Jeżeli najcenniejsza ze wszystkich łask jest łaska wytrwania, z której tamte czerpią swą niepożytość, to z pewnością najszkodliwszą ze wszystkich przywar, żerujących na życiu pobożnym, jest jej przeciwieństwo lenistwo duchowe. Wątpię jednak, czy w praktyce z takim się doń odnosimy wstrętem, na jaki zasługuje. Pasożytuje ono na wszystkich trzech stanach duszy, któreśmy opisali, szczególnie zaś na zmęczeniu. Znużeni walką, skłonni jesteśmy poddać się ospałości i szukać wytchnienia z dala od Chrystusa. Zmęczenie, uginające się pod brzemieniem słabości, rodzi wstręt do suchości wiary wewnętrznej i wiedzie do poszukiwania pociechy w stworzeniach, które się kończy równie nieszczęśliwie jak przysłowiowy sen w śniegu. A kiedy trzeba się zrywać do dalszego boju, my żądni spoczynku podnosimy szemranie i chcemy choćby środkami przyrodzonymi przedłużyć jego trwanie, skoro już nadprzyrodzonych nie staje.
Sądzę, iż można powiedzieć, że każdy człowiek jest z natury leniwy. Czy widział kto kiedy człowieka – mam na myśli ludzi o zdrowym sercu – któryby z natury nie ciążył do lenistwa? Owszem, jest to objaw tak powszechny, że nawet skończony leń będzie się tłumaczył, iż taka już jest jego natura. Nikt nie rwie się sam z siebie do cięższej pracy, chyba że jest do tego zmuszony, bądź przez miłość pieniędzy bądź też przez obawę piekła. Lenistwo ze swej natury jest słodkie, słodsze niż najwspanialsze dary, które świat może ofiarować. Lecz szczególnie osoby duchowne mają osobliwą skłonność do lenistwa, z czego nie zawsze dostatecznie zdają sobie sprawę. Prawdziwie kontemplatywne powołanie należy da największych rzadkości w Kościele. Toteż prawie niemożliwością dla ogółu dusz jest poświęcenie całego czasu jedynie aktom cnoty religii oraz pielęgnowaniu wewnętrznych pobudek i usposobień. Poza tym osoby, rozpoczynające życie duchowne uważają, nie zawsze zresztą słusznie, że mają obowiązek rozstać się z dawnymi swymi rozrywkami i zabawami. I tak pobożność ich wytwarza w nich pewną pustkę, nie zapełniając jej niczym. Dlatego bardzo trzeba, by ci którzy nie są dostatecznie zajęci pracą zawodową ani obowiązkami domowymi, zaprzęgli się do jakiejś zewnętrznej akcji społecznej lub charytatywnej. Zresztą, choćby nawet nasze tłumaczenie tego zjawiska nie odpowiadało rzeczywistości, jednakowoż jest faktem niezaprzeczonym i świat to zawsze złośliwie podkreśla, że osoby pobożne tworzą stan szczególnie ulegający lenistwu.
Skoro lenistwo stanowi tak skuteczną przeszkodę postępu, jest rzeczą niezmiernie doniosłą zapoznać się z nim dokładniej; przystępując do tego, zauważamy, iż zazwyczaj objawia się ono w jednej z siedmiu postaci, o których pomówimy.
Pierwsza z nich nosi zwykle miano rozproszenia. Łatwiej ją opisać niż ściśle określić. Jest to grzech, który nie ma własnego ciała, ale zwykł czepiać się czegokolwiek. Działa on milczkiem i niełatwo go odkryć. Najzdradliwszą zaś cechą rozproszenia jest okoliczność, iż uchodzi ono uwagi osoby rozproszonej nawet wówczas, kiedy bywa zawinione. Natomiast jego skutki mają się całkiem odwrotnie do niepozornej powierzchowności. W ciągu kilku godzin zdoła ono wniwecz obrócić łaski, zdobyte mozolną pracą długich miesięcy lub owoc całych rekolekcyj; przy tym szczególnie dlań sprzyjającym jest czas porekolekcyjny. Przyjrzyjmy się nieco, na czym ono polega. Po fakcie każdy się spostrzega, iż był rozproszony, lecz nie zawsze się wie, na czym to rozproszenie polegało. Jakiś cień, leżący na duszy mówi mu, że coś tam nie było w porządku, lecz nie każdy umie ten nieporządek nazwać po imieniu.
Roztargnienie polega przede wszystkim na niespełnianiu pewnych spraw w swoim czasie, skutkiem czego jeden obowiązek depcze po piętach drugiego, a wszystkie razem stłoczone zamieniają się w jarzmo, pod którym stękamy i tracimy spokój ducha. Następstwem tego w większości wypadków jest, że brak nam czasu na wykonanie naszego dzieła tak, jak ono winno być zrobione: zbywamy je czym prędzej, z jakimś nieświątobliwym pośpiechem, z pragnieniem raczej pozbycia się go niż sumiennego wykonania, bardzo niewiele myśląc o Bogu. Słynna zasada francuskiego męża stanu "Nie czyń tego dziś, co możesz odłożyć na jutro", jakkolwiek przydaje się nieraz w roztropnym załatwianiu obowiązków światowych, to przecie niezmiernie rzadko ma zastosowanie bezpieczne w życiu duchownym. Niemniejsze zamieszanie mogłaby wprowadzić odwrotna zasada, którą miał postawić lord Nelson, iż należy każdą sprawę kończyć na kwadrans przed oznaczonym czasem. Właściwą zasadą jest spełniać wszystkie obowiązki po kolei, w miarę jak się nasuwają, bez pośpiechu a wytrwale, z oczyma utkwionymi w Boga. Nawet bez trzymania się jakiegoś jednostajnego, z góry nałożonego porządku, życie nasze codzienne zwykło sobie żłobić jakieś stałe łożysko, w którym każde zajęcie ma swój czas. Jeśli w tym kierunku będziemy współdziałali, unikniemy z jednej strony natłoku zapóźnionych zajęć, z drugiej zaś ujdziemy niebezpieczeństwa roztargnienia z powodu niezapełnionych chwil. Człowiek bez zajęcia nie może być ani człowiekiem szczęśliwym ani mężem duchownym.
Innym objawem rozproszenia jest przedłużanie ponad słuszną miarę grzecznościowych odwiedzin przez rozmowy bez końca. Nie chcę przez to powiedzieć, by w rozmowie naszej istniał jakiś moment, na którym mielibyśmy obowiązek urwać naszą pogadankę, lub w którym schodzi ona na wyraźnie złe tory. Pragnę jeno podkreślić doniosłość umiarkowania w tych rzeczach stosownie do okoliczności. Podobnie i w samotności możemy otworzyć do siebie przystęp rozproszeniu i poderwać działanie w nas pamięci na obecność Bożą przez przybieranie postawy niedbałej i gnuśnej. Strzeżmy się również dość nagminnego nałogu zwlekania z rozpoczęciem danej pracy, skoro już raz się do niej zabierzemy. Ten szkodliwy nawyk nadwątla siłę naszej woli i rozkawałkuje niejako nasze życie, każąc nam trwonić dzień dzisiejszy w myśli o pracach jutrzejszych, których dzisiaj ani na jotę posunąć nie możemy. Ten sam wreszcie skutek rozpraszania ducha sprowadzają zbyt liczne modlitwy ustne, zewnętrzne praktyki i nabożeństwa, którymi się ponad miarę obciążamy. To wszystko powoduje tylko wieczny pośpiech i uczucie ciągłego napięcia, którego rychłym towarzyszem jest niesmak i zniechęcenie.
Niedostatek czuwania nad sobą w czasach i miejscach wytchnienia jest innym źródłem rozproszenia. Wypoczynek sam z siebie jest rzeczą niebezpieczną, ponieważ dla naszego dobra ma on nas trochę rozerwać i rozruszać, a ta rozrywka jest tak doniosła, że mądrze urządzony spoczynek staje się jedną z najskuteczniejszych pomocy życia duchownego, krynicą pożądanej wesołości i silną odtrutką na grzechy, popełniane myślą. Ale o tym jeszcze pomówimy później. Na razie wystarczy zaznaczyć, iż brak panowania nad sobą na rekreacji jest jedną z przyczyn rozproszenia. To samo trzeba powiedzieć o stawianiu zamków na lodzie w płonnych marzeniach i o lekkomyślnym przekraczaniu drobnych przepisów oraz przyjętych zobowiązań. Powiadam, zobowiązań, bo po cóż się zobowiązywać, jeśli nie mamy dotrzymać zobowiązania, a jakże można zobowiązania dopełnić, skoro nie będziemy równie słowni wobec siebie jak i wobec drugich?
Następstwa tego rozproszenia są, niestety, zbyt znane, by się tu długo nad nimi rozwodzić. Pierwszym jest niezadowolenie z siebie, które jest rakiem toczącym wszelką pobożność. Z niego wynika przeczulona wrażliwość i chęć obrony wobec sądów ludzkich, która sprawia, iż czujemy, jak łaska modlitwy nas opuszcza, a nasza siła przechodzi w słabość. W takich chwilach zjawia się jakiś nastrój wprost chorobliwy, niweczący nieraz w jednej godzinie wszystko, cośmy zdobyli w tygodniach walki i pięcia się wzwyż. Towarzyszy mu często chorobliwa skłonność do sądzenia i krytykowania innych. Nawet wówczas, gdy łaska działa w nas na tyle potężnie, że unikniemy tak ciężkich błędów, rozproszenie jeszcze potrafi dać się nam we znaki, już to mnożąc nasze roztargnienia podczas modlitwy, już też czyniąc nas zgryźliwymi po Komunii św. i nieufnymi w stosunku do spowiednika, lub wreszcie ostudzając naszą gorliwość w pełnieniu obowiązków i pragnienie pokuty.
Drugą postacią duchowego lenistwa jest przygnębienie i upadek ducha. Nierzadko można spotkać osoby duchowne, mówiące o swoim przygnębieniu, jakby to było jakieś doświadczenie wewnętrzne, nakazujące szacunek i godne współczucia, wyrozumienia i osobliwych względów. W rzeczywistości jednak doświadczenie w większości wypadków wykazuje, że można powiedzieć, iż żaden stan życia duchownego nie kryje tyle grzechów powszednich i tyle niegodnej słabości, co właśnie to przygnębienie ducha. Pokorą ono nie jest, ponieważ wiedzie do skarg, nie do cierpliwości. Nie jest też skruchą, gdyż schodzi raczej na samoudrękę niż żal za obrazę Bożą. Duszą przygnębienia jest miłość własna. Gnębi nas nuda dobrego czynu i życia poprawnego.
Najgłębszą tajemnicą naszej radości była ta troska i ta staranność, którą wkładaliśmy w unikanie grzechów powszednich oraz ten przemyślny wysiłek, z jakim wykorzenialiśmy go z nas. Teraz zaniedbaliśmy się w tym i dlatego jesteśmy przygnębieni. A jeśli nawet próbujemy kiedy, jak to czyniliśmy dawniej, odwracać się od nęcącego nas grzechu, to przecie brak nam odwagi zerwać z miłymi nam sposobnościami miejsca i czasu, które nam nastręczają możność popełnienia obrazy Bożej. Uspokajamy się na wpół świadomą pewnością siebie, że nie upadniemy, a nie baczymy, że równocześnie blednie w nas światło Boskiego oblicza i ustaje źródło wewnętrznej radości. Poczynamy szukać chwały u ludzi i smutno nam, gdy nasza praca przechodzi bez echa. W okazaniu się światu widzimy naszą pociechę, ulgę i zadowolenie. Pragniemy, by wszyscy, na których nam zależy, wiedzieli, co czujemy i cierpimy, działamy i podejmujemy. Świat staje się dla nas słoneczkiem, do którego się wygrzewamy. Jakiż więc dziw w tym, że chodzimy smutni?
Jakże wiele jest osób pobożnych, których rzeczywistym celem w dążeniu do doskonałości jest wyniesienie siebie – nie Boga, a jak niewielu zdaje sobie z tego sprawę! Może nie rozminę się z prawdą, gdy powiem, że nigdy nie osiągamy na drodze duchownego postępu tego, co nam się z początku wydaje łatwym do zdobycia. Nigdy nie stajemy na wyżynie podjętego zadania i tutaj nowe źródło przygnębienia. Lecz z jakiegokolwiek stanowiska patrzylibyśmy na ten smutny stan naszego ducha, zawsze odkryjemy jego źródło w braku umartwienia, szczególnie umartwienia zewnętrznego. Streszczając się, rzucamy pytanie, czy widział kto kiedy przygnębienie człowieka, starającego się być dobrym, które by nie płynęło albo z niedostatku pokory, albo z braku odnoszenia swych czynności do Boga?
Jeśli chodzi o następstwa przygnębienia, to niczym wobec ich rzeczywistości są najbardziej odstraszające opisy. Nic szatanowi nie daje podobnej mocy nad nami. Sam grzech śmiertelny nie udziela mu takiej władzy nad duszą. Przytępia ono działanie sakramentów i niszczy ich wpływ. W gorycz obraca wszystko, co słodkie, same nawet lekarstwa życia duchownego zamienia w truciznę. Pod jego zgubnym działaniem słabniemy do tego stopnia, iż niepodobieństwem nam się wydaje cierpienie i drżymy na samą myśl o umartwianiu ciała. Tak niezbędna do wzrostu w świętości odwaga ucieka z nas, jak woda z dziurawego naczynia, stajemy się trwożliwi i bierni wówczas, gdy winniśmy być pełni odwagi i przedsiębiorczości. Bóg okrywa się jakby nieprzeniknioną dla nas zasłoną, a każdy dzień, spędzony w tym przygnębieniu, pogrąża nas coraz głębiej w przepaść, gdzie nas nie dosięgnie żaden promyk pociechy. Mimo pozornej drastyczności tego zestawienia, bez przesady można powiedzieć, że duch przygnębiony stacza się do stanu Kaina czy Judasza. Zatwardziałość ich obu była wynikiem przygnębienia, pochodzącego z niedostatku pokory, tego owocu działania ze względu na siebie raczej niż na Boga.
Nade wszystko musimy się strzec, by przygnębienie wewnętrzne nie odstręczało nas od zwyczaju komunikowania i od ostrości, które sobie zadajemy. Owszem, musimy przestrzegać ich z większą sumiennością właśnie dlatego, że jesteśmy przygnębieni i niczego bardziej się nie wystrzegać, jak przeprowadzania jakichś zmian w naszym życiu ze względu na tę chmurę, która nam widok przysłoni. Dokładność w drobnych obowiązkach jest źródłem dziwnej radości, a trochę umartwienia, choćby drobnego i niezbyt uciążliwego, lecz stosowanego ze spokojną wytrwałością, odstrasza złego ducha. Korzystajmy chciwie ze sposobności ustępowania drugim, to bowiem rodzi słodycz serca i ducha modlitwy. Za przedmiot rachunku szczegółowego obierzmy wyzyskanie czasu i miejmy zawsze pod ręką jakąś stałą książkę albo zajęcie na wypełnienie wolnych chwil. Nigdy nie ustawajmy w oddawaniu czci Matce Najświętszej, której Kościół nadaje słodkie miano "Przyczyny naszej radości" – niechaj straconym dla nas będzie ten dzień, w którym zaniedbamy zwrócić się do Niej z tym wezwaniem. Wreszcie musimy przestrzegać posłuszeństwa nie tylko co do jakości naszych czynów, lecz i co do czasu, jaki im wyznaczy nasze postanowienie, reguła, obowiązki rodzinne czy wola spowiednika, albowiem dziwna skuteczność posłuszeństwa zależy nie tyle od tego, co czynimy, ile raczej od czasu i sposobu wykonania zleconej czynności, gdyż życie duchowne polega nie na doborze pewnych czynności, ale na sposobie wykonywania wszystkich naszych czynów w ogóle.
Obok tych dwóch postaci lenistwa: rozproszenia i przygnębienia, pojawia się trzecia; jest nią pewien rodzaj ociężałości, jakby ogólnego odrętwienia, które trudno określić, a wystarczy parę rysów, by je rozpoznać. Oto od pewnego czasu utraciliśmy swobodny wgląd w siebie samych. Brak nam świadomości własnego stanu, jesteśmy jak ten podróżny idący omackiem. Wtem zdarza się coś, co w nas budzi świadomość naszego położenia. Spostrzegamy, iż ciągle czynimy postanowienia i ciągle je łamiemy. Stały się one częścią naszej modlitwy porannej, by w godzinę lub dwie ulotnić się z naszej myśli, jakby nigdy w niej nie zaistniały. Nawet gdy sobie zdamy z tego sprawę i próbujemy w czyn je wprowadzić, okazują się one jakieś miękkie, bezsilne, zmartwiałe. Wprawdzie nie zamykamy uszu na poruszenia łaski, które odbieramy każdej godziny, lecz odkładamy ich wykonanie, tymczasem pora stosowna mija, wzywa nas jakiś obowiązek i jest już za późno. Tym sposobem trwonimy mnóstwo natchnień, przez Boga nam zesłanych.
To jedno wystarczyłoby. Ale tu się dołącza jeszcze fizyczne uczucie naszej niezdolności do jakiegokolwiek wysiłku. Zdaje się nam, jakby o żadnym przełamaniu się mowy być nie mogło i tak powoli słabość ducha przeobraża się w ułomność cielesną, którą nawet nierzadko sprowadza. Głuchniemy wówczas na głos sumienia, opryskliwie przyjmujemy przestrogi i upomnienia oraz wszelkie próby rozbudzenia w nas życia z wiary. Cokolwiek ktoś czyni, zawsze wydaje się to nam niewczesnym i bezsensownym. Bez żadnego powodu rzeczy i ludzie wydają się nam dziwnie obmierzli i nudni, poddajemy się owemu "duchowi bezpodstawnego podrażnienia", który znamionuje paralityka, po mistrzowsku przedstawionego przez Walter Scotta w postaci Chrystala Croftangry. Zdawałoby się, że życie dla nas już się wyczerpało, żeśmy stanęli u kresu spraw ludzkich, że poprzez górne pokłady bytowania zamajaczyło nam to, co Bossuet określa jako "nieznośną nudę, która stanowi dno życia ludzkiego". W tym stanie już nie z roztargnieniem, ale z opieszałością zbywamy naszą modlitwę, nawet do sakramentów odnosimy się z rodzajem występnego nieuszanowania i poufałości wprost nie do pomyślenia. Istotnie pozostajemy pod wpływem niesmaku i zaniedbania, jak gdybyśmy utracili zdolność myślenia poważnie i wpadali w jakieś oszołomienie czy sen hipnotyczny, gdy chodzi o rzeczy duchowne. Do tego stanu zmierza zawsze rozproszenie, jeżeli więc mieliśmy nieszczęście nie oprzeć się żadnemu z poprzednich jego stopni i jęczymy teraz pod jego uciskiem, musimy się dźwignąć i jąć się pracy z takim wysiłkiem, jak gdyby chodziło o grzech śmiertelny.
Czwartym rodzajem lenistwa duchowego jest tzw. pracowite próżnowanie, które stanowi wielką pokusę dla ludzi czynu, gdyż jak powiedziałem, lenistwo dogadza wszystkim usposobieniom, lecz każdemu charakterowi w odrębnej postaci. W rozrywce nic nie ma, co by przeszkadzało naszemu złączeniu z Bogiem, ale jest wiele próżnych zajęć, w których tylko tracimy czas i których prawie niepodobna odnieść wprost i świadomie do chwały Bożej. Trudno podać ścisłe różnice, ale każdy wie, iż co innego jest wypoczynek, a co innego próżnowanie i że próżnowanie częściej się tai w niepożytecznym i dziecinnym zajęciu, niż w zupełnej bezczynności. Na przykład są pewne lektury, same w sobie niezłe, lecz rozpraszające nas, ponieważ stanowią kopalnie roztargnień na modlitwie lub odżywkę dla przyszłych pokus, dostarczając im żywych obrazów, albo okazują się dla nas niebezpieczne, gdyż nadmiernie nas pochłaniają – w tych wszystkich wypadkach, mimo rozumowych racyj za ich nieszkodliwością, w głębi serca czujemy wyrzut, który przy dobrym stanie duszy winien starczyć za zakaz. Przy dzisiejszej taniości i sprawnym funkcjonowaniu poczt i telefonów, winniśmy więcej uważać na naszą korespondencję. Czyż bowiem tak dużo przesady jest w powiedzeniu, iż każdy list jest mniejszym lub większym zubożeniem naszej duchowności? A jeśli tak się rzecz ma, to czyż nie powinniśmy wziąć sobie za zasadę unikanie zbytecznych korespondencyj, o ile nas do tego pisania nie zmusza wzgląd na interesy, stosunki społeczne czy więzy uczucia?
Czas jest drogi i mało go mamy, a jednak jak wiele go się obraca na pisanie listów i jakże często słychać wymówkę, iż to nic nie szkodzi, gdyż to dla nas prawdziwe umartwienie! Ziemskie przywiązania przez korespondencję mnożą się i zacieśniają, ponieważ wraz z nią wzrasta ilość przedmiotów naszej troski, przyłączają się nowe powody zdenerwowania i niepokoju, podsycają się związki ciała i krwi, które w czasach dzisiejszych urastają do miary bałwochwalstwa, wydając walkę tężyźnie i męskości uświęcenia chrześcijańskiego.
Pisanie listów działa ujemnie także na wrodzoną nam skłonność do przesadzania. Wyrażamy się w sposób wyszukany, a przesada stylu przenosi się często na uczucie. Poczynamy przykładać fałszywą miarę do oceny rzeczy i zjawisk, ekscytujemy się wypadkami bez znaczenia, z napięciem oczekujemy wyniku rzeczy błahych i niegodnych wzmianki. Czymże jest podwórko rodzinnych kłopotów, jeśli nie splotem drobiazgów, wyolbrzymionych przez środowisko? Na każdym kroku przypominają się tu słowa pisarki Wordsworth, włożone w usta prawdziwego biedaka z fabryki:
Słyszałem sąsiadów wieczorne biadania
na głupstwa, które ni ziębią ni parzą.
Zatracenie wyczucia rzeczywistości jest tylko nieuniknionym skutkiem bezużytecznej korespondencji, gdyż rozdmuchiwanie drobiazgów jest zabijaniem poczucia prawdy. Sakramenty i modlitwa kurczą się do nieproporcjonalnych rozmiarów wobec tak nas pochłaniających trosk dotyczących dzieci, mieszkania, wizyt, projektów na zimę czy lato. Omawiając to wszystko ze śmieszną powagą, tworzymy w swych listach formalną powieść o nas samych, pociągając wszystko sztucznym pokostem, albowiem życie nasze w istotnej swej prawdzie zbyt często jest duszne i niezdrowe. A jeśli nawet zejdziemy w nich na tematy duchowne, to czasem bywa jeszcze gorzej, bo czy wówczas nie roi się w nich od obmów, zrzędzeń i plotek duchownych?
Stawianie zamków na lodzie jest inną gałęzią tego pracowitego próżnowania i to nie najniewinniejszą. Czy schwytał się kto na tych bezpłodnych marzeniach, żeby jednocześnie nie przyłapać się na wprowadzeniu do nich własnej chwały, jako głównej sprężyny? Czyż można spędzić godzinę na rojeniu o wielkich jałmużnach, o znoszeniu strasznych cierpień po bohatersku, o ponoszeniu męczeństwa, o nawracaniu narodów, o rządzeniu kościołem, o zakładaniu szpitali, o wstępowaniu do ostrych zakonów, o przykładnej śmierci, o działaniu cudów nad własną trumną, by mimo całej duchowności tych marzeń, nie stać się przez nie i płytszym i naiwniejszym i głupszym i bardziej próżnym niż przed godziną? Tą drogą dochodzi się do podziwiania różnych rzeczy bez zamiaru urzeczywistnienia ich w swym życiu. Jest to gorsze od zaczytywania się w powieściach, gdyż tu i piszący i czytający jest jedną osobą. Podwójnie więc zatruwa się jadem zarozumiałości i przeczulenia. Stąd pochodzi ów posmak chłopięcości, którym zalatują pewne nasze poczynania i to ogólne obniżenie poziomu, zdradzające się w naszych myślach, uczuciach i postanowieniach.
Niech nas te silne słowa nie dziwią, gdyż stawianie zamków na lodzie wycieńcza i znieprawia duszę. Przechodzi nad nią jak wyziew trujący, po którym nie ostaje się nic świeżego, zielonego i owocodajnego, ale ogólne znużenie, zrzędliwość i uprzykrzenie myśli o Bogu.
Nie ulega wątpliwości, iż życie jest nudne. Lecz jest rzeczą zdumiewającą, jak wcześnie odkrywają to młodzi. Istotnie, ciężar świadomości tej tępoty życia jest znacznie dotkliwszy dla młodzieży męskiej i żeńskiej, niźli dla ludzi dojrzałych. Stąd pochodzi zjawisko, iż szczególnie młodzi zwykli oddawać się marzeniom. Ma to miejsce zwłaszcza, gdy chodzi o dzieci pozbawione rodzeństwa, wychowywane w domu lub w zakładzie, nie posiadającym dostatecznej ilości rozrywek, niezbędnych przy roztropnym wychowywaniu, albo o sieroty, przebywające u krewnych, lub dzieci wdów, otoczone atmosferą smutku i cichej melancholii. W tych warunkach dzieci niezwykle łatwo nabywają skłonności do tzw. powieści myślowych, znajdując w nich pewną rozrywkę dla siebie, powieści, których tłem są własne przeżycia, nie zawsze tak bezpieczne, jakby się zdawało. Rodzice i opiekunowie winni do tego nawyku odnosić się z największym uprzedzeniem i natychmiast zastosować surowe środki zapobiegawcze, chociażby miało dojść do rozłączenia się z dzieckiem na pewien czas, ten bowiem objaw marzycielstwa grozi zatruciem całego przyszłego życia. On to jest po większej części przyczyną nieszczęśliwych małżeństw. Nie wyobrażam sobie u dzieci nałogu tak grzesznego, któryby mnie bardziej przerażał, jak ta właśnie marzycielskość; tak jest ta trucizna żrąca, uparta i dalekosiężna. Żywot Pani Gaskell, opisany przez Szarlotę Bronté, najdosadniej maluje nam grozę spustoszenia, jakie po sobie zostawia marzycielstwo w swej najłagodniejszej postaci, w której osoba marzyciela ukazuje się możliwie rzadko w toku urojonych przygód. Dusza, skażona tym nałogiem, staje się cieplarnią wszelkich występków. Grzech rozrasta się w niej z egzotyczną bujnością. Jeśli chodzi o następstwa, to lepiej takiemu chłopcu czy dziewczynce byłoby, żeby przez całe życie karmili się najbrudniejszymi powieścidłami, niż by mieli być dotknięci nałogiem tworzenia powieści w swej głowie. Trzeba by osobnej rozprawy, aby opisać wszystkie zakamarki tego nieszczęsnego nałogu. Starajmy się wierzyć, że żaden zły nałóg nie jest nieuleczalny; ale czyż wielu się znajdzie pomiędzy nami takich, którzy mieli pociechę ujrzeć jednego takiego nałogowca wyleczonego gruntownie?
Złe użycie rekreacji jest dostatecznie ważne, by je wymienić jako piątą postać duchowego lenistwa. Już powiedziałem, że rekreacja jest czynnikiem o niezmiernej doniosłości w życiu duchownym. Świadczy o tym cała tradycja Kościoła; wątpię, czy istniał kiedy jaki dom zakonny, któryby przez dłuższy czas zachował swą karność, nie przestrzegając rekreacyj, które są tradycyjne po wszystkich zakonach. Albowiem zakon bez tradycyj jest zakonem bez życia, przynajmniej bez pełni życia dojrzałego. Bez nich jest on już trupem, albo jeszcze chłopięciem. Dziwnie brzmi to w uszach człowieka świeckiego, że rekreacja jest obowiązkiem w domu zakonnym; jednak fakt ten stanowi tylko cząstkę onej niebiańskiej mądrości, która była udziałem wszystkich zakonodawców. Jednak poza zakonem rekreacja jest rzeczą bez porównania trudniejszą, ponieważ trudno jest ustalić pewne wskazania dla ludzi świeckich w tym względzie. Jedno, co da się powiedzieć, to że ogromnie dużo zależy od wyboru rozrywki. Musi ona się zgadzać zarówno z naszym stanem jak i ze stopniem, który osiągnęliśmy w życiu duchownym. Musi odpowiadać wrodzonemu usposobieniu i nie narażać nas na towarzystwo z ludźmi, którzy mogą nas skrzywdzić na duszy. Inna rzecz stopień oddania się zabawie. Na oku mieć należy chwałę Bożą i nigdy nie wyzbywać się umiarkowanej obawy rozproszenia. Przy tym zabawa winna się dziać zawsze w swoim czasie, poza którym zwykła sprowadzać utratę łaski.
Niełatwo jest przesadzić, gdy się wylicza korzyści dobrze spędzonej rekreacji. Umysł nie może być ciągle napięty. Trzeba niekiedy spuszczać cięciwę z łuku, by się nie zepsuł. Podobnież dobrze spędzona rekreacja sprawia trzy rzeczy: Ochrania zdobyte łaski przed najmniejszym uszczerbkiem, broniąc nas przed ostygnięciem zapału. Miłość Boża, towarzysząca nam w pracy, przelewa się także na chwile wytchnienia i w ten sposób nawyk skupienia pozostaje nietknięty, a my w naszej zabawie pozostajemy nadal u boku swego Ojca niebieskiego, jak pozostawaliśmy w pracy i cierpieniu. Rekreacja po wtóre nie tylko osłania gotowe nabytki, ale przysparza nam siły i świeżości, ochoty i dziarskości do przyszłej pracy. Dawne łaski się utrwalają, budzi się pragnienie nowych. Mówi się o dzieciach, że więcej rosną we śnie niż na jawie. Podobnie rzec można o rekreacji. To jest jej trzecia funkcja. Podczas niej rośniemy. Nie oznacza ona żadnego zastoju. Jej błogosławione działanie sięga nie tylko wstecz i wprzód, lecz spływa i na chwilę obecną, gdyż oznacza aktualny wzrost. To pomnaża naszą radość, a uprzyjemniając nam pobożność, potęguje naszą energię. Ogromna zasługa rekreacji kryje się już w tym, że zabezpiecza nas przed grzechem, zajmując wolne chwile, w których słabość naszej natury zmusza nas do odwrócenia uwagi od rzeczy nadprzyrodzonych. Jej zawdzięczamy uchronienie nas od tysiąca grzechów myśli i od niepotrzebnych rozproszeń umysłu i serca. Lecz to tylko drobna cząstka jej dobrodziejstw. Jej właściwe zadanie jest niemniej doniosłe dla życia duchownego niż sen dla ciała; podobnie też jak sen wymaga ona ujęcia w mądre, stosowne i mocne prawidła.
Swoje uwagi o rekreacji zamknę radą Scaramellego. Jeśli nasz umysł pragnąłby jakichś odchyleń od doskonałości, jakichś zbytecznych rozrywek, pogwarek czy udogodnień, których nie domaga się ani zdrowie ciała ani spełnienie obowiązków stanu, prawo doskonałości żąda bezwzględnego zaparcia się siebie. Wiem, że te wszystkie ulgi są pokarmem słabych na duchu, o których mówi Apostoł: Kto słaby, jarzyny niech jada – pozbawieni pociech, którymi łaska darzy dusze czyste, sycą swój głód i swe wyczerpanie u ziemskich żłobów. Ryszard od św. Wiktora powiada, iż człowiek znajduje w swej własnej naturze pokarm pełen słodyczy, poza tym zaś szuka go w rzeczach zewnętrznych, jak pomyślność i powodzenie. Lecz nie jest to ów pokarm duchowy, którym krzepił się Chrystus. Niemniej jednak jest to pokarm niedoskonałych, jarzyna słabujących: częstokroć nawet pożyteczny, gdyż częściowo łagodzi i uzdrawia chorobę odrętwiałości, którą na duszę sprowadza brak łaski. Ale osoby, które poważnie dążą do doskonałości, winny się wyrzec tych niepotrzebnych przystawek, by się tak bardziej przysposobić do uzyskania od Boga większej obfitości łask i błogosławieństw niebieskich. Jeśli umysł nasz domaga się czegoś z pożywienia, snu, ubrania czy wypoczynku, przydatnego do zachowania życia i zdrowia, czy do lepszego zadośćuczynienia obowiązkom, lub czegoś, co posłuszeństwo, słuszność czy zdrowy rozsądek uznają za wskazane, pójdźmy za jego żądaniem i zaspokójmy nasze potrzeby. Lecz w tych wypadkach osoba duchowna musi troskliwie oczyszczać swoją intencję, by przychylać się do tego jedynie przez wzgląd na wolę Bożą, a nie na własne pragnienie, by szukać w tym upodobania Bożego, a nie własnego. Mają to być raczej ustępstwa dla słabości natury, dyktowane niejako wrodzonym instynktem, a nie dogadzanie sobie, tak by nawet przy tych koniecznych ustępstwach znaleźć sposobność sprzeciwiania się swym popędom i postępowania jedynie za wolą i upodobaniem Bożym. Tym sposobem możemy zadośćczynić swym potrzebom bez narażania na szwank naszego postępu duchownego. Wiem, że te rzeczy są trudne w zastosowaniu, ale św. Bernard mówi, że wystarczy złożyć swą nadzieję w Bogu, a wszystko da się zrobić w myśl zdania: Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (1).
Ogólna obojętność co do wyzyskania naszego czasu jest szóstym objawem duchowego lenistwa. Użytkowanie czasu jest przedmiotem bardzo obszernym i donioślejsze posiada znaczenie, niż zwykło sądzić wiele osób dążących do doskonałości. Belecjusz w swym dziele o rzetelnej cnocie posiada całą księgę, poświęconą chwili rannego wstania, które przecie stanowi drobną ledwie cząstkę naszego czasu. Musimy pamiętać, iż czas jest surowcem, z którego wykuwamy naszą wieczność, że jest on drogi i nieodzyskalny, że wreszcie przyjdzie nam z niego zdać ścisły rachunek. Błędy nie do naprawienia są rzadkie, ale strata czasu do nich należy; a skoro pomyślimy, jak łatwo, jak często, jak niepostrzeżenie, jak zdradliwie ten błąd się wkrada, zrozumiemy cośkolwiek jego rzeczywiste niebezpieczeństwo. Lenistwo, jak już raz kogoś opanuje, staje się okrutnym samodzierżcą, daje mu odczuć swe kajdany przy każdym poruszeniu, nawet w chwilach bezczynności. Ale jest to niewola nie pozbawiona swej przyjemności, a przez to tym niebezpieczniejsza. Jednak najzdradliwszym jego rysem jest utrzymywanie nas w złudzeniu. Żaden próżniak nie uwierzy w swoje próżniactwo, wyjąwszy chwile szczególnego oświecenia przez łaskę. Nikt nie pojmie, jak szalenie szybko tworzy się nałóg marnowania czasu. Przełamanie go zaś wymaga ogromnego wysiłku woli, na jaki tylko niewielu się zdobyć może. Przestrzeń, która ten stan dzieli od oziębłości, maleje z niezwykłą chyżością. Każda godzina ze swymi jednominutowymi niedbalstwami obciąża i krępuje duszę, dopełniając strasznej miary win przed obliczem Boskiej sprawiedliwości. Nasze życie staje się żywym przeciwieństwem życia Bożego. Jego drobiazgowa znajomość naszego stanu w każdej chwili stoi w straszliwej sprzeczności z naszym półświadomym pół-nieświadomym zapomnieniem i zapoznaniem Jego obecności. Wątpię, czy ścisłe i sumienne użycie czasu może podobnie, jak inne cnoty, przejść w nawyknienie. Obawiam się, że czas jest przedmiotem, który wymaga ciągłej czujności w ciągu całego życia. Jest on chybkim potokiem, którego każda fala mknie wartko ku morzu, unosząc z sobą wierne świadectwo o nas, by je złożyć u tronu Boga. Strach nam pomyśleć, iż taki św. Alfons ślubował uroczyście Bogu nie stracić ni jednej chwili czasu. Rozumiemy dobrze, że człowiek o takiej pokorze i roztropności, ważący się na takie zobowiązania, musiał być wyniesiony przez Kościół na ołtarze.
Siódmą i ostatnią postacią duchowego lenistwa jest gadatliwość. Tomasz à Kempis wyznaje, iż nigdy mu się nie przydarzyło, by po rozmowie wrócił do swej izdebki, nie będąc gorszym, niźli z niej wyszedł, a inny mąż świątobliwy mawiał, że nigdy nie żałował słowa przemilczanego, natomiast często przytrafiało się mu żałować poniewczasie słów wyrzeczonych. Ileż nam to rzuca światła na życie Świętych! W życiu duchownym, ilekroć dusza znużona szuka folgi lub rozrywki niedozwolonej, rzeczą po marzycielstwie najniebezpieczniejszą jest gadatliwość, która bywa jedną z najpospolitszych pokus. Jedni czują pokusę gadania z kimkolwiek, kto się okaże chętnym słuchaczem; inni upatrują przyjemność w wynurzaniu swych uczuć wobec niektórych tylko, sobie sympatycznych. Niektórzy mają pokusę do mówienia tylko w czasach i o rzeczach nieodpowiednich, co zwykło pochodzić niekiedy z poduszczenia szatańskiego, niekiedy zaś z ludzkiej słabości. Jako ogólną zasadę można przyjąć, że u osoby pobożnej wszelkie wylewy uczucia poza modlitwą są niepożądane bez względu na to, czy przedmiotem ich jest Bóg, czy jakaś rzecz obojętna. Nie chodzi tu o przedmiot. Zło tkwi w wylewaniu się na zewnątrz. Roimy często, że tym uśmierzamy pokusę. Nic fałszywszego w świecie. Wyjąwszy pewne pokusy, właśnie milczenie nas krzepi, podczas gdy wylanie osłabia nas i nadwątla. Osoby pobożne, nim wkroczą na szlaki Świętych, zwykły być gadatliwe i ta przywara najczęściej opóźnia chwilę ruszenia śladami Świętych lub w ogóle udaremnia ich postęp.
Każda z tych siedmiu postaci lenistwa mogłaby oczywiście tworzyć przedmiot osobnej rozprawki, lecz dla mojego celu wystarczy to, co powiedziałem. Doskonałość na świecie jest sprawą niezmiernie trudną i na wiele napotyka przeszkód. Największą z nich jest zapewne lenistwo, które ludziom świeckim najbardziej utrudnia wzrastanie w świętości. Wszystko, co nas tam otacza, jest małoduszne i pełne przesady. Powszechnie przyjęte zasady i myśli są małostkowe i płytkie. Atmosfera nużąca. Okrzyczane wielkości świata to wydęte pęcherze nagminnej głupoty. Czułostkowości religijnej tam pod dostatkiem, nabożnej fanfaronady aż do znudzenia, tylko zdrowego umartwienia i szczerej, męskiej pobożności, niestety, bardziej brak, niżby można było przypuszczać, gdyby sam fakt nie był dostatecznie pewny. Wszystko to ciągnie nas do wałkonienia się i do lenistwa. Nieraz świat podziwia niezwykłą pogodę u osób zakonnych. Jest ona owocem reguły i życia zakonnego, które je chroni przed lenistwem. Jeśli nie mamy tych pomocy, tym więcej trzeba nam się lękać owego nieprzyjaciela.
Niebezpieczeństwo lenistwa i jego groźne skutki trzeba zaliczyć między osobliwych wrogów dążenia do świętości na świecie. Wiemy już, że w staraniu się o doskonałość pośród zajęć światowych brak reguły zakonnej należy zastąpić szczególnym ćwiczeniem się w cnocie cierpliwości. Teraz postanówmy dodać do tego usilną troskę o roztropne wyzyskanie czasu i o odpowiednie spędzanie chwil wytchnienia, by uniknąć niebezpieczeństw, przed którymi chroni zakonników życie wspólne, mądrze obmyślane przez ich zakonodawcę. Głównym zaś odcinkiem naszej walki musi się stać lenistwo – w przeciwnym razie nigdy nie osiągniemy tej doskonałości, którą Święci podają za dostępną dla ludzi świeckich.
O. Fryderyk William Faber
O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 267-289.
Przypisy:
(1) Discernimento degli spirit. sect. 272, 273.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: