiennością. A gdy spostrzeże, iż przedział między Bogiem a nami się zwiększa, za­grzewa nas w sposób roztropny i wyrozumiały, lecz niemniej mocno i nieustannie. Światło swe czerpie z modlitwy, ze znajomości charakterów i z osobistych spostrzeżeń, poczynionych na nas. Jego rola jest prawdziwie nadprzyrodzona, lecz nie brak w niej pierwiastka przyrodzonego i nie wywiąże się on dobrze ze swego zadania, jeśli czynnik nadprzyrodzony przysłoni mu w nas stronę przyrodzoną. Bezpieczniej też będzie, skoro pobłądzi, przypisując swej przyrodzo­nej przenikliwości, rozumowi i roztropności to, co rzeczywiście jest nadprzyrodzonym darem rozezna­wania duchów, aniżeliby miał błędnie poczytać za nadprzyrodzone, co właściwie jest czysto przyrodzone. Jest rzeczą wielce niebezpieczną z kierownictwa robić jakiś zabobon. Kierownik przeto winien mówić o rzeczach nadprzyrodzonych raczej w sposób naturalny, niż czynić to na sposób wyroczni, z dziwacznymi przestankami, w słowach umyślnie zaciemnionych, wciąż powołując się zarozumiale na Boskie natchnienie. Postępowanie takiego człowieka do tego stopnia jest śmieszne, że nie zdziwiłbym się gdyby jego Anioł Stróż odezwał się w świętym zniecierpliwieniu: "Wszystko jest darem Bożym, więc idź, na­iwny człowiecze, wspieraj swych bliźnich, na ile cię stać, pilnie, lecz w sposób naturalny, nie podkre­ślając tego tak bardzo, ani otaczając się śmieszną tajemniczością". Istotnie, cokolwiek by nam czynić wypadło, strzeżmy się tajemniczości w kierownictwie.

 

Nasz kierownik musi też starać się o czystość własnego sumienia i o bezinteresowność swego po­stępowania, aby miał serce otwarte na światło nadprzyrodzone i pomoce, których mu Bóg zechce uży­czyć. Nie powinien nam mówić zbyt wiele i kłopotać się tym, że może jego milczenie będzie dla nas ciężką próbą. Wzorem jego z nami postępowania będzie zachowanie się Boga względem nas. Wszystko, co z nami uczyni lub co zamierzy, będzie oparte o łaski, których nam Bóg pierwej udzieli. Czyż wobec tego może być jego rola czymś dodatkowym i czysto przygodnym? Czyż nie stanowi ona części istotnej systemu Boskiej ekonomii dusz, z którym tak nierozdzielnie się łączy?

 

By jednak, po szóste, jakaś potrzeba mogła być nazwana koniecznością, musi być nieodzowna dla wszystkich. Czyż więc może jakaś grupa ludzi, pragnących być dobrymi, obejść się bez kierow­nictwa? A te nieszczęsne stworzenia, które usiłują się otrząsnąć z grzesznych nałogów, które wszyst­kiego muszą się uczyć, wszystko od początku zaczy­nać, które bezbronne stają wobec nieprzyjaciela pod groźbą zdrady, kryjącej się może w ich własnym sercu, a ujawniającej się dopiero w chwili grzechu, zbłąkane i ślepe, słabe a podrażnione, tchórzliwe a zarozumiałe, próżne a ponoszące klęskę za klęską, osłabłe w trudach a rozjątrzone, lecz z rozpostartym szeroko nad sobą gęstym płaszczem Bożej miłości i blaskiem łaski odrodzenia, – czyż nie potrzebują ojca duchownego? I któż nie chciałby stać się im ojcem i oddać swe życie, o ile by to było możliwe, za ich dusze nieśmiertelne, gdyby Pan nasz nie wziął na siebie tego nadmiaru poświęcenia, zostawiając nam ledwie małą jego cząstkę?

 

A początkujący na drodze doskonałości czyż w mniejszej zostają potrzebie? Oto, jak trudne zadanie ich czeka, a jak mało doświadczenia mają za sobą. Jeżeli rzemiosła niepodobna się wyuczyć, nie stawszy się pierwej czeladnikiem, to cóż mówić o życiu doskonałym! Zniechęcenie byłoby jego grobem, a jednak nic chyba więcej nie jest wystawione na zawód i na słuszne poniekąd zniechęcenie. Dusza staje tu wobec zgliszczy swych najżywotniejszych poczynań. Wokoło niej ścielą się szczątki złamanych postanowień, ostygłych ślubów, roztargnionych mo­dlitw, dziwacznych skrupułów, słomianych entuzjazmów, zmarnowanych łask sakramentalnych, nawza­jem udaremniających się zamiarów wśród niezmier­nej rozmaitości pomysłów, poczynań i chęci, wala­jących się na kształt błyskotek ze spalonego teatrzyku po ściekach ulicznych; a nad tym wszystkim przy­czajony szatan, przed którym wciąż muszą się mieć na baczności, by bronić dymiących resztek swego życia, które wyratowali z ogólnego pogromu.

 

Niewiele lepsza jest dola postępujących, którzy właśnie wkraczają na szlaki nadprzyrodzone, przebywając granice królestwa, strzeżonego zazdro­śnie. Czy wszystkie paszporty w porządku? A w to­bołach czy nie ma jakiego przemytu? Najbezpieczniej byłoby dla nich wybrać się z małym węzełkiem. Albowiem trudności się mnożą. Inna wokół nich mowa rozbrzmiewa, inne obyczaje tubylców. Co krok wpadają w kłopot, by się nie zatruć nieznanym owocem. Gorszą innych i gorszą się sami, nawet o tym nie myśląc. Z czasem może dopiero się przyzwyczają. Na razie jednak złudzenia ich się zgęszczają, pośliz­gnięcia okazują się coraz zdradliwsze, trudności coraz więcej sprzeczne i powikłane. Szatan poczyna sobie z większą wprawą, niż dawniej, duch ludzki żagiew buntu podnosi i ogłasza się królem, a jego samozwańcza władza, według wszelkiego prawdopodobień­stwa, na długo się zapowiada. Z każdym krokiem coraz to konieczniejsza się staje praktyka pokory, doświadczenie zaś pokazuje, że tylko uległe podda­nie się kierownictwu dostarcza nam sposobności do ciągłego ćwiczenia się w tej zbawiennej cnocie.

 

O położeniu doskonałych niczego nie mogę powiedzieć. Lecz nieraz widziałem ludzi jako drzewa chodzące, którzy się zataczali, jak gdyby miłość Boża podcięła ich ludzkie siły. Zawsze musieli krzyżować zamiary innych, stając nierzadko w sprzeczności z sa­mymi sobą. Niekiedy się wydawało, że nie wiedzą, co z sobą począć i na jaką się drogę skierować. Kiedy indziej wyglądali sztywno, bezmyślnie i bez życia, jak skrystalizowane stalaktyty w poświacie księżyca. Zda­rzało mi się widzieć balony, hasające w powietrzu, pełne ludzi, którzy sobie pozwalali na nieroztropne pomysły. Wyskakiwali, by się przechadzać po chmu­rach, puszczali się na przyprawionych skrzydłach, by lecieć ku słońcu, wytryskiwali jak race, by się roz­sypać w zamieci skier; zachciewało się im przejażdżki na gwiazdce, zabawy w chowanego po Mlecznej Dro­dze lub jazdy w coraz to innym kierunku, jak gdyby każdy miał wiatr na swoje rozkazy. Często gęsto by­wało, że któryś runął ku ziemi z przerażającą szyb­kością, mając za całą obronę nędzny spadochron, a nieraz i bez niego; a choć nie mam pojęcia, co oni w tych swoich międzygwiezdnych przestworzach robili, to jednak wystarczy mi stwierdzić, że te spadochro­nowe sztuczki były wielce niebezpieczne, a nieraz źle się kończyły. Gdzie szukać kierownika dla tych ptaków niebieskich, nie umiem powiedzieć. Ale to jedno wiem dobrze, że przydałby się im mocno jakiś; nie każdy bowiem ma, jak św. Katarzyna Genueńska lub Klaudia od Aniołów, samego Ducha Świętego za kie­rownika. A podejrzewam, że przyczyną, dla której tyle dusz kończy na spadochronach, bywa najczęściej urojenie, że Duch Święty nimi bezpośrednio kieruje.

 

Czyż więc z tych sześciu względów nie należy słusznie wywnioskować o konieczności duchownego kierownictwa?

 

Obecnie przechodzę do wyboru kierow­nika, ten bowiem był mój czwarty punkt. Otóż różne są rodzaje tych kierowników. Pewien pisarz dzieli ich na ludzkich, duchownych i boskich. Ludz­kim nazywa takiego kierownika, który idzie za du­chem świata i zasadami ludzkiej przezorności. Nie­szczęsna doprawdy ta dusza, która się powierzy w takie ręce. Duchownym określa człowieka, który wprawdzie nas wiedzie do umartwienia i modlitwy, lecz nie posiada jasnych i ustalonych poglądów na życie wewnętrzne, przeto niekiedy się myli, choć Bóg zazwyczaj błogosławi czystości jego intencji i nie pozwala, byśmy z jego powodu ponieśli szkodę. Miano kierownika boskiego daję mężowi na wskroś nadprzy­rodzonemu, który żyje ustawicznie w potoku świa­tła, prowadząc nas, jak gdyby czytał w sercach na­szych i jasno widział naszą przyszłość. Różne też dary zwykli miewać kierownicy sumień. Jedni posia­dają szczęśliwą rękę do początkujących, inni do po­stępujących, inni w końcu do doskonałych. Niektórzy umieją przecudnie prowadzić osoby świeżo nawró­cone. Inni nadają się do kierowania ludźmi wykształ­conymi i obytymi, a zawodzą przy prostych. Znowu niektórzy umieją trafnie pokierować wyborem po­wołania, podczas gdy inni nie wiedzą nawet, jak się do tego zabierać. Inni posiadają nieocenioną łaskę rozwijania życia wewnętrznego w duszach prostacz­ków i uduchowniania ich nędzy i cierpień. Inni są specjalistami od skrupułów, inni od wewnętrznych doświadczeń. Jedni przy swych najświętszych zamia­rach i najrozleglejszej wiedzy wtrącają swych peni­tentów w fantazje i złudzenia, czyniąc ich ludźmi nierealnymi i przeczulonymi, podczas gdy inni odzna­czają się umiejętnością rozpraszania złudzeń i pro­wadzenia swych penitentów drogą nadprzyrodzoną, a jednak roztropnie naturalną. Rzadko można znaleźć kierownika, odpowiadającego wszystkim, czy choćby tylko tej samej osobie w różnych okresach życia. To sobie należy wyryć w pamięci na zawsze, bo dużo od tego zależy i wybór i zmiana kierowników su­mienia.

 

W wyborze kierownika, jak zresztą wynika z tego, cośmy dotychczas powiedzieli, trzeba być oględnym. Chodzi tu bowiem o jedno z najważniejszych zagadnień naszego życia duchownego, a zło wynikające ze zwłoki jest niczym w porównaniu z nierozważnym pośpiechem. Sam wybór należy poprzedzić długą i żarliwą modlitwą nie w szalonym oczekiwaniu cu­downych znaków woli Bożej, lecz z prośbą o łaskę przeprowadzenia wyboru roztropnie, z wiarą i bez oglądania się na ludzkie względy. W szczególny sposób winniśmy się uciekać w takiej chwili do wsta­wiennictwa św. Józefa, patrona życia wewnętrznego. Kiedykolwiek się ozwie w sercu naszym pragnienie życia doskonalszego, nie będące przelotnym tylko objawem naszego zapału, wówczas właśnie nadchodzi chwila, w której Bóg nas wzywa do wyboru kie­rownika, o ile go do tego czasu nie mieliśmy. Wtedy winniśmy jeszcze raz się rozejrzeć, czy nie brakuje nam owych wewnętrznych znaków, o których przed chwilą wspomnieliśmy, i zabrać się gorliwie do za­bezpieczenia naszego wyboru od wpływu wszelkich uczuć ziemskich i przyrodzonych. O wyborze tym niech rozstrzyga bez przeszkody rozważny głos spokojnej i rozmodlonej duszy, który sobie cenię nade wszystko, albo natchnienie i pociąg nadprzyrodzony, który już mniej mi się podoba, ponieważ wymyka się spod kontroli zimnego rozsądku i trzeźwej rozwagi.

 

Trochę może dziwnym się wyda po wyborze mówić zaraz o zmianie kierownika, lecz taki jest piąty mój punkt. Na wstępie zaznaczam, że mówiąc ogólnie, zmiana kierownika jest rzeczą niepożądaną. W praktyce jednak czworako można pobłądzić: albo zmieniając go przedwcześnie, albo zmieniając go w ogóle, albo zmieniając go zbyt późno, albo nie zmieniając go wcale. Trudno znaleźć rzecz równie kłopotliwą jak rozróżnienie czasu właściwego od nie­właściwego w tej sprawie. To jedno można tylko po­wiedzieć, że zmiana kierownictwa jest rzeczą tak wielkiej wagi i tak dalekie pociągającą następstwa, iż Bóg zazwyczaj w razie rzeczywistej potrzeby udziela do niej szczególnego światła. Stosunkowo najmniej trudności nastręcza zmiana tam, gdzie sam wybór istotnie nie był dojrzały. Zwłaszcza gdy nie dostrze­gamy u siebie postępu, a jednocześnie czujemy, że przyczyną tego jest nie ostygnięcie pragnienia postępu, które płonie w nas dalej bez żadnego uszczerbku, lecz wadliwość metod dotychczasowego kierownictwa, wówczas możemy zaryzykować, zwracając się o radę do innych, czy nie należałoby poszukać sobie innego kierownika. Możliwe, że ostatecznie pozostaniemy przy pierwszym. Lecz o ile nieroztropnym musiałby być doradca, któryby lekkomyślnie zachęcał do zmiany kierownika, o tyle nie wiem, czy nie więcej obawiał­bym się takiego, któryby tę zmianę wystawiał jako najgroźniejsze niebezpieczeństwo życia duchownego, jako źródło wszelakich złudzeń i zadatek wiecznego potępienia. Co do mnie, to choć piszę to z pewnym niedowierzaniem, przecie zdaje mi się, że jakkolwiek nie jest rzeczą pożądaną zbytnie przywiązywanie się do kierownika, jednak z chwilą, gdy tracimy swobodę i łatwość w stosunku do niego, znak to, iż brak mu już łaski do kierowania nami, nawet bez jakiejkolwiek winy z naszej lub jego strony. Nasz stosunek do kierownika winien być swobodny jak tchnienie wiatru i tak orzeźwiający, jak słońce poranne. Ani pokusa, ani skrupuły, ani umartwienie, ani posłuszeństwo nie powinno wnosić weń cienia skrępowa­nia. Z chwilą zaś gdy ono pocznie się wciskać, nie pozostaje nic innego, jak zmiana kierownika. Albo­wiem celem jedynym i niezmiennym kierownictwa duchownego na wszystkich stopniach życia wewnętrz­nego i mistycznego jest wolność ducha. Kto sądzi przeciwnie, ten z kierownictwa czyni nie środek, wiodący do celu, ale zabobon. Dwa są wszelako wypadki, w których zmiana kierownika jest nie tylko bezpieczna, ale obowiązkowa. Jeden to chwila, w której przychodzimy do przekonania, że powinniśmy pożegnać się z dotychczasowym kierownikiem i tylko wdzięczność za dobrodziejstwa, któreśmy od niego otrzymali, wstrzymuje nas od tego. Drugi zachodzi wówczas, gdy przestaliśmy się czuć wobec niego swobodnie, a czekaliśmy dość długo, by się upewnić, czy uczucie to nie jest tylko przelotną pokusą. W tych obu wypadkach ociągać się ze zmianą kierownika zna­czyłoby prawdopodobnie obrażać Boga, a już na pewno krzywdzić własną duszę. Kierownictwo duchowne z rozpaczliwą łatwością może wyrodzić się w tyraństwo, a wtedy staje się złem równie wielkim jak błogosławieństwa, płynące z jego właściwego użytku. Pierwszym zaś stopniem tego tyraństwa jest uczynienie z niego zabobonu.

 

Ta myśl nasuwa mi szósty mój punkt, w któ­rym zamierzam rozwinąć prawdziwie katolic­kie pojęcie naszego stosunku do kie­rownika. Przede wszystkim winna je oczywiście cechować otwartość. Wszystkie nasze grzechy i niedoskonałości, wszystkie porywy naszych namiętności, wszystkie nieuporządkowane skłonności wewnętrzne, wszystkie pokusy i najtajniejsze poduszczenia sza­tańskie, nawet zarysy naszych zamków, budowanych na lodzie, nasze dobre uczynki, nasze pokuty, nasze nabożeństwa, nasze światła i nasze natchnienia, wszystko musi stać mu otworem, nie z tą przesądną drobiazgowością, która wyradza się w bezmyślność, lecz w stopniu, któryby mu pozwolił być świadomym rzeczy sędzią w naszych stosunkach wewnętrznych.

 

Nasza otwartość winna iść w parze z posłuszeństwem. Wszak wybraliśmy go przez wzgląd na jego wiedzę duchowną, która mu daje znajomość dróg Bożych, charakterów i ducha ludzkiego; przez wzgląd na świętość jego, która go zapala gorliwością o postęp powierzonych mu dusz; przez wzgląd na jego doświadczenie, które ułatwia mu stosowanie w praktyce zasad ogólnych; wreszcie przez wzgląd na jego uzdol­nienia przyrodzone i nadprzyrodzone do kierowania duszami. Przeto obowiązkiem naszym jest Boga w nim upatrywać, taki jest bowiem duch posłuszeństwa. Nasz sąd winien się poddawać pod jego zdanie, gdyż nauka jest podstawowym jego przymiotem. Św. Teresa mówi, że nasz kierownik powinien być uczony i pobożny, lecz gdyby się nie dało znaleźć tych dwu przymiotów w jednym człowieku, bezpieczniej jest zawsze wybrać uczonego bez pobożności, niż poboż­nego bez nauki. Ze wszystkich mądrych powiedzeń tej Świętej, a jest ich mnóstwo, żadne nie oddaje dokładniej właściwości jej głębokiego umysłu, jak właśnie to najcharakterystyczniejsze.

 

Na nieszczęście, posłuszeństwo względem kierownika duchownego bywa kamieniem obrazy dla wielu z nas. A przecie nie uważam, by to mogło mieć miejsce, gdybyśmy posiadali jasne lub, co na jedno wychodzi, nieprzesadzone pojęcia w tej spra­wie. Jakże mam te pojęcia wyjaśnić, by ich, broń Boże, nie poniżyć? Przede wszystkim więc pamiętać musimy, że kierownik duchowny to jeszcze nie przełożony zakonny. Posłuszeństwo zakonne obejmuje każdy szczegół, podczas gdy przy kierownictwie cho­dzi o posłuszeństwo ogólne. Przy tym kompetencja przełożonego rozciąga się na wszystko, kierownika zaś tylko na to, co sami pod jego władzę złożymy z własnej pobudki lub na jego przedstawienie. Wreszcie przełożony rozkazuje, choć go nie prosimy o radę, kierownika zaś polecenia biorą początek z naszej prośby o poradę. Nigroniusz powiada, iż nigdy nie obiecywał sobie wiele po człowieku, który w życiu duchownym zrzekł się inicjatywy na rzecz swego kierownika (1). Wola przełożonego zamienia w obo­wiązek rzeczy nadobowiązkowe, na co kierownik su­mienia może sobie pozwolić, chyba tylko przez za­pomnienie. Nie słuchając przełożonego, grzeszymy; natomiast trzeba by bardzo osobliwych i wyszukanych okoliczności, by nieposłuszeństwo względem kierow­nika przekroczyło granicę grzechu.

 

Wiadomo, że niewłaściwe używanie rzeczy skąd­inąd dobrej jest zawsze złe. Tak też i pomieszanie stanowiska kierownika sumienia z urzędem przełożonego zwykło pociągać dla dusz niezwykle zgubne następstwa. Dla osób żyjących w świecie, które dążą do doskonałości wśród całej swobody świeckich roztargnień i zamiarów, przesadne podporządkowywanie się kierownikowi duszy kłóciłoby się z resztą życia. Wnosiłoby w nie jakiś rozdźwięk. Stanowiłoby w nim jakieś obce ciało, które musiałoby w końcu wywołać rozkład albo wymioty, zależnie od charakteru. Pozba­wiałoby nas męskości, a ileż najgorszych następstw poszłoby za tym! Co więcej, sprzyjałoby rozwijaniu się w tej czy innej postaci duchowego lenistwa oraz skrytej miłości własnej. Zawsze to miło móc sobie powiedzieć, że się jest posłusznym i dobrym poddanym. Przyjemnie jest żyć w nieustannym zgiełku administracji duchownej. Wciąż wiedzie się jakieś gabinetowe narady, które napełniają nas poczuciem własnej ważności, uczuciem przesadnym a niedorzecznym, nienaturalnym, tajemniczym a próżnym wszel­kiej treści. Gotowiśmy uwierzyć, że naprawdę jesteśmy jakimiś wielkimi osobami i począć uwielbiać własne doświadczenie. Ostateczny zaś wynik z tego taki, że stajemy się rozpieszczeni, zniewieściali, przeczu­leni, rozgorączkowani zawsze i wiecznie znudzeni. To w większości wypadków odbija się na powadze naszego stosunku do Boga, wsączając weń niepostrze­żenie pewnego rodzaju nieuszanowanie. Składamy na kierownika naszego sumienia to, co tylko na Boga może być złożone. Zatracamy w stosunku do Boga ten zmysł bezpośredniości, którego brak sprowadza naszą pobożność na bezdroża, a na ostatek zostawia nas własnej nieporadności.

 

Rzecz ta zakrawa na potworność, lecz niestety często widzi się dusze, stworzone do rzeczy wielkich i niepospolitych, jak zbaczają na bezdroża, tylko dla­tego, że niezrozumienie posłuszeństwa należnego kie­rownikowi każe im poddać się niedołężnemu poczu­ciu bezpieczeństwa i na cudze spuścić się sumienie. Nie możemy wyrzekać się własnej odpowiedzialno­ści. W rzeczywistości jest to rzeczą zarówno fizycz­nie jak i moralnie niemożliwą stawiać swego kierow­nika w położenie przełożonego zakonnego, ażeby w ten sposób realizować słynne powiedzenie świę­tych o ślepym posłuszeństwie tak samo względem kierownika, jak i względem przełożonego. Wystarczy w tej mierze rozważyć słowa św. Teresy: "Kierownicy mego sumienia odmawiali nieraz miana grzechu temu, co w istocie było grzechem powszednim, lub nazywali grzechem powszednim to, co naprawdę było grzechem ciężkim. Te pomyłki tyle szkody wyrzą­dzały mej duszy, że nie uważam bynajmniej za zbyteczne ostrzegać innych przed nimi. Sama bowiem spostrzegam, że wobec Boga nie stanowiły one dla mnie żadnego uniewinnienia. Świadomość, że coś nie jest dobrem, już wkłada nam obowiązek wstrzymy­wania się od tego; jeżeli zaś Bóg dopuścił, że moi kierownicy, sami uległszy pomyłce, wprowadzili mnie w błąd, który ja, powtarzając ich naukę drugim, prze­kazywałam dalej, to winę tego przypisuję własnym swym grzechom. W ten sposób błądziłam przez siedemnaście lat". Benedyktyn Schram, przytaczając ten ustęp, dodaje: Tremenda theologia de ignorantiis saepe vincibilibus – Straszliwe memento dla zawinionej niewiedzy! Wszelako trzeba przyznać, że nauka ta jest równie zbawienna jak okropna (2).

 

Wreszcie jak ze strony kierownika musi być troska, by wciąż się pilnować i postępować ostrożnie, by nie zakłócić dzieła Bożego, które się dokonywa w naszej duszy, tak również i my starać się winniśmy nie zamącić go nadużywaniem stosunku do naszego kierownika, wkładając nań więcej, aniżeli wymaga surowa prostota jego obowiązku. Przeto nie powin­niśmy nachodzić go zbyt często, byłaby to bowiem strata czasu i brak cierpliwości. Nie udawajmy się doń poza określonymi czasami, chyba że się dobrze pierwej na modlitwie nad tym zastanowimy. Zawsze trzeba sobie jasno zdać sprawę z tego, o co chcemy pytać, czy istotnie warto z tym się udawać do kie­rownika, czy jest w tym coś realnego, a nie jakiś poryw tylko, jakaś pierwsza myśl czy dziki pomysł tylko lub wniosek, powzięty w pośpiechu i gorączce.

 

Musimy być z tym ostrożni, bo tu chodzi o rze­czy, odnoszące się do Boga. Nie trzeba też przedłu­żać rozmowy, ani mówić więcej, niż potrzeba wymaga. Nasze obcowanie z kierownikiem swoją poważną treścią, zwięzłością i namysłem winno przypominać modlitwę. Penitenci, którzy mówią najwięcej, zazwy­czaj są najmniej posłuszni. "Wierzcie mi – mawiał ks. de Lantages, przełożony seminarium w Puy – że nie rozwlekłość spowiedzi stanowi o jej dobroci". Także nie sama pociecha winna być celem naszej z kierownikiem rozmowy; to bowiem byłoby niegodne i niemęskie. Zadaniem duchownego kierownictwa jest dźwiganie dusz; lecz jakże często dzieje się przeciwnie! A wszystko dlatego, że nie pomnimy, iż podobnie jak w całej służbie Bożej, tak również i tutaj trzeba postępować rozumnie.

 

Pozostaje mi omówić punkt siódmy: dokuczliwości kierownictwa. Nasze posłuszeństwo dla kie­rownika, jeśli ma być rozumne, musi się dostosować do okoliczności czasu, miejsca, osób, kraju, oraz do poziomu umysłowego i do charakteru samego kie­rownika, nas i naszego otoczenia. Jednak i wtedy bywa nam ono źródłem wielu przykrości. Nie będę ich szczegółowo omawiał, gdyż wyliczyłem je wszyst­kie, mówiąc o cierpliwości. Umartwienie własnego sądu jest zawsze rzeczą dotkliwą, lecz w sposób szczególny daje się ono we znaki, ilekroć chodzi o zapatrywania religijne. Osobliwie uprzykrzona bywa myśl, że kierownik nas nie zrozumiał. Kierownik, zapatrujący się poważnie na swoje zadanie, będzie mówił niewiele, nie bacząc, że tą oszczędnością słów rani naszą miłość własną. Skoro zaś spostrzeże, iż zbytnio się spuszczamy na niego, usunie nam swe ramię, zostawiając nas chwiejących się na nogach. Umyślnie nas pozostawi niekiedy własnym siłom, byśmy nauczyli się chodzić samodzielnie, chociaż byśmy przez to byli narażeni na popadnięcie w grzech. Dobrze sobie bowiem zdaje z tego sprawę, że nigdy nie dokażemy wielkich rzeczy dla Boga, jeśli nam zabraknie pewnego stopnia samodzielności charakteru, nawet w sprawach duchownych, przy czym kierownik już będzie wiedział, jak tę samodzielność pogodzić z pokorą. Jego też tajemnicą, jedną z największych i najcenniejszych w jego zawodzie, będzie sposób ustrzeżenia praw pokory w ten sposób, by się ona nie wyrodziła w małoduszność i w jakąś garbatą pobożność.

 

Wystrzegajmy się bardzo pociągania kierownika za język przez oddziaływanie na jego strony ludzkie, na wrodzoną uprzejmość czy na chęć pozbycia się natręta. Gdzie postęp odbywa się tak powoli, jak w życiu duchownym, tam z natury rzeczy niewiele jest do powiedzenia. Pogawędka dębu z drwalem na pewno szybko by się skończyła, gdyby jej przed­miotem miały być jedynie wzrost i rozwój drzewa, pasożyty i ptaki, na nim się gnieżdżące, oraz pną­cze i owady, unoszące się naokoło, a nie wolno było zbaczać na rzeczy inne. Dąb bowiem nie wyrasta w jednym miesiącu, wczoraj i dziś ten sam ma pień i konary, a małe posiada widoki na to, by pewnego pięknego poranku ktoś wyczyścił jego chropawą korę, polakierował i ozdobił złotem. Podobnie i w duszy nie ma jednodniowych przewrotów. Dzień dzisiejszy jest bratem wczorajszego, a obaj są bliźniakami z jutrem. Nad czymże się tu długo rozwodzić? Z ko­nieczności rozmowa podczas tych dłuższych pogwarek musi schodzić na przeróżne praktyki, które najniepotrzebniej pochłaniają później naszą uwagę, od­wracając ją od właściwego kierunku. Mnoży się nabożeństwa, by niebawem się z nimi pożegnać, zupełnie jakby to była dziecinna zabawka. Gromadzi się różnego rodzaju praktyki, żadnego z nich nie odnosząc owocu. Stosuje się coraz to nowe środki, zanim poprzednie miały czas wydać swój skutek. Zakrawa to na kuszenie Boga. Po prostu jest to lekkomyślne igranie z przysłowiowymi złudzeniami prze­żyć duchownych, gdzie sami sobie zasłaniamy Boga i usiłujemy Go wywabić na powierzchnię duszy, pod­czas gdy On pragnie się pogrążyć w jej głębi.

 

Lepiej by już było ucierpieć nieco wskutek po­wolności i milczenia kierownika, aniżeli narażać się na takie błędy. Takie bowiem cierpienie nie wnosi żadnego skrępowania, którego jedynie bać się nam trzeba. Zresztą w tak ważnej sprawie żadne cierpie­nie nie jest zbyt wielkim. Bo i po cóż więcej zadawać pytań lekarzowi duszy, aniżeli lekarzowi ciała? Wszak ich zadania są analogiczne, choć w tak róż­nych dziedzinach. Przeto korzystajmyż z duchownego kierownictwa w ten sposób, a przekonamy się, ile błogosławieństw stąd na nas spłynie: bezpieczeń­stwo, pokój wewnętrzny, zasługa posłuszeństwa, przezwyciężenie przeszkód i modlitwa uczciwego człowieka.

 

Widziałem geranium, wyniesione z piwnicy za nadejściem wiosny. Zima była łagodna, więc w ciepłej ciemnicy roślina wybujała nadmiernie. Lecz na zdro­wie jej to nie wyszło. Wątła łodyżka gięła się ku ziemi, jakby zwarzona, wokoło zwisały bladożółte odrośla, liście były pożółkłe i nędzne. Za to wybujałość niezwykła; jednak trudno powiedzieć, by ona wynagradzała za wszystko, bo właśnie z tego wszyst­kiego ona była najgorsza. Nie było innej rady. Trzeba było roślinę obciąć, przesadzić do świeżej ziemi, a gdy wreszcie, ostatnia ze wszystkich, zakwitła, kwiaty jej były ze wszystkich najnędzniejsze. Tak bywa z duszą przepielęgnowaną za nadejściem wiosny wieczności. Jeno że u niej, niestety, możliwe jest tylko obcięcie, a nie ma mowy o przesadzeniu. Nigdy nie słyszałem ani nie czytałem o takim, któryby na tym stra­cił, że kierownik udzielał mu się zbyt mało, podczas gdy dusze, którym zaszkodziło zbyt duże udzielanie się kierownika, mogłyby zapełnić lecznice wcale wiel­kiego miasta.

 

Pisząc ten rozdział, miałem mnóstwo poważnych dzieł przed sobą, tuszę przeto, iż dałem streszczenie sądów najwybitniejszych w Kościele pisarzy o tym trudnym przedmiocie. To jedno tylko miałem przed oczyma: nie odstąpić ani na krok od ich zrównowa­żonego umiarkowania.

 

O. Fryderyk William Faber

 

–––––––––––

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski T. J., Kraków 1935, ss. 390-422.

 

Przypisy:

(1) Wszelako czytamy w Żywocie Matki Anny Serafiny Boulier, wizytki z Dijon, żyjącej w XVII w., że niechętnie się patrzyła na inicjatywę swych nowicjuszek w życiu duchownym, lecz tylko dlatego, by im zostawić zasługę posłuszeństwa i otwar­tości. Vie, cap. XVII, p. 168.

 

(2) Przypominamy również inne słowa Świętej, godne uwagi: "Sądziłam – pisze dalej – że w stosunku do kierowników mego sumienia poza zaufaniem, z jakim się do nich odnosiłam, nie byłam zobowiązana do niczego więcej". – Yo pensava che no era obligada à mas de creerlos. Vide cap 5. – Ten zna­mienny ustęp, jak było do przewidzenia, ściągnął na siebie znaczną uwagę. Komentuje go nie tylko Schram w swej Theo­logia Mystica, lecz również i Franciszkanin Arbiol w swoich Desengaños Misticos, lib. III, cap. 9, gdzie omawia złudzenia dusz, które wydają się daleko posunięte w modlitwie, a bardzo mało zaprawione do gruntownej cnoty.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2008
Powrót do spisu treści

"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: