POSTĘP DUSZY
CZYLI
WZROST W
ŚWIĘTOŚCI
O. FRYDERYK WILLIAM FABER
ROZDZIAŁ
XI
Umartwienie
naszą prawdziwą ostoją
Właściwie pojęte umartwienie jest niczym innym, jak miłością Jezusa, jawiącą się w tej surowej postaci już to z chęci naśladowania Go, już też jako wypływ wewnętrznej gorliwości, już wreszcie niejako za popędem instynktu samozachowawczego, dla ubezpieczenia własnej wytrwałości. Bez umartwienia nie masz rzetelnej i trwałej miłości, pewien jego stopień jest konieczny do uniknięcia grzechu i spełnienia przykazań. Z nim pada ostatnia ostoja życia duchownego. Spoczynek, który jest jednym ze składników normalnego stanu w życiu duchownym, kryłby niemałe niebezpieczeństwo, gdyby mu nie towarzyszyło umartwienie, a to dlatego że nasza natura jest tak bardzo skłonna do szukania spoczynku środkami przyrodzonymi, ilekroć zawiodą nadprzyrodzone.
Umartwienie bywa dwojakie: wewnętrzne i zewnętrzne, przy czym, oczywiście, pierwszeństwo przypada umartwieniu wewnętrznemu. To jednak się nie sprzeciwia pierwszorzędnej w tym przedmiocie zasadzie, że umartwienie wewnętrzne jest niemożliwe bez umartwienia zewnętrznego, które zawsze musi je poprzedzać. Słowem, dla życia duchownego umartwienie ciała jest rzeczą nieodzowną.
Twierdzą niektórzy, jakoby umartwienie ciała w czasach dzisiejszych było mniej potrzebne, niż dawniej, że zatem wskazania pisarzy duchownych w tym względzie należy brać dość swobodnie. Gdyby przez to chcieli powiedzieć, iż do świętości w Kościele wystarcza dzisiaj mniejszy stopień umartwienia zewnętrznego, niż w wiekach ubiegłych, byłby to jeden z największych błędów, stojący u samej przepaści twierdzeń, potępionych przez Kościół. Jeśli zaś rozumieją przez to tylko ów wzrost chorowitości i rozpowszechnienie się niedomagań nerwowych, które łącznie z innymi przyczynami, wytwarzają konieczność przezornego doboru rodzajów umartwień, to można to zdanie przyjąć, lecz nie bez ostrożności i oględnych zastrzeżeń. Przykładem mogą być tutaj choćby dyspensy od postu, udzielane przez Kościół.
Wszelako błędne zapatrywania tak się w wielu umysłach zakorzeniły, że trzeba je koniecznie sprostować, zanim się przejdzie do rzeczy następnych. Stopień i duch umartwienia musi trwać w Kościele poprzez wieki ten sam, niezmieniony, ponieważ pokuta jest jedną ze stałych cech Kościoła. Czynić pokutę, albowiem się przybliżyło królestwo niebieskie, to szczególne powołanie dusz sprawiedliwych. Dla pozyskania łaski, dla ustrzeżenia jej i pomnożenia pokuta jest potrzebna na każdym kroku. Ilekroć mówimy, że świętość jest znamieniem katolickiego Kościoła, zawsze wskazujemy na konieczność umartwienia, gdyż jedno schodzi się z drugim, ostatnie zawiera się w pierwszym.
Heroizm pokuty musi opromieniać każdego Świętego i Kościół nie przystąpi do żadnej kanonizacji, zanim tego dostatecznie nie stwierdzi; świeże właśnie beatyfikacje Pawła od Krzyża i Marianny od Jezusa wskazują, jak niezmiennie trwa Kościół na tym stanowisku. Życie Marianny to jeden nieprzerwany ciąg najdokuczliwszych przykrości, tak że dreszcz nas przejmuje na widok tak wymyślnych sposobów karcenia swego ciała. Życie św. Róży limańskiej w porównaniu z żywotem tej drugiej dziewiczej córy Nowego Świata wydaje się wygodnym, przyjemnym i łatwym. Paweł znowu zdał się być wielkim głosem, który miał wstrząsnąć zniewieściałością osiemnastego wieku, wskrzeszając w oczach świata ostrości św. Benedykta, św. Brunona, św. Romualda i św. Piotra Damiana. Na przekór wszystkim nowożytnym ułatwieniom i rozluźnieniom, ożywił ducha surowości starych mnichów, wytyczając drogę, którą od lat z górą stu kroczą jego synowie z niestygnącym zapałem. Istnienie oraz pierwotna żywotność surowych Pasjonistów to jedna z największych pociech Kościoła w tych dniach powszechnego zmaterializowania.
Musimy także nie zapominać, że jak uczy Pismo św., wielkim błędem jest dzielić zapatrywania tych, którzy się łudzą, iż praktyka umartwienia to tylko rada stosowna dla osób, dążących do doskonałości, a zgoła nieobowiązująca dla reszty chrześcijan.
Jeśli chodzi o umartwienie, przekraczające pewną miarę i wyrażające się w niektórych praktykach, to istotnie rzecz się tak przedstawia. Lecz samo umartwienie, jako takie, do pewnego stopnia i w danych okolicznościach, jest bezwzględnym nakazem i nieodzownym warunkiem naszego zbawienia. Sprawdza się to nie tylko na tych dokuczliwościach, które mamy obowiązek sobie zadać wobec niebezpieczeństwa nadciągającej pokusy gwałtownej, czy na tych przeróżnych umartwieniach, które jesteśmy zobowiązani podjąć dla uniknięcia grzechu; także niezależnie od pokus i okoliczności, w których by się znajdowały poszczególne osoby, Kościół nakłada wszystkim swym dzieciom określoną miarę postów i abstynencyj pod grozą grzechu ciężkiego. Z tego przepisu już całkiem wyraźnie przebija idea pokuty, podejmowanej dla jej zamiłowania oraz konieczność pokuty, jako jednej z funkcyj Kościoła oraz instytucji, mającej na celu zbawienie dusz. Kto zatem powiada, że nie praktykuje umartwienia, zostawiając je tym, którzy kandydują na świętych, może, przyparty do muru, potrafi się wytłumaczyć, że nie popadł w ten błąd, który w jego słowach, ściśle rzecz biorąc, się zawiera; jednakowoż bądźmy przekonani, że kto często tym swobodnym językiem się posługuje, ten składa dowód, iż błędny pogląd na umartwienie wpił się głęboko w jego umysł.
Istotnie, nowoczesny zbytek i rozpieszczenie, z którego tak często zwykło się czynić taran przeciwko umartwieniu, przemawia raczej za wnioskiem przeciwnym. Jeśli bowiem szczególnym powołaniem Kościoła jest dawać świadectwo wobec świata, to winno się ono zwracać głównie przeciw zasadniczym jego występkom, a zatem w czasach obecnych przede wszystkim przeciwko wygodnictwu, rozpieszczeniu i zbytkowności. Jestem przekonany, że jeśli czym może być nawrócony nasz kraj nieszczęsny (1), choć przy wielkich nadziejach nie widać znaków, by się na to zanosiło, to zdoła tego dokonać chyba tylko jakiś zakon lub więcej zakonów, które przed upadłym i zbłąkanym narodem zdołają wskrzesić wizję ewangelicznego ubóstwa w jego najsurowszej doskonałości. Lud, który zatracił pamięć na Chrystusa, musi najpierw się skupić wokół jakiegoś wielkiego Jana Chrzciciela, który go poprowadzi nad Jordan pokuty blaskiem prostoty nadprzyrodzonej sumienności i starożytnej surowości obyczajów. Zdrowa filozofia, nauka, wymowa, urok katolickiego miłosierdzia, słodki wpływ czystej literatury i płomień prostego, apostolskiego kazania mogą uczynić dużo. Ale główne dzieło, o ile leży ono w zamiarach Opatrzności, według mego przekonania, dokona się tylko przez triumf ewangelicznego ubóstwa nad tym krajem. Tak, ubóstwa, lecz nie tego w ekscentrycznej postaci wskrzeszonego średniowiecza, które by dzisiaj odstręczało ludzi i ośmieszało się jakimiś nieistotnymi a na dzisiejsze pojęcia zgoła anachronicznymi szczegółami, ale onego ubóstwa Apostołów i pierwszych wieków Kościoła, przy swym niewyróżnianiu się odzieżą, przy schludności rąk i twarzy, promieniało całą swoją ewangeliczną surowością (2).
Jeśli posłannictwem Kościoła jest dawać świadectwo przeciw występkom świata, to zadaniem każdej duszy musi być, jeśli już nie występować przeciw nim czynnie, to przynajmniej przed nimi się bronić. Lecz jakże zdoła się dusza obronić przeciw ponętom rozkoszy ciała, jeżeli nie przez odtrącanie ich od siebie? Świat, mimo całej swej zmienności, zawsze pozostaje ten sam. A podobnie jak świat, ciało i szatan w praktyce się nie zmieniają po wszystkie wieki, tak i umartwieniu praktycznie zawsze to samo zadanie przypada do spełnienia. Czy weźmiemy duszę, zmagającą się w walkach nawrócenia, czy postępującą drogą oświecenia, czy wspinającą się na różne stopnie doskonałego zjednoczenia z Bogiem, zawsze stwierdzimy, że umartwienie ciała ma u niej swoje miejsce i swoje zadanie do spełnienia, które je czyni bezwzględnie koniecznym.
Ale zwróćmy na chwilę uwagę na niektóre zarzuty przeciw umartwieniu. Przede wszystkim usłyszymy, że jak mówiliśmy, ogólna zdrowotność nie przedstawia się tak, jakby się można było spodziewać, że choć przeciętna śmiertelność nie wzrosła, lub nawet zmalała, to przecie na ogół coraz bardziej przeważa typ słabowity, że o ile choroby zapalne zdarzają się dziś rzadziej, o tyle cierpienia nerwowe bywają coraz częstsze, że wreszcie samo złagodzenie surowości przepisów kościelnych wskazuje, iż Kościół z tym wszystkim się liczy. – Wszystko to jest prawdziwe i dużo poważnych wniosków nastręcza. Jednakowoż moim zdaniem wnioski te bardziej dotyczą rodzaju niż stopnia umartwienia. Postępowanie Kościoła przy łagodzeniu przepisów postnych tchnie tą samą mądrością, co postąpienie Leona XII, który z właściwą Stolicy Świętej praktyczną roztropnością polecił lekarzom zbadać, czy możliwe jest dzisiaj zachowanie postu w jego pierwotnej surowości. Zresztą tłumaczenie się zdrowiem, choć zawsze winno być brane w rachubę, to przecie nie może być uwzględniane bez pewnej nieufności. Zawsze musimy czuwać zazdrośnie nad tym odcinkiem naszego życia duchownego, gdzie swoją służbę ochotniczą pełni natura i miłość własna. Jakkolwiek zatem musimy przyznać duże ulgi w życiu duchownym osobom słabowitym, nigdy nie może dochodzić do ogólnego i całkowitego zwalniania od umartwień cielesnych; pamiętajmy też, że nasi praojcowie, którzy wprawdzie mało się kłopotali swymi nerwami i nie mieli herbaty do picia, często słyszeli od O. Bakera, który w tym względzie szedł tylko za tradycją starych mistyków, że nazbyt bujne zdrowie stanowi pozytywną przeszkodę do wzniesienia się na wyższe stopnie życia duchownego.
Drugim zarzutem, który niekiedy wysuwa się także w obronie kapłanów i zakonników, jest twierdzenie, iż dzisiejsza ciężka praca zastępuje dostatecznie dawne umartwienia. Mała ilość duchowieństwa przy wielkim mnóstwie dusz istotnie wkłada na barki kapłanów ciężar nad siły, tak iż naprawdę, co zresztą zawsze miało zastosowanie w zakonach czynnych, miara cielesnych umartwień, których można się od nich domagać, różni się znacznie od tego, czego trzeba oczekiwać od osób, wiodących życie kontemplacyjne i samotnicze. Daleki więc jestem od tego, by zaprzeczać prawdy podniesionego zarzutu, pragnę tylko zwrócić uwagę, że nie ma on takiej wagi, jaką mu się zwykło nadawać. Pewne rodzaje pokut istotnie uniemożliwiałyby wytężoną pracę; równocześnie jednak zbytnie wylanie się na zewnątrz, które ta praca sprowadza, jest tak dla duszy niebezpieczne, że trzeba koniecznie umartwień innego rodzaju dla przywrócenia duszy zachwianej równowagi. Wszyscy wielcy misjonarze, Segneri i Pinamonti, Leonard de Porto Maurizio i Paweł od Krzyża, nie rozstawali się ze swymi narzędziami pokuty. Uciążliwości życia, jak je nazywa de Ponte, stanowią bez wątpienia znakomite umartwienie, byle je tylko znosić w duchu wewnętrznym, bo przedstawiają stokroć większą wartość od samowolnie obranych surowości. Jednakowoż kto by utrzymywał, iż znoszenie jednych zwalnia od podejmowania drugich, ten szedłby wbrew zatwierdzonej nauce duchownej Kościoła, a krótkotrwałość jego wytrwania w życiu duchownym niebawem pokazałaby i jemu i innym, jak całkowicie się mylił. Bez umartwienia ciała gorliwość pracy apostolskiej raczej zatwardza serce, niż je uświęca.
Trzecia grupa naszych przeciwników każe nam poprzestawać na doświadczeniach spuszczanych na nas przez Boga, które są dość liczne i uciążliwe. Gdyby nam powiedziano, że radosne znoszenie i wdzięczne przyjmowanie zesłanych utrapień posiada niesłychanie większą wartość od razów dyscypliny czy ukłuć kateny, byłaby to uwaga w najwyższym stopniu prawdziwa i ważna, a dla wielu porywczych niemowląt życia duchownego wprost nieodzowna. Młodzi, dopóki są silni i zdrowi, pełni zapału i pławiący się w pociechach duchownych, znajdują niemal fizyczną przyjemność w nękaniu swego ciała i dręczeniu tryskającego zdrowia. Niewielka z tego zasługa, bo i niedużo w tym bywa trudności, a jeszcze mniej rozwagi. Każdy cios, przyjęty pogodnie z ręki Boga, jest tysiąckroć cenniejszy. Wszelako nasi przeciwnicy w swym rozumowaniu grzeszą tą samą przesadą, która się błąka po tylu książkach duchownych. Ponieważ A jest ważniejsze od B, przeto wnioskują, że B w ogóle żadnej wartości nie posiada. Z tego, że umartwienia, zsyłane nam przez Boga, są skuteczniejsze i mniej wystawione na złudzenia – jeśli się je należycie przyjmuje – od umartwień, zadawanych sobie samym, bynajmniej nie wynika, jakoby te ostatnie miały nie być, już nie tylko ważnym, ale i niezbędnym czynnikiem życia duchownego. Nasza więc odpowiedź brzmi krótko: Tak, to prawda, że najlepszą pokutą jest przyjmować w duchu wewnętrznej skruchy umartwienia, które mądra i miłościwa dłoń ojcowskiej Opatrzności Bożej nam zsyła; ale, dopóki się nie zaprawimy do szlachetnego podejmowania pokut dobrowolnych, jest rzeczą mało prawdopodobną, byśmy tego wewnętrznego ducha pokuty w sobie rozwinęli, a tak mogli odnosić pełną korzyść z tych niespodziewanych umartwień, które nam Bóg nakłada.
Poza tymi zarzutami kryje się w wielu umysłach inny jeszcze szkopuł, który należy odsłonić. Nurt dzisiejszego życia i sposób naszego myślenia wiedzie do widocznego braku sympatii dla kontemplacji. Życie kontemplacyjne nie wydaje rzucających się w oczy wyników, na które moglibyśmy z upodobaniem sami spoglądać lub drugim chełpliwie wskazywać. Za stratę uważamy to, czego pokazać nie można, a wszelki brak powodzenia napełnia nas rozczarowaniem. Szczególniej zasady nadprzyrodzone nie znajdują łaski w czasach dzisiejszych. Dlatego nietrudno jest stwierdzić, jak ten brak sympatii dla kontemplacji prowadzi do pogardy umartwienia. Dwie te rzeczy łączą się nierozdzielnie, obie też wchodzą głęboko w zakres czynności nadprzyrodzonych. Lekceważąco myśleć o którejkolwiek znaczy sprzeciwiać się myśli Kościoła i krzywdę wyrządzać własnej duszy, niezależnie od rodzaju jej powołania, przez zacieśnianie jej nadprzyrodzonych widnokręgów.
Z tych wszystkich rozważań możemy wnosić bezpiecznie, że w czasach dzisiejszych nic nas nie uwalnia od obowiązku czy zalecenia umartwień ciała, że przeciwnie, czasy dzisiejsze jeszcze zacieśniają ten obowiązek i podkreślają to zalecenie, że wreszcie wszelkie zmiany, jakich mogłyby się domagać warunki nowoczesnego życia, dotyczą jedynie rodzaju umartwienia, a nigdy stopnia jego natężenia.
Pozostaje dorzucić coś jeszcze o pożytkach umartwienia. Jest ich dziesięć, a wszystkie zasługują na poważne rozważenie. Pierwszym z nich jest poskromienie ciała i poddanie jego buntowniczych namiętności pod kontrolę łaski i naszej wyższej woli. Dobra połowa przeszkód życia duchownego pochodzi od ciała i od tej zdradzieckiej pomocy, jakiej dostarczają jego zmysły naszym niegodziwym namiętnościom. Tego zdradliwego sprzymierzeńca należy, nie mówię, całkiem usunąć, ale skutecznie unieszkodliwić, jeśli mamy się spodziewać jakiegoś postępu. Nie masz rzeczywistej stanowczości woli ani należytej powagi myśli tam, gdzie brakuje rzetelnego wysiłku w kierunku opanowania ciała. Przyczyną, dlaczego tylu ludzi dopiero pod obuchem nieszczęścia staje się religijnymi, jest zaniedbanie umartwień cielesnych; nieszczęście bowiem nęka i trapi również ciało, pełniąc w ten sposób przez pewien czas funkcje umartwienia. Cierpienie działa na duszę równie skutecznie za pośrednictwem ciała, jak i za pośrednictwem umysłu.
Drugim owocem umartwienia jest rozszerzenie widnokręgów naszego życia duchownego. Delikatność sumienia to jeden z największych darów, jakich nam Bóg udziela w życiu duchownym. Sprawy Boże duch jeno rozeznać może, powiada Apostoł. Przebieg naszego oczyszczenia przez łaskę zależy od wzrostu naszej wrażliwości na to, co błędne i niedoskonałe. Od rozpoznania grzechu śmiertelnego przechodzimy do grzechów powszednich, od grzechów powszednich do niedoskonałości, od niedoskonałości do rozróżniania mniej doskonałych sposobów uświęcania naszych czynności, a stąd wreszcie do wyczuwania prawie niedostrzegalnych niewierności, które sprawiają przykrość mieszkającemu w nas Duchowi Świętemu. Umartwienie ciała jest, jeśli nie jedynym, to jednym z najważniejszych środków nabycia tej delikatności sumienia, zarówno ze względu na właściwy sobie sposób działania, jak i na łatwość, z jaką wyjednywa nam łaski u Boga.
Tu przechodzimy do trzeciego owocu umartwień wszelkiego rodzaju, który czyni nas potężnymi przed Bogiem. Cierpienie łatwo daje nam moc w rzeczach Bożych. Miarą wartości, jaką w nim Bóg złożył, jest fakt, że sam cierpieniem odkupił świat i że nie co innego, jak cierpienie, wkłada palmy w ręce Męczenników i wieńczy czoła Wyznawców. Także dar cudów zwykł chadzać w parze z umartwieniem. Ilekroć się skarżymy na naszą niemoc wobec Boga, że nasze prośby zostają bez odpowiedzi, że nasze wysiłki około wykorzenienia zastarzałych grzechów idą na marne, że ulegamy pokusom i napadom humoru czy gadulstwa – to przyczyną tego w większości wypadków jest nasze życie nieumartwione. I w tym właśnie leży owa zapłata, jaką umartwienie wynagradza nam poniesione dla niego ofiary. Ono bowiem nie ogranicza się do skarbienia nam wpływów u Boga, ale daje nam także tę świadomość związku pomiędzy naszymi umartwieniami a skutecznością naszego wstawiennictwa u Boga, która nie tylko uzdalnia nas do wiary w rzeczy nadprzyrodzone, lecz nadto składa niejako w nasze ręce moc dysponowania nimi i odczuwania ich wagi. To już doprawdy zakrawa na pokusę do zarozumiałości. Jeżeli przeto pragniemy dla własnego postępu duchownego i dla gorliwości o chwałę Bożą, o triumf wiary i o zbawienie dusz nam bliskich i drogich stać się potężnymi u Boga, stosujmyż stale i niezmordowanie praktyki umartwienia.
Czwartym dobrodziejstwem umartwienia jest ożywienie naszej miłości. Miłość ma to do siebie, że nic jej tak nie rozpłomienia, jak widok jej własnej potęgi; a nic tak nas nie upewnia o naszej miłości dla Boga, jak dobrowolnie podejmowane przykrości; dlatego ujawniając skuteczność naszej miłości, umartwienie tak się przyczynia do jej wzrostu. Cierpienie, zresztą, samo z siebie usposabia serce do wzruszeń miłosnych, ponieważ wytwarza w nim usposobienie łagodne, dziecięce. Jeżeli przy tym przedmiotem naszej miłości i rozpamiętywania jest ktoś tak pogrążony w smutku i boleści, jak Jezus, wówczas miłość pociąga nas z mniejszą lub większą siłą do wstępowania w Jego ślady. Jeżeli tedy żalimy się, iż nasza miłość dla drogiego nam Zbawiciela stygnie, umartwijmy się natychmiast w czymkolwiek, a wygasający ogień strzeli znowu jasnym płomieniem. Umartwienie uczyni nas zarówno miłującymi Boga, jak i potężnymi przed Jego obliczem.
Przez umartwienie po piąte odrywamy się od świata i napełniamy się duchownym weselem. Nic nie jest tak obce dla świata, jak umartwienie, które uśmierca to wszystko, co świat ceni i kocha. Ono to kruszy w nas nieporządne przywiązanie do stworzeń i chroni nas przed uwikłaniem się w nowe sidła; doświadczenie bowiem pokazuje, iż umartwienie jest rzeczą tak trudną, że chcielibyśmy uchronić przed nim niejedną rzecz, na którą należałoby je rozciągnąć. Lecz czymże jest każde takie nowe przywiązanie, jak nie dziką hordą, którą trzeba poskromić za wszelką cenę? Jeśli zaś chodzi o pociechę duchowną, to jest ona na kształt przypływu morza, który wypełnia wszystkie wolne szczeliny. Im więcej zatem serce nasze uwalnia się od ziemskich przywiązań, które można by określić jako uczucia, wykraczające poza granice powinności, tym bardziej staje się dostępne dla Boskich słodyczy. Dlatego to osoby umartwione, jeśli są przy tym roztropne, zawsze bywają pogodne. Serce rozpogadza się z chwilą, gdy zrzuci z siebie brzemię ciała. Tylko umartwienie wyzwala nas od świata. Czy nie spotkaliśmy nigdy osób, pogrążonych w smutku tak głębokim i czarnym, żeśmy się do nich zbliżali z czcią, jak do świątyni, a jednak ten smutek nie wyswobodził ich z więzów świata? Ten błogi owoc jest wyłącznym przywilejem umartwienia.
Ono po szóste chroni nas przed błędem tak wielkim, jak przedwczesne opuszczenie drogi oczyszczającej. Jest to może najgroźniejsze niebezpieczeństwo w całym życiu duchownym. Niektórzy zaraz z początku do tego stopnia przyśpieszają kroku, że tracą niebawem oddech i albo ustają w drodze, albo nie uzyskują tych wyników, które chcieli osiągnąć przed czasem. Przypominają kogoś, kto usiłuje własny cień prześcignąć. To rzecz niemożliwa. Tymczasem natura chciałaby porzucić swój nowicjat. Pragnęłaby zamienić rozmyślanie na modlitwę uczuć, a jarzmo drobiazgowej sumienności zastąpić swobodą ducha. Ujarzmione ciało rwie się do wolności, a umartwienie wewnętrzne budzi tęsknotę za dawną swobodą, gdzie by nie istniał żaden przymus. Komunię tygodniową pod wpływem zarozumiałości chce się zmienić w codzienną, dusza, znużona trochę czuwaniem nad sobą, rada by nawracać świat.
Jeżeli gdzie jest niebezpieczna przeprawa w życiu duchownym, to przede wszystkim tutaj. Patrzcie, oto skały usiane szczątkami okrętów, a fale za każdym przypływem wyrzucają zwłoki niedoszłych świętych, niedopieczonych bohaterów, ofiary zwichniętych powołań! Jeszcze nikt nie pożałował, iż zbyt długo przebywał w niższych regionach życia duchownego. Całe możliwe zło grozi ze strony zbyt szybkiego rwania się naprzód. Pod nożycami umartwienia zło natychmiast przybiera pozory trupa. Przyczaja się podobnie, jak czynią to chrząszcze. A jeśli, zwiedzieni, damy mu spokój, przyjdzie nam gorzko to odpokutować. Jest to historia stara jak świat. Więc nie żałujmy troski o nasze podwaliny: zapuśćmy je głęboko w ziemię i rozbudujmy szeroko, obliczając je na gmach wspaniały, książęcy. Umartwienie odda nam w tym takie usługi, jak nic na świecie. Po trudnościach, jakie nam nastręczy, poznamy nasze niedomagania. Raz z poczucia swej słabości, raz znowu z obawy upadku, wolimy trzymać się niższych ścieżek, skoro codzienne upadki pokazują nam, co mogłoby się nam przydarzyć na zawrotnych szczytach. Czy długo ta oczyszczająca droga potrwa? – Któż może powiedzieć? Wszystko zależy od gorliwości. W każdym razie przyzwyczajmy się liczyć raczej na lata, niż na miesiące.
Siódmy pożytek umartwienia kryje się w jego ścisłej łączności z modlitwą. Ileż to narzekań słyszymy codziennie na trudność modlitwy myślnej! Lecz jakże niewielu ucieka się do jedynego środka, który mógłby tu pomóc, do umartwienia! Jeśli go nie stosujemy, to cóż nas uprawnia do narzekania? Posłuchajmy opisu widzenia, które według Ludwika de Ponte miało się przydarzyć znanej mu osobie. Znajdziemy je dokładnie opisane w trzecim traktacie jego Przewodnika duchownego. Bóg ukazał tej osobie stan duszy oziębłej i leniwej, która oddaje się modlitwie bez troski o umartwienie.
W pośrodku rozległej równiny ujrzała bardzo głęboko wpuszczoną i mocną podbudowę, białą jak kość słoniowa, a koło niej przechadzał się dziwnie piękny młodzieniec, który ją zawołał i rzekł:
– Jestem synem potężnego króla, ja to założyłem tę podbudowę, by na niej wznieść pałac, jako mieszkanie dla ciebie, w którym bym mógł cię często odwiedzać, bylebyś tylko miała jeden wolny pokój dla mnie i otwierała mi natychmiast, skoro tylko zapukam. W swoim czasie jednak przyjdę, zamieszkam tu z tobą całkowicie i będziesz zachwycona tą moją nieustanną gościną. Z wielkości założonych fundamentów możesz wnosić o rozmiarach samej budowli. Otóż podczas gdy ja będę budował, twoim zadaniem będzie dostarczać mi budulca.
Wówczas owa niewiasta uczuła się gorzko zdziwioną i zaniepokojoną, gdyż sądziła, iż niepodobieństwem jest dla niej samej dostawa wszystkich potrzebnych materiałów. Na to młody pan odrzekł:
– Nie lękaj się; z łatwością temu podołasz. Spróbuj tylko zaraz coś przynieść, a ja ci pomogę.
Poczęła więc się rozglądać za jakimś budulcem, gdy wzrok jej padł na młodego człowieka, którego piękność przykuła jej oczy, napełniając ją dziwną rozkoszą. Nie usiłowała wszakże mu się podobać. Drżała przed nim w obawie, skoro spostrzegła, iż patrzy na nią wyczekująco. Nie czuła jednak żadnej niewłaściwości w swym nieposłuszeństwie.
Kiedy tak stała bezczynnie, zauważyła, jak fundamenta poczęły się pokrywać prochem i słomą, niesioną przez wiatr, raz po raz wznosiły się tumany pyłu, przysłaniając całkowicie zaczętą budowę. To znowu strugi deszczu zamieniały warstwy kurzu w błoto, które rozlewało się wszędzie, tworząc glebę podatną pod wszelkiego rodzaju zielska. W końcu z całej podbudowy ostał się tylko drobny skrawek pod stopami młodego człowieka, aż wreszcie zniknął w kurzawie i on, z fundamentów zostały jeno stosy gruzów. Gorzko odczuła owa osoba swoje osamotnienie, gdy się tak nagle ujrzała wśród zwałów wapna, piasku i kamieni. Pożałowała swego lenistwa i ospałości, a wierząc, iż ów młodzieniec ukrył się gdzieś wśród zwalisk, poczęła wołać podniesionym głosem:
– Panie, oto przychodzę! Już biorę się do znoszenia budulca. Tylko, błagam, racz poprowadzić budowę. Ja gorzko żałuję za moją bezczynność i opieszałość.
Kiedy się już znalazła w takim usposobieniu, naraz pojęła myśl tego widzenia: Fundament to wiara i skłonność do innych cnót, które Chrystus zaszczepia w duszy przy chrzcie, pragnąc wznieść na nich wspaniały gmach wysokiej doskonałości, byleby tylko dusza z nim współdziałała, dostarczając potrzebnego budulca w postaci zachowania Boskich przykazań i rad, do czego za Pańską pomocą sił nam nie braknie. Często jednak dusza, doznawszy pociechy w rozważaniu tajemnic Chrystusowych, staje się oziębła i leniwa w Jego naśladowaniu i spełnianiu Jego pragnień, a pod wpływem tej nieuwagi i opieszałości, cnotliwe nawyki giną pod warstwą grzechów powszednich i oczy przymglone już nie dostrzegają swego Pana. Za karę tej niewierności dopuszcza On niekiedy, iż dusza popada w grzech śmiertelny, który zamienia cały jej dorobek w kupę gruzów. Wówczas pod wpływem łaski Bożej napełnia ją żal, a mając pod ręką kamień skruchy, wapno spowiedzi i piasek zadośćuczynienia, dusza woła do Jezusa głosem wielkim, by jej wybaczył ten grzech i zechciał podjąć budowę po raz drugi.
Ósmym pożytkiem umartwienia jest owa głębia i tężyzna, jaką daje naszej świętości, podobnie jak ćwiczenia cielesne rozwijają w nas siłę mięśni i zręczność. To łączy się z naszą niedawną uwagą o wystrzeganiu się przedwczesnego porzucania drogi oczyszczającej. Opowiada Teodoret, że kiedy Szymon Słupnik rozpoczynał swój pobyt na obranej przez siebie kolumnie, usłyszał we śnie głos: Wstawaj i kop! Wówczas zdawało mu się przez sen, że kopie przez jakiś czas, wreszcie ustaje. Wtedy ozwał się głos: Kop głębiej! Czterokrotnie tak kopał, cztery razy przestawał i za każdym razem rozlegał się rozkaz: Kop głębiej! Następnie polecenie brzmiało: Teraz buduj, co ci się podoba! Nie ma wątpliwości, że owo kopanie oznaczało upokarzający znój umartwienia! Jeżeli zdarza się pobożność chuderlawa, wygrywająca na dutce sentymentalnej, która nie wychodzi poza estetyczne uczucia i patos obrzędów, taka ot pobożność na pogodę, a nie na słotę i burze życia – to cała wada tego wątłego, zmurszałego budynku leży u podstaw, jest nią brak umartwienia.
Dziewiąta korzyść umartwienia dotyczy ujarzmienia ciała. Bez zewnętrznego umartwienia mrzonką jest pragnąć wstąpić kiedykolwiek na wyższy stopień umartwienia wewnętrznego. Łudzilibyśmy się fatalnie, gdybyśmy przypuszczali, iż możemy umartwić swój sąd i wolę, nie umartwiając ciała. Wprawdzie umartwienie wewnętrzne jest bez wątpienia wznioślejsze, lecz umartwienie zewnętrzne jest w pewnym znaczeniu trudniejsze. Jest trudniejsze, ponieważ przychodzi pierwsze i musi być stosowane wówczas, gdy jeszcze mało panujemy nad sobą. Jest i trudniejsze, bo dotkliwiej nam się daje we znaki. Jest trudniejsze, albowiem w najlepszym nawet razie jego zwycięstwa nie wnoszą nic nadzwyczajnego, natomiast zaś klęski ranią nas i zniechęcają. Jest trudniejsze, gdyż niełatwo do niego przywyknąć: Jeżeli stosujemy je rzadko, za każdym razem czujemy tę samą trudność, jak gdybyśmy po raz pierwszy je wykonywali; jeśli zaś częściej, to ciągle nim jątrzymy niezagojone rany. Natomiast ilekroć chodzi o umartwienie wewnętrzne, zawsze i zwycięstwo wydaje się chwalebniejsze i klęska znajdzie coś na swoje usprawiedliwienie. Musimy pamiętać, że w naszym życiu duchownym za towarzysza nam służy nasze ciało, które rzadko któremu Świętemu udało się poskromić zupełnie. Co więcej, ciało ma być zbawione na równi z duszą, dlatego nieprawdą jest, jakoby w pobożności rzeczy zewnętrzne były jedynie środkami do urzeczywistnienia wewnętrznych. Obok tego podrzędnego znaczenia posiadają one też same w sobie swoją doniosłość i wagę. W teologii ascetycznej istniały zawsze dwa rodzaje herezyj i nie umiem sobie wyobrazić herezji, która by nie pochodziła bądź to z braku połączenia pierwiastka wewnętrznego i zewnętrznego, bądź przynajmniej z przesadnego podkreślania jednego z nich ze szkodą drugiego. Lęk mnie ogarnia, ilekroć słyszę zbyt dużo o umartwieniu wewnętrznym, gdyż trąci mi to zachętą do wygodnego urządzenia życia. Z drugiej strony, ile razy ktoś przesadza w wychwalaniu umartwienia ciała, to z pewnością albo go nie praktykuje, albo też, poza nim świata Bożego nie widzi – taki człowiek to fakir, a nie chrześcijanin, nie masz w nim życia duchownego, które by zasługiwało na to miano! Castelvetro w swym Direttorio mistico osobny rozdział poświęcił kwestii, czy istotnie mniej niebezpiecznie jest błądzić przez niedostatek, czy też przez nadmiar umartwienia. Jego rozstrzygnięcie wypadło raczej na korzyść niedostatku, a ma ono za sobą powagę i starożytnego Kasjana i nowoczesnego św. Franciszka Salezego. Zdaniem jego, nie należy również do kierownika duszy inicjatywa w zalecaniu czy choćby tylko podsuwaniu jakichś cielesnych ostrości, wyjąwszy straż zmysłów, konieczną do ćwiczenia się w cnocie. Segala w swojej Via secura tego samego uczy. Co do mnie, to jestem przekonany, że przeoczenie tej wskazówki niejednego już zawróciło z drogi doskonałości; dlatego poważnie nawołuję do zwrócenia na nią uwagi.
Dziesiątym i ostatnim pożytkiem umartwienia jest ta znakomita szkoła królewskiej cnoty roztropności, jaką w nim znajdujemy. Człowiek prawdziwie umartwiony nie mniej będzie się wystrzegał popełnienia nieroztropności, jak ulegnięcia tchórzostwu. Roztropność jest nawykiem trafiania do celu, dlatego wymaga nadprzyrodzonego światła dla oka i nadprzyrodzonej pewności ręki.
Umartwienie przedstawia dziedzinę, w której roztropność ma największe pole do popisu; prawdziwa cnota objawia się w posłuszeństwie, w pokorze, w nieufności względem samego siebie, w wytrwałości, a zarazem w braku przywiązania do samych nawet umartwień. Na tej to zasadzie oparli się owi biskupi, którzy chcąc wypróbować cnotę Szymona Słupnika, wysłali doń gońca z poleceniem, by zstąpił ze swego słupa. Gdyby się był wzbraniał tego uczynić, uznaliby byli to za dowód, iż powołanie jego nie było od Boga. Lecz skoro tylko słowa wysłańca doleciały jego uszu, natychmiast pośpieszył rozkaz wykonać. W tej uległości rozpoznali biskupi powołanie Boże i wyrazili swą zgodę na tak niezwykły sposób pokuty.
W szczegółach umartwienie wymaga osobistego kierownictwa. Każda dusza innych w tym względzie wskazówek potrzebuje. Jedno wszelako zdaje się nie ulegać różnicy zdań u większości pisarzy duchownych, mianowicie, że jeśli umartwienie obejmuje zarówno wyrzekanie się przyjemności, jak poskramianie żądz i podejmowanie przykrości, to między tymi trzema dziedzinami musi być zachowany pewien porządek. Na pierwszy ogień winny iść przyjemności, potem żądze, a dopiero na końcu przykrości. Nie znaczy to wcale, by te trzy rodzaje umartwień stanowiły jakieś odrębne i kolejno po sobie następujące klasy, podobnie jak i pisarze, dzielący modlitwę myślną na dwanaście lub piętnaście stanów, bynajmniej nie wyobrażają ich sobie na kształt oddzielnych pokoi, które by się przechodziło kolejno, jeden za drugim. Myśl moja streszcza się w tym, że należy się trzymać na ogół pewnej kolejności i odpowiednio do swego stanu w pewnych czasach dawać pierwszeństwo pewnym umartwieniom przed innymi.
Umartwienie może być zewnętrzne albo wewnętrzne. Umartwień zewnętrznych rozróżniamy zasadniczo pięć odmian. Do pierwszej należą surowości którym sami poddajemy nasze ciało, jak post, flagella, włosienica, katena, chłód, i czuwanie. Z tych najostrożniej stosować należy ujmowanie sobie snu i wystawianie się na zimno. Te bowiem mogą przynieść i często przynoszą stały uszczerbek naszemu zdrowiu. W ogóle przy umartwieniach na dwie rzeczy należy uważać, by po pierwsze nie podejmować ich na własną rękę, bez rady czy polecenia kierownika, a po wtóre więcej sobie cenić wytrwanie w nich, aniżeli ich ilość czy jakość. Jest rzeczą powszechnie znaną, że u osób, wkraczających na drogę życia duchownego, słabością której najdłużej pozbyć się nie mogą, bywa najczęściej nieumartwione upodobanie w jedzeniu i piciu. Kryje się w tym coś dziwnie poniżającego, toteż naszym szczególnym staraniem winno być umartwić się w czymkolwiek przy każdym posiłku oraz unikać jedzenia poza oznaczoną porą. Zrazu wyda się to przykrym, ale przykrzejszą chyba jest dowcipna uwaga słynnego Brillat-Savarin'a, którą przytacza Descuret w swej Médecine des Passions, że mianowicie cztery są klasy ludzi, ulegających obżarstwu: bankierzy, lekarze, literaci i ludzie pobożni: bankierzy – dla ostentacji, lekarze – wskutek złudzeń, literaci – z powodu roztargnienia, a pobożni – dla powetowania sobie trudów życia duchownego!
Drugą odmianą umartwień zewnętrznych jest straż zmysłów celem poskromienia lekkomyślności i ciekawości, przy czym należy strzec się wyróżniania się i przesady. Do trzeciej można by zaliczyć cierpliwe znoszenie chorób i dolegliwości, zwłaszcza zaś przyjmowanie śmierci w duchu pokuty. Czwarta obejmowałaby nużące i przykre usługi, oddawane bliźnim, bądź to dla ulżenia ich niedoli, bądź też dla obudzenia w nich wiary. Piątą wreszcie stanowiłyby wszystkie przykrości zwyczajnych zajęć, codzienne dokuczliwości życia, mozół pracy, ciężar ubóstwa, brzydka pogoda i wszystkie podobne niedogodności, które mogą nam się stać źródłem zasług, jeśli je znosić będziemy w wewnętrznym duchu pokuty, w zjednoczeniu z tymi cierpieniami, które musiał przebyć nasz Zbawiciel w 33 latach swego życia na ziemi.
Pod umartwienie wewnętrzne podpada przede wszystkim umartwienie własnego sądu, które św. Filip Nereusz zwał razionale – umartwienie rozumu. Czyż może być trudniejsze od tego zadanie w całym życiu duchownym? Jeśli mnie zapytasz, jak się do niego zabrać, odpowiem – słowa łatwiej przychodzą niż czyny. – Nie ufaj własnej roztropności, przywykaj nie spuszczać się na nią w sprawach wątpliwych. Jeżeli coś wydaje ci się jasnym, wypowiedz skromnie swe zdanie i powróć do milczenia. Nie staraj się nigdy mieć sądów przeciwnych zdaniu swego naturalnego, bezpośredniego przełożonego. Pozwól, by wobec nich gasły twoje zapatrywania. Z równymi sobie staraj się zgadzać w rzeczach obojętnych, a nade wszystko nie chciej narzucać im swego zdania. Niech sąd twój o wszystkim będzie wyrozumiały i bystry w wyszukiwaniu okoliczności łagodzących. Nie potępiaj niczego ani w ogólności ani w szczegółach, zostawiając to Bogu. Jeżeli zaś rozum i cnota skłania cię do mówienia, czyń to z taką grzecznością i umiarkowaniem, byś raczej się zdawał niedowierzać własnemu zdaniu.
Umartwienie woli – to drugi dział umartwień wewnętrznych. Ostre języki drugich aż nadto wystarczają do utworzenia trzeciej kategorii. Czwartą objąć możemy utrapienia i dezolacje duchowne. Piąta zaś rozciągnie się na uprzykrzone pokusy które Bóg na nas dopuszcza. – Każde z tych umartwień inaczej wygląda i różnych wymaga sposobów postępowania, których nie będziemy w tym miejscu omawiali. W każdym razie niedużo nam musi brakować do świętości, jeśli nasza wola trwa w zjednoczeniu z Wolą Bożą, przyjmując z pokorą i łagodnością odmienne żądania drugich. Dokuczliwość ludzkich języków jest umartwieniem, które omija tylko niewielu, zwłaszcza jeśli się chcą poświęcić pracy dla dobra bliźnich oraz dążeniu do wysokiej doskonałości. Tej domieszki nie zabrakło w kielichu mąk Zbawiciela, a Psalmista w obawie przed nią błagał Boga, by go osłonił cieniem swych skrzydeł. Strapienia duchowne, przy całej swej przykrości, dodają nam odwagi i pokory w stosunku do Boga, podczas gdy niezwykłe i uprzykrzone pokusy oczyszczają duszę, jak w tyglu, z żużli ziemskich przywiązań.
Obok swoich trudności posiada umartwienie także niemało niebezpieczeństw. Często towarzyszy mu żądza próżnej chwały, która pragnęłaby wszystko przed ludźmi roztrąbić. Pewne umartwienia stale ją mają w swoim orszaku, a są i takie, które z niej czerpią całą swoją żywotność, siłę i wytrwanie. Miałoby się wrażenie, że to zły duch otrzymał stałe polecenie, by jawił się wszędzie, gdzie jakaś dusza zwróci się do umartwienia. Lekarstwem na to jest poddać wszystkie umartwienia pod straż posłuszeństwa. Wówczas niełatwo będzie próżnej chwale, żądzy błyszczenia, chęci wyróżniania się, przesadzie, samowoli, czy nieroztropności czepić się naszego umartwienia i stoczyć miąższ jego wewnętrznego życia, tych bowiem sześć wad zalicza się do głównych pasożytów umartwienia.
Stale też należy tępić w sobie bałwochwalcze przecenianie wartości bólu, które zwykło wzrastać wraz z podejmowanymi umartwieniami. Wiele umartwień nie przestaje być umartwieniami, choć ich nie odczuwamy tak boleśnie, gdyż wartość ich zależy od nasilenia nadprzyrodzonej intencji, z którą je wykonywamy, a nie od stopnia bólu i dokuczliwości, jaką nam sprawiają. Umartwienie jest zawsze uśmiercaniem czegoś, a żądza, która już w nas wygasła, jest bardziej umartwiona, niż ta, która jeszcze się nam daje we znaki; tymczasem ta ostatnia więcej nam sprawia bólu, niż pierwsza, której przykrości już nie odczuwamy. Zdumienie chwyta za gardło, gdy się widzi, ile to dusz zeszło na bezdroża wskutek tego przesadnego pojmowania wartości samego bólu; nie jest on bez znaczenia, ale klejnotem jest co innego, on służy tylko za oprawę. Ten błąd stał się źródłem napaści ze strony przeciwników ascezy, a i wiele dusz pobożnych naraził na złudzenie, jakoby doskonałość nakazywała czynić tylko to, czego nie lubimy, że więc nasze uczucia i namiętności nigdy się nie nagną do rozkochania się w rzeczach Bożych, do harmonijnego współdziałania z łaską. Więc spotykamy osoby, które wahają się, czy mają być uprzejme dla drugich, ponieważ czują w tym przyjemność, czy dla tej samej przyczyny nie mają zaniechać odwiedzania biednych, lub zaprzestać ulubionego nabożeństwa. Są i tacy kierownicy sumienia, którzy podobne zasady wpajają duszom przez się prowadzonym, co jest nie już brakiem roztropności, ale wprost niedorzecznością. W myśl zdrowej mistyki, taka zasada jest dopuszczalna tylko tam, gdzie nie ma wątpliwości o całkiem szczególnym powołaniu, które jest równie rzadkie jak powołanie do złożenia śladem św. Teresy i św. Andrzeja Avellino ślubu obierania zawsze tego, co doskonalsze. I Kościół, ilekroć w dochodzeniu świętości osób, przedstawionych do kanonizacji, natknie się na podobne śluby, nigdy nie postąpi dalej, dopóki nie stwierdzi, że zostały one uczynione pod szczególnym wpływem Ducha Świętego. Nikt jeszcze się nie uświęcił, ani też choćby na krok postąpił w świętości przez wstrzymywanie się od rozwijania lepszych stron swego charakteru i przyrodzonych cnót pod pozorem pójścia na przekór swym upodobaniom. Tę właśnie pomyłkę popełnili janseniści, upatrując w niej tajemnicę doskonałości. Jest to najbardziej nienawistne i wręcz niekatolickie pojęcie ascezy.
Mówiąc o trudnościach i niebezpieczeństwach umartwienia, musimy dorzucić słówko o jego złudzeniach. Przedmiot to nad wyraz szeroki. Guilloré, który omawia go obszernie i ze zwykłą sobie surowością, streszcza go, opisując cztery klasy ludzi, najbardziej wystawionych na te złudzenia. Pierwsza klasa obejmuje tych, którzy zawsze wiedli życie niewinne i dlatego łatwo się zwalniają od wszelkich pokut a nie czując sami do nich pociągu, nie usiłują też innych do nich kierować. Nie pojmują, dlaczego mają dręczyć swe ciało, które tak mało się buntuje i czemu mieliby wkładać na nie jakieś stałe umartwienia, skoro ono tylko od czasu do czasu zakłóca ich spokój. Do drugiej klasy należą ci, którym wprawdzie daleko do niewinności życia, ale też wskutek wrodzonego wygodnictwa nie spieszno do pokut. Nie mogą uwierzyć, by coś tak wstrętnego ich tchórzliwości, jak prześladowanie samego siebie, miało być konieczne i nieodzowne. Że jest ono pożyteczne, na to się godzą, ale nie, że jest konieczne; wówczas bowiem wypadłoby im bardzo ostry sąd wydać o sobie samych, a ich teoretyczne i uczuciowe sympatie dla doskonałości okazałyby się czczym dymem, na co trudno im przystać. W trzeciej klasie grupują się ci, którzy ciężko obrazili Boga i dlatego sądzą, że im nie wolno kłaść granic pokucie. Toteż wykraczają poza granice, które dyktuje z jednej strony zdrowy rozsądek, z drugiej zaś głos natchnień łaski. Czwartą wreszcie klasę tworzą ludzie gorącej krwi i płomiennej gorliwości, których żywiołem jest wojna, a odpoczynkiem walka i którzy dają upust swej żarliwości przez trapienie ciała. Dopiero gdy tryśnie z zadanych ran krew, a bladość okryje lica, im się wydaje że wkroczyli na drogę świętości, albowiem upatrują rzetelne umartwienie duchowne w tym, co było tylko brutalnym zaspokojeniem przyrodzonej i popędliwej namiętności.
O. Fryderyk William Faber
O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 190-217.
Przypisy:
(1) Anglia
(2) Ewangelia św. Mateusza r. 6 w. 16.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: