POSTĘP DUSZY

CZYLI

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

ROZDZIAŁ XIII

O przezwyciężaniu ludzkiego ducha

 

Zdaniem takich mistrzów życia duchownego, jak św. Bernard, Ryszard od św. Wiktora, kardynał Bona i Scaramelli, w znacznej części ludzkich grzechów oraz w pokusach, które trapią dusze poczciwe, sza­tan nie odgrywa tak wielkiej roli, jaką zwykle mu przypisują. Zdania tego nie należy oczywiście sil­niej podkreślać, ani bardziej uogólniać, niż to czynią wzmiankowani pisarze. Jednakże, nawet z tymi za­strzeżeniami, wypływa z przytoczonej uwagi szereg praktycznych wniosków dla naszego życia duchow­nego, które może dotąd uchodziły naszej świadomości. Przekształci ona bardzo pojęcie naszej walki nad­przyrodzonej, rzuci nowe światło na nasze skrupuły, udoskonali naszą taktykę względem pokus, a nade wszystko ułatwi nam praktykę pokory i ostrożności w poleganiu na sobie. Dopóki wszystko odnosimy do szatana, dopóki nie schodzi on z naszych warg i z naszych myśli, tak długo, bądźmy przekonani, stoimy ledwie na progu życia doskonałego i posia­damy o nim bardzo słabe pojęcie, albo też zbyt mało znamy siebie samych. Mało jest zagadnień ży­cia duchownego, które by tak często ulegały przesadnej ocenie, jak rola szatana w naszych pokusach i upadkach. Bo choć z pewnością lwią część upad­ków wielu ludzi trzeba przypisać wpływowi szatana, to przecie dusze świątobliwe przysparzają mu tyle kłopotu tak że chętnie dzieli się swą pracą ze swoim sprzymierzeńcem, duchem ludzkim, dopuszczając go do swego smutnego rzemiosła.

 

Ponieważ o duchu ludzkim niejedno dałoby się jeszcze powiedzieć, zamierzam pomówić w obecnym rozdziale o jednej z jego najpospolitszych postaci oraz podać środki, którymi w ogóle można przezwy­ciężyć ducha ludzkiego.

 

Ową odmianą ludzkiego ducha, jaką mam na myśli, jest przesadna drażliwość na punk­cie dobrej sławy, jedna z najzgubniejszych cho­rób życia duchownego, która w zastraszającym i zgoła nieoczekiwanym stopniu grasuje w duszach poboż­nych. Na kształt potwornego raka toczy ona ducha wewnętrznego i bywa najpłodniejszą przyczyną ozię­błości. Nie będziemy przeczyć, że ziemia nasza jest miejscem nieszczęścia, ale źródłem jej nieszczęść jest nie tyle dopust Boskiej Opatrzności, ani działanie szatana, który krąży jako lew ryczący, szukając, kogo by pożarł, ile raczej duch ludzki, wyładowujący się w narzekaniach, w oschłości, w zarozumialstwie, w ry­walizacji, w niechęci, w niezgodzie, w zazdrości, w nieporozumieniach oraz w wyjaskrawianiu drobnych krzywd i niedogodności, co wszystko istotnie, bywa niemałą dokuczliwością, a bierze początek w drażliwości na punkcie dobrej sławy. Ta drażliwość z natury rzeczy wysuwa się na czoło innych grzechów współczesnej doby, która ze względu na doniosłe zna­czenie publicznej opinii wkłada na chrześcijanina obowiązek strzeżenia swego imienia od skazy.

 

Lecz zastanówmy się nad skutkami, które ta drażliwość na punkcie dobrej sławy za sobą pociąga. Zaraz na pierwszy rzut oka widać, jak trudno ją skojarzyć z wewnętrznym spokojem, który jest duszą życia nadprzyrodzonego. Bo jakże możemy zachować spokój, skoro bierzemy na siebie odpowiedzialność za to, co nie jest w naszej mocy, co od nas nie za­leży? Jakże blisko stąd do przesadnego wyobrażenia o sobie i do utraty pokory. Stąd też łatwo rodzi się podejrzliwość, która bywa grobem prostoty. Tu źródło codziennych rozdrażnień, które przytępiają naszą mi­łość. Tu wreszcie przyczyna wielu roztargnień i odwrócenia uwagi od Boga i rzeczy wiecznych.

 

A przecie, ileż w tym niedorzeczności! Wszak jeśli dopniemy tego, czegośmy pragnęli, to czyż w dziewięciu dziesiątych nie będzie się nasz sukces sprowadzał do tego, że ludzie o nas lepiej pomyślą, niż na to zasługujemy, wyglądając w oczach ludzi ina­czej niż w oczach Boga? A jednak w rzeczywistości warciśmy tyle tylko, na ile szacuje nas sąd Boży, nie więcej. Oto, dlaczego wszelkie nasze kłamliwe zadowolenie z dobrego imienia u ludzi jest spośród wszystkich złudzeń złudzeniem najbardziej jałowym, najuciążliwszym i najbardziej zwodniczym. Jedynym usprawiedliwionym pozorem tej drażliwości na ludzkie sądy może być obawa utracenia możności służby Bo­żej, tymczasem bez porównania skuteczniejszą i bez­pieczniejszą zasadą postępowania jest raczej kierować się względem na samą tylko wolę Bożą, niż gdyby się tysiąc języków postawiło na straży imie­nia. Dlatego też Święci, głuchymi się okazywali na oszczerstwa wrogów i przeważnie bronili się tylko przed zarzutem herezji, który mógł im odjąć swobodę poświęcania się służbie Bożej.

 

Wszelki środek, który leczy ducha ludzkiego w ogóle, bywa również lekarstwem na tę przesadną troskę o dobrą sławę. Lecz jako osobna choroba posiada ona też leki, które jej szczególnie odpowiadają. Do takich należy przede wszystkim modlitwa o wy­zwolenie się od niej, zarówno jak i rachunek szczegółowy nad nią, otwierający nam oczy na mnóstwo naszych upadków. Lecz najlepszym lekarstwem okazuje się utkwienie wzroku w potężnym i wspania­łym przykładzie, który nam zostawił w tym wzglę­dzie Boski Zbawiciel. On, Nauczyciel i Mistrz naj­mędrszy, był uważany za szaleńca, jak tego dowiodły badania Kajfasza (1). Najwyższy Wzór etycznej dosko­nałości, został obwołany podżegaczem, pijaczyną, żar­łokiem (2). Głos Prawdy najczystszej spotkał się z za­rzutem herezji i samarytańskiego odszczepieństwa (3), a nawet szalbierstw czarnoksięskich (4), na śmierć ha­niebną skazany, nie otworzył ust swoich ku obronie. Kto raz zgłębi tę otchłań upokorzenia w życiu Jezusa, tego nie zdziwią rzeczy, wyczytane w żywotach Świę­tych. Nawet duszom dalekim od świętości bywa danym za łaską Bożą zasmakować w słodyczy zno­szenia oszczerstw, skoro światłem nadprzyrodzonym wiedzione, zanurzą się w Boskich głębiach drogiej nam, lecz strasznej Męki naszego Zbawiciela.

 

Zanim zapoznamy się ze sposobami zwalczania ludzkiego ducha, warto uświadomić sobie jasno stan naszego życia nadprzyrodzonego, a to tym bardziej że duch ludzki, choć prześladuje każdego człowieka, który na ten świat przychodzi, dręczy szczególnie ludzi duchownych.

 

Wielu jest chrześcijan, którzy poprzestają na nie­nawidzeniu grzechu śmiertelnego. Przypuszczam, że nasze ambicje idą nieco dalej. Inni znowu sumiennie usiłują strzec się grzechów powszednich. Sądzę, iż nasz ideał sięga jeszcze wyżej. Nasze serce rwie się do miłości, do ukochania Boga, do rozmiłowania się w doskonałości bez jakichkolwiek zastrzeżeń, gdy chodzi o Boga. Nas nie nęka myśl o tym, czy oso­biście wstąpimy na szczyty świętości, czy też nie. Z podobnych myśli otrząsamy się jak z nędznej pokusy. Przed nami płonie jeden cel: oddać się Bogu bez zastrzeżeń, a resztę zdać na Niego. Ten cel po­rywa nas ku sobie coraz gwałtowniej, tak że nie wątpimy, iż sam Bóg go przed nami zapalił. Przez jakiś czas nie odczuwaliśmy wcale lub tylko bardzo niewiele bojaźń Bożą, tak silnie gorzała w nas mi­łość uczuciowa, gdy zaś ta bojaźń przyszła z powrotem, już nie mąciła naszego spokoju. Rzadko myśleliśmy o piekle, a myśl o nim dotychczas nas nie przeraża tak łatwo. Nieraz przychwytywaliśmy się, jak zamiast uczuć skruchy z naszego serca wyrywały się uczucia miłości. Czuliśmy jakiś magnetyczny po­ciąg do sakramentów, a wielką przykrością dla nas było opuścić modlitwę ze względu na codzienne zajęcie. Dopiero wtedy naprawdę zaczęliśmy rozumieć, że nasze zawodowe obowiązki są dla nas niemal ósmym sakramentem. Ucichła nasza troska o sądy ludzkie, dostrzegliśmy, że najmądrzejszą dla nas rzeczą było iść szczerze za głosem posłuszeństwa dla naszych kierowników.

 

Uświadomiliśmy sobie, że choć dużo w tym wszystkim było pierwiastka przyrodzonego, to prze­cie nie brakło tam również czynnika nadprzyrodzo­nego. To nasze usposobienie przeobraziło się w po­wołanie, które uznaliśmy za dar drogocenny, mogący być śmiało postawionym obok łaski stworzenia i chrztu świętego. Temu powołaniu odpowiedzieć – stało się dla nas obowiązkiem pierwszej wagi, chociaż wie­dzieliśmy, że nas to będzie kosztowało, bo raj to nie legowisko próżniaków. I tak zaczęliśmy.

 

Jakże wyglądało to nasze zaczęcie? Dzień za dniem żarzył się w naszych sercach ogień Miłości Bożej, który wystrzelał pragnieniem rzeczy wielkich, prawdziwie wielkich, aż do szaleństwa wielkich, dla Boga. Wierzyć nam się nie chciało, by można było się znużyć przy ćwiczeniach duchownych. Gnała nas jakaś tęsknica za świętością, nie myśleliśmy o łasce wytrwania. Zachwycała nas nieustannie piękność Jezusa, pragnęliśmy zastygnąć w niemym podziwie, ilekroć trud i zmęczenie nakazywały nam przerwać zwykłą pracę i codzienne zajęcia a zwrócić ku Niemu swe oczy. Hej, szczęsneż to były dni! dni potęgi! one minęły, lecz owoc ich trwa!

 

Niekiedy nachodziła nas pokusa zlekceważyć je. Ale wnet się spostrzegaliśmy, jaką niedorzecznością byłoby lekce sobie ważyć jakiś dar Boży dlatego, że w ślad za nim pójdzie niebawem inny. Wiedzie­liśmy, że te pierwsze zapały oznaczały lata dzie­cięctwa duchownego; nie zapominaliśmy jednak, że leżały one w zamiarach Bożych. Czuliśmy, jak one wypalały, odcinały i trzebiły błędy przeszłości, jak przeorywały teraźniejszość i siały ziarna przyszłości. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dni te już więcej nie wrócą, że są okresem, przez który przechodził każdy Święty, że na kształt ochronnej tarczy osłaniają nas przed zabójczym promieniowaniem świata, które by mogło nas wysuszyć i wyjałowić. Nie zamykaliśmy oczu na niebezpieczne strony naszej gorliwości; pa­miętaliśmy, czym grozi nadmierne poleganie na uczu­ciowych słodyczach miłości, jak blisko stąd do kry­tykowania drugich, do zaniedbywania obowiązków stanu, do złożenia nadziei nie tyle w łasce, ile w so­bie samych, do porwania się na nierozważne śluby, na nieodpowiedni wybór stanu i na inne nieroztrop­ności, popełnione w ogniu zapału; czuliśmy, że za parę dni może nastąpić odprężenie, reakcja, która niewiadomo, jaką postać przybierze. Dlatego nie wy­tężaliśmy wszystkich swoich sił przy zwalczaniu mi­łości własnej, przy podtrzymywaniu w sobie pogody w razie upadku, przy rozwijaniu w swej duszy ostroż­nej obawy samych siebie, przy zdobywaniu się na szczerość wobec kierownika duszy, przy wystrzeganiu się książek dla nas jeszcze nieodpowiednich czy też przy unikaniu niezwykłych sposobów modlitwy, przy omijaniu wyróżniania się spośród innych, ani też wreszcie przy powstrzymywaniu się od sporów religijnych i ciągłych rozmów duchownych przez cześć dla Jezusowego milczenia.

 

Tak upłynęły nam lata niemowlęctwa duchow­nego, wreszcie wydostaliśmy się z objęć niańczynych i poczęliśmy stawiać pierwsze kroki, chwiejąc się jeszcze na nogach i często prosząc o pomoc, a nie­rzadko też doświadczając na własnej czaszce twar­dości stołów i krzeseł. Nasze silne pragnienie dosko­nałości zachowaliśmy, jakkolwiek nie bardzo przewidywaliśmy trudności z nią związane. Zwolna uczyliśmy się chwytać różnicę między odwagą a zuchwalstwem; odkryliśmy, że odwadze towarzyszy zawsze jasność poglądów i śmiałe uznanie własnej nicości. Zaczęliśmy więcej uwagi zwracać na rzetelność naszej cnoty, rozkładając nieraz na całe lata nabycie jakiejś jednej cnoty lub wykorzenienie jednej przywary. Stawaliśmy się coraz bardziej skupieni, wcale tego nie spostrze­gając, ani też drugim dając tego do poznania. Z co­raz większą powściągliwością podejmowaliśmy różne praktyki pobożne, modlitwy ustne, obowiązki szka­plerzne, brackie i tym podobne. Przywykaliśmy ce­nić sobie łagodność, gdyż z nią się kojarzy dużo innych cnót, a ona sama jest najsilniejszą pobudką wewnętrzną i sam Zbawiciel nam ją zalecił w sposób szczególny. Jednak zaprawiając się do tej łagodności, starannie umartwialiśmy uczucie przyrodzone, widząc, jak bardzo jest Bóg zazdrosny o nasze serce, które przez wylewanie się na stworzenia tylko jałowieje i staje się niepodatne na działanie łaski.

 

Wreszcie nastąpił dzień przełomowy, w którym od postanowień ogólnikowych przeszliśmy do szcze­gółów. Zabraliśmy się do pielęgnowania w sobie du­cha wiary, bo zrozumieliśmy, iż rozwój jego jest możliwy. Uczyliśmy się modlitwy, podobnie jak dzieci uczą się lekcji, nie myśląc, by to miało być przyczyną jakichś nowych uchybień. Naszą doskonałością nie chcieliśmy nikomu świecić w oczy. Obrzydła nam panująca w nas wada i nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wydawaliśmy jej walkę przy każdej spo­sobności. Umieliśmy wyrozumiale spoglądać na po­wolność naszego postępu oraz korzystać z udzielo­nych nam łask. Nasza cześć dla Świętego Człowie­czeństwa wzrastała z dniem każdym, a choć mniej już troszczyliśmy się o światła, kwiaty i czułe we­zwania, niemniej jednak dostrzegaliśmy w sobie stały wzrost głębokiego i praktycznego nabożeństwa do Matki Najświętszej.

 

Przy tym wszystkim jednak, mimo niemal bez­ustannie zalewającej nas uczuciowej słodyczy, nie dostrzegaliśmy w sobie większego postępu, a po chwilach gwałtownej pokusy do zaufania własnym siłom raz w raz miotała nami wewnętrzna trwoga. Te sprzeczne uczucia nie zaszkodziły wszelako na­szej pracy duchownej. Tylko wyłaniała się troska, jak my to przetrzymamy, pytanie zasadnicze w całym życiu duchownym: Czy się nie załamiemy? Bo, niestety, jakże często nie tylko świat, ale i klasztor ze swymi wykoszlawionymi duszami przypominają jedno przegniłe śmietnisko, którego nawet żyd-szmaciarz pogrzebaczem tknąć się nie raczy!

 

Czy jednak nam się udało wyjść zupełnie zdrowo z tych opałów? Czy nie potknęliśmy się ani razu? Oj, nie bardzo było to zdrowo i niejedno potknięcie nam się przydarzyło! Kto policzy te zgryzoty, zwąt­pienia, obawy, załamania wewnętrzne i wykolejenia! Przede wszystkim, mimo dobrych chęci, nie powierzyliśmy się Bogu bez zastrzeżeń. Zatrzymaliśmy pewne przywiązania, które nie były grzechem i pewne rzeczy, które ze względu na nasze warunki uważa­liśmy za dozwolone. Lawirowaliśmy między wyrachowaniem a zasadami, zapominając, że ustępstwa i wyjątki raczej przypadają dojrzalszym niźli ząbkującym stanom życia duchownego. Podejmowaliśmy nowe ćwiczenia i ostrości więcej pod wpływem mi­łości własnej aniżeli czystego względu na wolę Bożą, niepomni na zasadę, iż zarówno w podejmowaniu ostrości, jak i w uzyskiwaniu ulg, należy pilnie roztrząsać i badać czystość swojej intencji. Pozwalaliśmy sobie na drobne niedbalstwa, gdy chodziło o straż zmysłów, ubranie, rozmowę, zmęczenie ciała, zdrowie i o tym podobne rzeczy. Poddawaliśmy się zniechę­ceniu na widok naszych przywar, występujących jaskrawo w świetle znajomości samego siebie, naszych wzmożonych pokus, naszej niestałości w dobrych postanowieniach, oraz naszej wewnętrznej oschłości, która nastąpiła po duchownych pociechach.

 

Straciwszy w tym ogólnym zniechęceniu serce, poczęliśmy tracić głowę, nagabywani przeróżnymi wątpliwościami, pochodzącymi z nierozróżniania między pokusą a przyzwoleniem, z podświadomego uporu przy własnym zdaniu, z przesadnej bojaźni sprawie­dliwości Boga a braku nadziei w Jego miłosierdziu, z przesadnej chęci unikania wszelkich pozorów grze­chu, oraz z nieroztropnej surowości, odosobnienia i stronienia od rozrywek.

 

Po sercu i głowie przyszła kolej na usposobienie. Do duszy naszej wtargnęło dziwne przygnębie­nie, które nas prześladowało pokusą odmiany życia, zaprzestania umartwień, wywnętrzania się ze swymi zgryzotami i poszukiwania światowej pociechy. Gdy­byśmy któremukolwiek rodzajowi opisanej pokusy ulegli, już może bylibyśmy straceni. Przygnębienie wyrządziło nam wielką szkodę, zwracając nas wy­łącznie ku sobie samym i zmuszając do ciągłego grzebania we własnym wnętrzu. Szperając przesadnie w swoim sumieniu, straciliśmy z oczu wielkie prawdy wiary, a pragnąc się otrząsnąć z naszej prze­sady, puściliśmy się na mnóstwo przedsięwzięć, które okazały się zbyt wielką masą żelaza, iżby je ogień naszego ducha mógł rozżarzyć i w rezultacie spra­wiły nam straszny zawód swym niepowodzeniem.

 

W naszych poczynaniach za mało było dziecię­cego oddania się w ręce Opatrzności, zarówno w ze­wnętrznych zamierzeniach jak i w postępowaniu wewnętrznym. Nam się marzyło o nawracaniu drugich, kiedyśmy jeszcze nie mieli prawa odwrócić oczu od siebie, albowiem i doskonałość ludzi świeckich, na równi z doskonałością zakonną, musi posiadać no­wicjat wyłącznej pracy nad sobą. Chcąc to wszystko naprawić, mówiliśmy ujemnie o sobie, a tak popełnialiśmy najgorszy błąd, bo utraciliśmy przez to na­wet i tę odrobinę pokory, którą nam się udało z tru­dem zdobyć, to zaś, co miało nas rzekomo upokorzyć, okazało się w końcu próżnością. Ostateczny wynik był taki, że ugrzęźliśmy w metafizyce i w psychologii życia duchownego, a od­wróciliśmy się od sakramentów, od Chrystusa, od Boga. Wszelako, jak wszystkie rzeczy tej ziemi, tak i błąd miał swój czas, a dziś możemy z naszej po­myłki nie tylko się uczyć, ale i pośmiać się trochę.

 

Jednak to jeszcze nie wszystko. Pozostała nam do wyjawienia część najwstrętniejsza. Wymieniliśmy błędy, odnoszące się do nas samych, zostają jeszcze krzywdy wyrządzane przez nie naszym bliźnim. Ileż w nich było zgorszenia wzajemnego! Zgorszenia da­wanego ludziom kochającym się w doskonałości, zgorszenia branego od nich i zgorszenia dawanego światu! Jak obrzydzaliśmy drugim dzieło Boże! Mó­wiąc im o religii, swoim życiem wystawialiśmy jej najgorsze świadectwo, a mądrząc się zwyczajem początkujących ponad swój stan, czerpaliśmy raczej z książki niż z doświadczenia. Chwytaliśmy się nie­zwykłych nabożeństw, które w zestawieniu z naszą niepokorą, z naszym nieumartwieniem, z naszą nieuprzejmością stawały się wprost odrażające. Drażliwi na wszelki sprzeciw aż do przesady, znudzeni mo­dlitwą, burzący się na każdą przykrość, zasłanialiśmy się naukami, powyrywanymi z ulubionych książek duchownych. Ileż razy w zazdrości wobec postępu drugich samowolnie podejmowaliśmy umartwienia, zakłócające porządek domowy, niepotrzebnie wywołując sprzeciw innych i pozbawiając ich wygody. Obowiązki, sobie powierzone, wykonywaliśmy z po­śpiechem, powierzchownie, byle zbyć. Przez gardło nam przejść nie mogła pełna prostoty pochwała, na którą ktoś zasłużył, bośmy się zawsze na drugich krzywym okiem patrzyli, nie pojmując, iż drogi Boże są rozliczne i nie wszyscy sądzą według naszej oceny. Jakaś opryskliwość uprzykrzała nasze słowa i czyny, płynące z gorliwości, sądami Boskimi byliśmy skłonni grozić każdemu. Lubieliśmy wytykać błędy, prawić kazania i moralizować; a kiedy nawet usiłowaliśmy wybrnąć z tego nałogu, wówczas wpadaliśmy w skraj­ność przeciwną, zbyt łatwo czyniąc drugim ustępstwa z naszej sumienności.

 

Świat był dla nas niesprawiedliwy, to prawda; ależ myśmy tak samo postępowali względem innych dusz pobożnych. Nie chcieliśmy ich wyrozumieć, choć sami się skarżyliśmy na niezrozumienie ze strony innych. Przy nich zapominaliśmy, ile to błędów może towarzyszyć początkom nawet bardzo rzetelnej po­bożności. A przecie powinniśmy byli z własnego doświadczenia wiedzieć, że może właśnie z tymi samymi wadami, które nas tak u nich raziły, oni uciążliwą prowadzili walkę i tylko Bóg im swej po­mocy odmawiał umyślnie w celu upokorzenia ich i wypróbowania; i oto zamiast to wszystko mieć w pamięci, myśmy pozwalali ludziom światowym, nieświadomym rzeczy, wyolbrzymiać ich błędy.

 

Uszczypliwe sądy świata o nas zawierały nieraz dużo prawdy. Mogliśmy je słusznie uważać za lekcje pokory. Gdy chodziło o innych, to może były one mniej zasłużone z ich strony, a tylko dla nas miały być ostrzeżeniem przed ogarniającą nas oziębłością. Mogliśmy w nich upatrywać słuszną karę za nasze sądy o drugich. W najgorszym wypadku winniśmy byli sobie przywieść na pamięć przykład Jezusa i tak zachęcić się do cierpliwości.

 

Z tego wszystkiego nasuwa się wniosek, że dwa są usposobienia, które skutecznie niweczą wszelki postęp w życiu duchownym; jedno – to skłonność do gorszenia się, drugie zaś – to niespokojne pra­gnienie dawania zbudowania. Zarówno bowiem jedno jak i drugie są żywym zaprzeczeniem pięciu istotnych składników życia duchownego: prawa miłości, która wszystkiemu wierzy, czuwania nad sobą, ducha ci­chości, wznoszenia się ponad sądy ludzkie i chodze­nia w Bożej obecności. W ten sposób pod wpływem codziennych zastrzyków małoduszności i pychy ży­cie wewnętrzne więdnie i niszczeje. Że pośród tylu burz i niebezpieczeństw nie załamaliśmy się duchowo, to niezawodnie zawdzięczamy Matce Najświętszej, bo kto kocha Maryję, temu rzadko przydarza się coś podobnego.

 

Tym doświadczeniem wzbogaceni, przechodzimy do obecnego stanu naszego duchownego postępu, stając oko w oko z jego nieprzyjacielem, ludzkim duchem i rozglądając się za bronią do odparcia jego zakusów.

 

Pierwszą taką bronią winien być ów, jak go pi­sarze ascetyczni nazywają, spiritus captivitatis, duch poddaństwa. Łaska jest przeciwieństwem natury; natura ciągnie do swawoli, łaska żąda poddaństwa; dlatego bez stanowczej woli poddania się nigdy nie ujarzmimy ludzkiego ducha. Duch poddaństwa zależy, jak objaśnia nam pewien znakomity mistyk, niekiedy na poddaniu się pewnym przepisom w rozkładzie naszych codziennych zajęć stosownie do naszych obowiązków, niekiedy na otwartym i szczerym pod­porządkowaniu się wskazówkom naszego kierownika, chociażby wbrew własnemu zdaniu, niekiedy na zgodności z wyrokami Opatrzności Bożej, zwłaszcza gdy te krzyżują i umartwiają nasze przyrodzone po­pędy i skłonności, a niekiedy wreszcie również na uległości względem natchnień Ducha Świętego, które bywają dla nas pewnego rodzaju objawieniem. Duch poddaństwa objawia się także w częstym, choć może nie codziennym ani obowiązkowym, wykonywaniu pewnych praktyk pobożnych, w wewnętrznym sku­pieniu pomimo jego trudności, doświadczeń i skrę­powania, jakie nakłada przyrodzonej działalności; jednym słowem, wszelkie umartwienie jest niczym innym jak wyrazem tego ducha poddaństwa.

 

Prawdziwy duch poddaństwa da się rozpoznać po następujących znamionach: Musi być powszechny, rozciągający się na wszystko, co nawet nie jest grzeszne. Musi zazdrośnie strzec swoich praw za­równo w rzeczach małych, jak i wielkich. Musi być trwały, a nie wybuchowy, raz gwałtowny, raz znowu ospały. Musi nie ustawać nawet wtedy, gdy zabraknie uczuciowej pociechy, która by go podtrzymywała. W tych wypadkach natura często się burzy i zgrzyta zębami; lecz nie oznacza to jeszcze buntu wyższej części ludzkiej natury przeciw duchowi poddaństwa. Miłość Boża może być jego motorem i źródłem, chociażbyśmy jej uczuciowo nie doznawali.

 

Ten duch poddaństwa jest niezmiernie potrzebny, gdyż on jeden zdolny jest zadać cios zbawienny du­chowi ludzkiemu. Lecz i jemu towarzyszą pewne nie­bezpieczeństwa, gdyby bowiem był on bez niebezpie­czeństw, nie na wiele by się nam przydał. Dlatego winniśmy być ostrożni w zobowiązywaniu się do różnych rzeczy, aby nie ściągnąć na siebie skrupu­łów; jeszcze bardziej winniśmy się wystrzegać brać za Boskie natchnienia wszystkie podszepty, mniej lub więcej niespokojne, mniej lub więcej pomysłowe w wyszukiwaniu nowych umartwień, które nam duch ludzki będzie wystawiał jako natchnienia Ducha Świętego. Poddaństwo nie oznacza tyle, co postępowanie zawsze wbrew swemu upodobaniu. Taka doskonałość zakra­wałaby na indeksową doskonałość jansenistycznej Theologia Sanctorum (5), o której już była mowa. Ce­lem ustrzeżenia się od przesady, winniśmy postępo­wać wedle wskazówek kierownika. Pozwalając nam na mnóstwo drobnych umartwień w ciągu dnia, winien on określić ich liczbę oraz nakazać, byśmy w razie wątpliwości raczej obierali, co dla nas bę­dzie dogodniejsze. Ilekroć ten duch poddaństwa miałby się nam stać przyczyną zniechęcenia lub roztargnie­nia na modlitwie, najlepiej jest zaniechać go na jakiś czas zupełnie, zwłaszcza w tych ćwiczeniach, które nas szczególnie niepokoją, a niezadługo się pokaże, iż potrafimy sobie dać z nim radę. Winniśmy się modlić o ten dar Ducha Świętego, który nosi miano męstwa, dar szczególnie ceniony przez św. Teresę spośród wszystkich siedmiu. Wolność ducha polega na oswo­bodzeniu od trosk, od zgryzot i od przywiązań, a poddaństwo jest jedyną drogą do tej królewskiej wol­ności.

 

Inną bronią przeciw ludzkiemu duchowi jest po­przestawanie duszy na towarzyszącej jej w danej chwili łasce i na stanie obecnym. Lecz poprzesta­wać na łasce obecnej nie znaczy wywieszać białą chorągiew wobec jeszcze nieopanowanych sła­bości. W grę wchodzą tu jedynie okoliczności nie­uniknione, nas otaczające, które należy uważać za zrządzenie Boże wraz z rodzajem i stopniem równo­cześnie otrzymywanych łask, udzielanych nam przez Boga w tych właśnie okolicznościach. Słusznie bo­wiem możemy w nich upatrywać wyraz zamiarów Bożych względem nas. Łaska obecna mówi nam, że Bóg nam chce dać tyle, a nie więcej, że chce nas prowadzić dotąd, nie dalej, że zamierza z nami to, a nie co innego.

 

Poprzestawać na łasce obecnej znaczy na nią spoglądać, o niej myśleć, nią się miarkować. Rzecz zdumiewająca, jak mało ludzie myślą o teraźniej­szości w porównaniu z przeszłością lub z przyszło­ścią. W tym kryje się cały spryt ducha ludzkiego, który umie wszystko nagiąć do swego interesu. On wie dobrze, iż wygasłby, gdyby poprzestawał na chwili bieżącej, gdyby przestał myśleć o jutrze, a szczególnie w sprawach duchownych wstrętne mu jest to mistyczne wygaśnięcie. Sam Bóg żyje nieprzerwanym upodobaniem w swej wiekuistej teraźniejszo­ści, podobnie i my, choć z daleka, winniśmy naśla­dować w swych duszach to uwielbione życie. Zwrot do łaski obecnej oznacza zajęcie się nią, bez względu na pokusy nas opadające na kształt stada zgłodnia­łych wilków, ani na ucisk wewnętrzny, który nas gnębi, ani na oczyszczający ogień zewnętrznych prze­śladowań. Istotnie, w tym pozornym bezwładzie kryją się wszystkie czynniki duchownego postępu. W nim bowiem hartuje się stal wiary naszej, nawyk cierpli­wości względem Boga i nas samych kształtuje się i umacnia, nasze zwyczajne czynności nabierają do­skonałości, pokora osiąga szczyty bohaterstwa, a nasza dusza wzbogaca się nieustannie w coraz to wyższe stopnie łaski poświęcającej.

 

Gdybyśmy uważnie zbadali przyczyny naszych wewnętrznych niepokojów, to odkrylibyśmy je nie­mal wszystkie w braku poprzestawania na łasce obecnej. Nie troszczcie się o jutro, oto niebiańska zasada, mająca zastosowanie zarówno w rzeczach wewnętrznych jak i w zewnętrznych. Z niej tryska pokój serca, gdyż ona leczy najskuteczniej przyczyny wewnętrznego niepokoju, jakimi są głównie pośpiech, porywczość i niepowodzenia zewnętrzne, albowiem pod jej wpływem pośpiech ogranicza się do właści­wej miary, porywczość łagodnieje, niepowodzenie mniej boli.

 

Odwrotne postępowanie jest arcydziełem ducha ludzkiego. W nim tai się stały sprzeciw wobec woli Bożej. Ono rozstraja pokój wewnętrzny. Z niego płynie niezadowolenie z Boga, z bliźnich, z kierowników i z samego siebie. Ono jest źródłem obfitym zazdrości na widok postępu drugich. Pod jego wpływem wszyst­kie czynności podleją, ponieważ są wykonywane łap­czywie, niespokojnie, pośpiesznie, jak gdyby celem ich było przejście do następnego zajęcia, a tak wy­łuskane z przewodniej myśli, tracą swoją żywotność. Ono rozpościera wokół nas mgłę wyczerpania i przy­gnębienia, zabijając wszelką ochotę do umartwienia; ono wreszcie wytrawia w nas zaufanie do sakramen­tów, w których poczynamy widzieć zbyt przecenianą receptę. Natomiast poprzestawanie na łasce obecnej było prawdopodobnie najcenniejszym skarbem wiel­kiego św. Filipa, niezrównanego w pokoju serca, bo czymże są w porównaniu z tym niepożytym darem wszystkie jego widzenia, zachwyty, lub nawet długonocne rozmowy z ukochaną Madonną?

 

Ilekroć mówię, że nienawiść samego siebie jest środkiem przeciw miłości własnej, która zawsze spo­czywa na dnie ludzkiego ducha, zawsze obawiam się by mi tego nie wzięto za płonną grę słów. Dlatego wyrażę to inaczej. Zauważyłem już dawniej, że w ży­ciu duchownym zawsze chciałoby się z drogi oczy­szczającej przerzucić się na drogę oświecającą, po­dobnie jak nowicjusze tęsknią za opuszczeniem no­wicjatu i pożądają tej ciężkiej odpowiedzialności, jaką wnoszą śluby zakonne, bo pragną większej swo­body. Tak samo i my aż palimy się z pośpiechu, by zaniechać stosownych do naszego stanu upokarzających rozmyślań, zwłaszcza o czterech rzeczach ostatecznych, podczas gdy trwanie przy nich, lub przynajmniej częste do nich powracanie, mogłoby nam dużo pomóc w zwalczaniu ducha ludzkiego. Św. Franciszek Borgiasz dwie godziny dziennie spę­dzał na rozmyślaniu o własnej nicości, dlatego też charakterystyczną jego cnotą była pokora. Zapewne szczególne światło nadprzyrodzone mu towarzyszyło, że mógł tyle czasu na nich z pożytkiem trawić. U niego było to nie tyle rozważanie, ile raczej kontemplacja. W każdym razie przykład to dla nas znamienny. Umysł zaprawiony do rozważania swojej nicości bez­piecznie stawi czoło pociskom ze strony ducha ludz­kiego. Nienawidzieć siebie to rzecz niełatwa, lecz dopóki się na tę serdeczną nienawiść nie zdobę­dziemy, próżno nam marzyć o szczerym umartwieniu siebie i próżno wzdychać za zjednoczeniem się z Bo­giem. Taka nienawiść jest za łaską Bożą niechybnym owocem głębokich refleksyj nad własną nicością.

 

Naszym żywiołem winny się stać tego rodzaju myśli: Czym jesteśmy w porządku natury? Po prostu stworzeniami wydobytymi z nicości i dlatego nieposiadającymi żadnych praw prócz tych, których nam Bóg raczył udzielić. Do nędzy naszej nicości dołoży­liśmy hańbę buntowników. Spowinowaceni ze zwie­rzętami, jesteśmy niżsi od aniołów, zmienni i niemal bez steru, poddani cierpieniu i zniewagom: bezradni w niemowlęctwie i zniedołężniali w starości; obcią­żeni ciałem, dążącym do rozpadu oraz z duszą, cią­gnącą gwałtownie do grzechu. A czym jesteśmy w po­rządku łaski? Bez niej bylibyśmy wygnańcami i roz­bitkami. Łaska poświęcająca przychodzi nam z zewnątrz, od Boga; prócz łaski habitualnej potrzebujemy łask aktualnych, a i wtedy zła wola nasza może je udaremnić. Samolubstwo wciska się i miesza swoją truciznę do naszych najświętszych zamiarów. Posia­damy zmysły, jak gdyby po to, byśmy nad nimi mu­sieli trzymać straż, gdyż są nam źródłem pokus i grzechów, które nieraz okrutnie pastwią się nad duszą. Nasz rozum okazuje się ślepy i ograniczony, nierozważny, próżny i w wysokim stopniu zależny od ciała. Nasze uczucia wybuchają dziko, nieokieł­znanie i nieustannie zwracają się ku przedmiotom podłym i niskim. Gdybyśmy tylko przyłożyli do sie­bie tę miarkę, którą mierzymy innych, jakże ser­decznie znienawidzilibyśmy siebie samych! Cóżby się z nami stało, gdybyśmy tak poczęli się doma­gać i żądać od samych siebie tego, czego wymaga­liśmy od drugich, tej samej bezinteresowności dniem i nocą, tej samej gotowości do czynów szlachetnych, tych samych wzniosłych zasad i tak samo czystych pobudek! Niestety, gdyby rzeczą możliwą dla nas było wytworzyć sobie obraz prawdziwy nas samych od zewnątrz, a jednocześnie posiadać wiedzę, która przychodzi od wewnątrz, niezadługo chyba stalibyśmy się świętymi!

 

Zwierzęta w porównaniu z nami nie są bynaj­mniej plamą stworzenia. Górują nad nami cierpli­wością, rzekłbyś, iż cierpią z większą godnością, a w każdym razie doskonalej od nas osiągają cel, dla którego są stworzone.

 

Jeżeli się porównamy z upadłym aniołem, to on upadł raz tylko i już nie miał czasu na pokutę. Całe steki grzechów tak wstrętnych, jak obżarstwo i pijaństwo, są mu nieznane, choćby z powodu jego du­chownej natury. Nawet w swym odrzuceniu usycha z tęsknoty za Bogiem. Jego złość znajduje pewne wytłumaczenie w beznadziejności jego istnienia. Bóg go nie kocha i nieszczęsne stworzenie zdaje sobie sprawę, że podwoje miłości są dlań zatrzaśnięte na wieki.

 

Natomiast my z miłosierdzia Bożego uniknęliśmy dotąd strasznego losu potępieńców i dlatego nie mo­żemy z nim iść w porównanie. Przeto postawmy się obok dusz świątobliwych, obok ich niewinności lub srogich pokut, obok ich bohaterskiego zapału i gor­liwych prac dla Boga i dusz, obok ich szlachetnego samopoświęcenia i wytrwałości. Albo wznieśmy swą myśl ku duchom anielskim i wspomnijmy ich siłę, ich piękno, ich mądrość, ich potęgę, oraz przecudną czystość ich duchowej natury i uposażeń. Wzbijmy się wzrokiem ku Matce Najświętszej, która jest prze­cie czystym stworzeniem i zważmy jej godność, jej świętość, jej wywyższenie, jej niepokalaność i obecną potęgę. Klęknijmy przed Świętym Człowieczeństwem Jezusa i zagłębmy się w jego nieprzebranych łaskach, w jego zasługach, w jego uwielbieniu, pomyślmy o jego Ciele i Duszy i o ich Zjednoczeniu ze Słowem, które je uczyniło szczytem wszechrzeczy i koroną całego stworzenia. Albo przystańmy nad brzegiem tego tajemniczego oceanu, Niezmierzonego i Nieogar­nionego Boga, i powiedźmy olśnionym spojrzeniem po niezgłębionych przepaściach Jego Doskonałości, poznanych i nazwanych oraz stokroć większych nieznanych i nienazwanych. A teraz, biedniutkie serce, zastanów się, czym byłoś od najwcześniejszej mło­dości w swych myślach, w słowach i czynach; zro­zumiej, czym jesteś obecnie w oczach Boga, chociażby w świetle tych sprawek, które sam wiesz o sobie (a to na pewno drobna ich cząstka) i sam odpowiedz, jaka jest w najłagodniejszej ocenie twoja prawdziwa wartość.

 

Nasza walka z duchem ludzkim byłaby skutecz­niejsza, gdybyśmy umieli bardziej się upokarzać, gdy­byśmy nie chcieli wciąż się pławić w promieniach rzeczy wzniosłych, które działają na nas osłabiająco, podobnie jak upały ziem podzwrotnikowych na mie­szkańców Północy.

 

O. Fryderyk William Faber

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 244-266.

 

Przypisy:

(1) Jan, rozdz. 10.

 

(2) Łukasz, rozdz. 7.

 

(3) Jan, rozdz. 8.

 

(4) Marek, rozdz. 3.

 

(5) Osławiona ta książka, obejmująca trzy tomy in folio wyszła spod pióra karmelity, Henryka od św. Ignacego, wydana w Liège 1709 r., a potępiona w Rzymie i umieszczona na indeksie książek zakazanych w 1714 r.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do spisu treści
"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: