POSTĘP DUSZY

 

CZYLI

 

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

––––––

 

ROZDZIAŁ X

 

Wzgląd ludzki

 

Poświęcić się życiu duchownemu oznacza tyle, co zerwać ze światem. Tu bierze się rozbrat nawet z tym, co miłe i pożądane, do czego nie możemy nie czuć sympatii, jaką na przykład żywimy dla naturalnych przymiotów. Wkraczamy w świat odmienny, gdzie inne panują dążności, inna mowa rozbrzmiewa, w świat, będący antytezą tego, któryśmy porzucili. Łaska porywa nas ku pierwszemu; natura do drugiego nas ciągnie.

 

W tej rozbieżności kryje się tajemnica owego olbrzymiego wpływu, jaki wywiera na nas wzgląd ludzki; a spośród trzech usposobień, składających się na normalny stan życia duchownego, przede wszystkim zmęczenie naraża nas na uleganie ludzkim względom. Znużeni pracą wewnętrzną i wyczerpani długotrwałą walką, nie zdołamy stawić czoła wrogowi, który do nas się zbliża z maską przyjaciela. Wobec tego, duchem opiekuńczym, nie odstępującym nas w chwilach zmęczenia, winna być pamięć na obecność Bożą, czystość intencji albo po prostu to, co wolę określać jako wolność od ludzkich względów, gdyż żadne inne słowo nie wyraża lepiej tego dobrego ducha, niż to negatywne określenie.

 

O względzie ludzkim dużo by można powiedzieć. Jest to choroba, dająca się szczególnie we znaki osobom duchownym, a stosunkowo mało napastująca innych. Jej nieuchwytność pochodzi stąd, iż wytwarza ona raczej pewną atmosferę, w której żyjemy, a nie pozwala się przyłapać i skarcić w poszczególnych wypadkach. Mimo to jej obecność jest nam oczywista. Nie możemy w nią wątpić ani na chwilę. Zbyt dotkliwe są jej objawy. Ona to krępuje naszą wolność, stając się istnym tyranem serc ludzkich. A przecie po krótkim zastanowieniu się widzimy całą niedorzeczność ulegania temu tyraństwu. Faktycznie bowiem niewiele sobie robimy z opinii tej lub owej jednostki; jeśli nawet wypadnie ona dla nas pomyślnie, nie zyskamy na tym nic, ani nawet rozumnego zadowolenia, skoro nie będzie zgodna z prawdą. Cały jej urok kryje się w mirażach, którymi nas wabi z daleka, lecz które gasną, oglądane z bliska.

 

Wzgląd ludzki należy do chorób nagminnych, które osobliwie dławią życie duchowne. Wystarczy popatrzeć na duszę, w której się on rozpanoszył. Jak ona się zachowuje w towarzystwie i w życiu publicznym, na łonie rodziny i w gronie przyjaciół, podczas spowiedzi czy konferencji z kierownikiem sumienia, a nawet w chwilach modlitwy, przed Bogiem lub w całkowitej samotności. Zdawałoby się, iż wszechobecność Boża dla niej przestała istnieć, że jakieś inne potężne oko spoczęło na niej, ścigając ją uporczywie na kształt dziennego światła i budząc w jej sercu prawie nadprzyrodzony niepokój.

 

Nietrudno wskazać opłakane skutki takiej wszechobecności świata, tego nieszczęsnego urojenia, które zbiera wszystkie ludzkie oczy w jedną potworną źrenicę, prześladującą nas na każdym kroku. Ten ludzki wzgląd odbiera prostotę i szczerość naszym stosunkom z drugimi i przywodzi do nierozważnych kroków. On to gasi szlachetny entuzjazm dla dzieł pokuty i miłosierdzia. On podaje człowieka w tyranię obawy śmieszności, czyniąc z niej fałszywego boga. Wzgląd ludzki jest zaprzeczeniem doskonałości i gdzie on panuje, tam niemożliwa jest świętość; pod jego bowiem wpływem odwracamy się od Boga ku stworzeniom. Gdziekolwiek się zjawi, ciągnie za sobą długi łańcuch grzechów opuszczenia, wylęgłych z tchórzostwa i obawy śmieszności, oraz drugi łańcuch grzechów, popełnionych czynem w chęci przypodobania się ludziom. Z biegiem czasu (a czas ten nie bywa długi), nałóg utrwala się w nas, przybierając na modlitwie postać zakorzenionych roztargnień, niemalże czerpiąc pokarm dla swej żarłoczności w rachunku sumienia, tym najrzetelniejszym spośród ćwiczeń duchownych.

 

Występek to podły i opłakany. Przykrzejszy on niźli twardość reguły kartuskiej. Nie masz jarzma nieszczęśniejszego i bardziej upadlającego. Jakaż to hańba, wstydzić się własnych zasad i obowiązków! Co za niedola, widzieć, iż każdy nasz czyn, skażony w korzeniu, dźwiga na sobie piętno tej zarazy! Jakie nieszczęście utracić na koniec – co niezawodnie nastąpi – to właśnie, za co się tyle ofiar poniosło – szacunek u drugich! A już wstyd nad wstydami, postradać szacunek u siebie samego! Religia, która winna być dla nas źródłem ukojenia, staje się nam katuszą. Nawet sakramenty zostawiają w nas uczucie pustki, jak gdyby nie były używane należycie, co niestety, na nas się sprawdza; nasza zaś styczność z przewodnikiem sumienia, zamiast leczyć – zatruwa nam duszę. Trzeba nam dotrzeć do dna tych niedomagań dusz pobożnych i śledzić ich przebieg. Kto zawsze chce się podobać, kto w każdej rzeczy o to się stara, kto marzy o jakichś heroicznych czynach, budując zamki na lodzie, kto wreszcie lubuje się w otrzymanych pochwałach, a zniechęca się każdą naganą – ten już zapadł na straszną chorobę ludzkiego względu.

 

Atoli wzgląd ludzki nie jest wadą pojedynczą, lecz całym kłębowiskiem wad. Oznacza on istną zagładę wszelkiej religijności. Nasz wstręt przed nim nigdy nie będzie dostateczny, dopóki te twarde słowa wydadzą nam się przesadą. Dlatego przyjrzyjmy się stanowisku, jakie wzgląd ludzki zajmuje w walnej rozprawie pomiędzy dobrem a złem. Najpierw zbadajmy jego źródła; zważywszy bowiem nieufność, jaką zwykliśmy darzyć jedni drugich, jest to zagadnienie trudne do rozstrzygnięcia.

 

Szczególnym zadaniem chrześcijan jest urzeczywistniać świat nadzmysłowych wartości. Ich pojęcia o tym, co dobre, a co złe, różnią się od poglądów ludzi światowych. Z tymi ludźmi przychodzi im razem przebywać, muszą się posługiwać tym samym językiem, nadając mu inne znaczenie; nieporozumienia i rozbieżności wzrastają z dniem każdym; świat, który się mieni rządcą albo i panem tej ziemi, wre gniewem coraz większym, gotów, mimo całej swej tolerancji, wystąpić ostro przeciw tym, którzy śmieją mącić spokój publiczny. Ludzie czują dobrze, iż słuszność jest po stronie religii, jednak – może właśnie dlatego – wzbraniają się spojrzeć prawdzie w oczy, by nie musieć jej uznać. Czują to, gdyż wiedzą, iż nie są bez winy. Dlatego tak jątrzy ich myśl o sądach Pańskich i nieustannych rządach Bożych nad światem. Jątrzy ich ów spokój niezmącony, z jakim zapadają Boskie wyroki i dochodzą w swoim czasie do skutku Boskie postanowienia. Toteż nie mogąc się obejść bez sędzi, skoro przekształcili Boga w Trzech Osobach jedynego, we funkcję, w nieokreśloną przyczynę, w panteistyczną mgławicę czy w jakąś mechaniczną siłę, władzę wyrokowania przelali na ludzkość, jako społeczność. – Tak sobie tłumaczą ów magiczny wpływ, jaki wywiera wzgląd ludzki na duszę.

 

Ludzkość od wieków się buntowała przeciw sędziostwu Bożemu. I może właśnie ze względu na to, Bóg w swej niewypowiedzianej wyrozumiałości złożył swoją władzę wyrokowania na sądzie ostatecznym w ręce Chrystusa, by Jego święte Człowieczeństwo nam sędziowało w tej uroczystej chwili.

 

Sądząc ze stanowiska czysto ludzkiego, rzec by można, iż owo przywłaszczenie sobie władzy sędziowskiej przez człowieka nadzwyczajne wydało owoce. Udogodnienia socjalne, hasło wygodnej etyki i w ogóle, wszystko, co wchodzi w zakres tzw. możności wyżycia się – to ledwie mała ich cząstka. Wprawdzie ta powszechna wolność pochłonęła dużo szczęścia osobistego, ponieważ jej stróże są bezwzględni i twardzi, a jej obrona bywa okrutna, niemal drakońska. Lecz pewną przeciwwagę tych niedogodności stanowi owa swoboda myśli, jaką człowiekowi zostawiają prawa świeckie, sądzące jeno zewnętrzne czyny, podczas gdy przed sądem Boga myśli uchodzą za czyny i jako takie bywają sądzone i potępiane. Świadomość, iż nasze myśli są głównym przedmiotem sądów Bożych, uprzykrzała ludziom sędziostwo Boga. Więc odtrącono ten ciężar, w królestwie myśli zapanowała wolność. Potwarz, obmowa, oszczercze sądy, krzywdzące krytyki, wypowiedziane głośno, jeszcze znalazłyby karę, lecz dopóki tają się w myśli, uchodzą bezkarnie, dozwalając nam z głową podniesioną i wytartym czołem umykać się trybunałom ludzkim.

 

Nie dziw, że skoro wzgląd ludzki zajął raz miejsce wśród potęg świata, odtąd stał się szczególnym utrapieniem dusz pobożnych, niosąc im prawdziwą klęskę i zagładę życia wewnętrznego. Zakrawa on niemal na jakąś namiastkę religii. Bo czymże jest religijność, jeśli nie uświadomieniem obecności Bożej, a czym sama religia, jeżeli nie oddawaniem czci temu Bogu? W religii obecność Boża staje się naszą atmosferą. Sakramenty, modlitwa, umartwienia i wszystkie ćwiczenia życia duchownego, to nie tylko środki do przejęcia się tą obecnością, lecz do przepojenia nią naszych dusz i ciał. Od niej zależy oddech duszy. Ona wyciska na nas pewne piętno, jakieś swoiste i łatwo rozpoznawalne znamię, żłobiąc w nas pewien rys nadprzyrodzony, który budzi u innych cześć lub miłość, nienawiść albo pogardę, zależnie od stanowiska, z jakiego kto będzie na nas patrzył.

 

Dla duszy czystej obecność Boża jest źródłem najwyższego szczęścia, jakie tylko jest na ziemi możliwe; ona to wszczepia nam owo dziwne, samorzutne wyczucie świata innego, będące niemal naocznym oglądaniem przez wiarę Tego, który jest niewidzialny, – przy równoczesnej niemożności określenia oglądanego przedmiotu.

 

Natomiast wzgląd ludzki, czyż to nie swego rodzaju przedrzeźnianie i fałszowanie tego wszystkiego? Czyż to nie usiłowanie ziszczenia w nas tego wszystkiego, co sprawia obecność Boża w duszach wybranych? – W tym świetle wzgląd ludzki okazuje się jako zupełne spoganienie duszy.

 

Wzgląd ludzki właśnie dlatego jest tak szczególnie niebezpieczny, że stanowi pewien rodzaj fałszywej religii. Nie ma w nim takiej brzydoty, by nas odstraszał od siebie. Przeciwnie, w jego obliczu chowa się grzech. Oczywiście, dla nas żadna z tego korzyść, ponieważ właśnie najbardziej zabójcze grzechy zwykle dokonywują się skrycie. Wzgląd ludzki podszywa się pod miano opinii publicznej, zasłaniając się obowiązkiem rozsądku i przezorności. Jest to zasadzka, przed którą trzeba się dobrze pilnować. Opinia publiczna bowiem, dopóki nie wykracza poza słuszne granice, stanowi powagę, z którą wypada się liczyć, a człowiek któryby pod pozorem pobożności obrał sobie za zasadę nigdy się nie oglądać na opinię publiczną, ani też do niej się naginać w żadnym wypadku, torowałby drogę złudzeniom, postępowałby wręcz sprzecznie z roztropnością Kościoła.

 

Zachodzi duża różnica pomiędzy tym, czego jawnie i słusznie po mnie oczekują moi bliźni, a obawą ich krytyki, która sprawia, że w postępowaniu kieruję się raczej względem na nich, niż wolą Bożą. Wolno mi być nieczułym na krytyki, ale nie mogę sprzeciwiać się słusznym oczekiwaniom.

 

Poza tym, wzgląd ludzki odziera z blasku nadprzyrodzoności nasze czyny, skądinąd nawet dobre. On to uśmierca nerw czystej intencji, a czyni to cichaczem, nie pozwalając nam bronić się, chociażby bólem zęba, któremu się nerw zatruwa. Na kształt robaka w orzechu wyżera jądro naszych pobudek, zostawiając jeno pustą łupinę zewnętrznego czynu, łudzącą oko fałszywym pozorem. A ponieważ intencja odgrywa tak wielką rolę w religii, przeto z jej zepsuciem prędko przychodzi do zupełnego zaniku religijności; miejsce bowiem właściwych pobudek postępowania zajmują pobudki przewrotne, godząc w sam korzeń życia duchownego. Oto jedno z najskuteczniejszych narzędzi, które zepsuta natura wkłada w ręce szatana na zgubę dusz. Cóż może być nad to wstrętniejszego i bardziej nienawistnego w oczach Bożych? Przedrzeźnianie jest zawsze rzeczą odrażającą i to tym bardziej, im piękniejszy i bardziej czcigodny jest jego przedmiot, a jak widzieliśmy, wzgląd ludzki przedrzeźnia wszechobecność i władzę sędziowską samego Boga.

 

Jest rzeczą niezmiernie rzadką, by ktoś zauważył, nim się szczerze zwróci do Boga, jak nędznym był niewolnikiem tego występku. Z chwilą jednak, gdy nam się oczy otworzą, dopiero poznajemy, jak dalece ów wzgląd ludzki wsączył się w naszą krew, jak w nas się zakorzenił i z nami się zrósł, stając się niejako cząstką naszego życia, dziwnie oporną. Jego początek osłania mrok tajemnicy, wobec którego zdani jesteśmy na same tylko przypuszczenia. Nikt nie może z pewnością określić, jak, kiedy i czemu się zjawił; jak wyziew zepsutej ludzkości, jak bakcyl złośliwej zarazy, tak wtargnął milczkiem w głąb naszej duszy. Nie masz warstwy społeczeństwa, której by nie zakaził, ani zacisza prywatnego życia, którego by nie zakłócił, ani jednej celi zakonnej, której by nie zapowietrzył, współzawodnicząc skutecznie z tym, co teologowie nazywają niekiedy wszędobylstwem szatana.

 

Potęga ludzkich względów jest tak wielka, że bierze górę nad Boskimi przykazaniami, nad przepisami Kościoła, nad samą nawet wolą człowieka, dokazując w ostatnim wypadku tego, czego tylko z trudnością dokonywa łaska i skrucha. Potęga ta zdaje się wzrastać wraz z cywilizacją i z rozwojem środków lokomocji oraz wymiany myśli. W społeczeństwie nowoczesnym człowiek podniósł ją do godności zasady, uznał jej doniosłość, broni jej uroszczeń i karze wszelki sprzeciw.

 

Bóg stał się wśród nas eksmonarchą, może i prawowitym, ale złożonym z tronu. Dobrze, jeśli przynajmniej w Jego własnym królestwie sklecimy Mu pomieszczenie, gdzie by mógł zamieszkać, ukryty za drzwiczkami. Zaiste, jeżeli szatan nie współdziałał w tym dziele z ludzkim względem w sposób przekraczający siły przyrodzone, to już musiał z pewnością ześrodkować na nim całą swoją energię, by mu zapewnić tak straszliwe powodzenie. Nigdy szatan nie zagarnia takiej władzy, jak kiedy się poniży do roli rzecznika względów ludzkich.

 

Wejrzyj w głąb własnej duszy, a zobaczysz, jak dalece uległeś tej potędze. Jestże choć jeden kącik twego jestestwa, gdzie byś mógł spocząć beztrosko i odetchnąć świeżym powietrzem? Znajdziesz-li choć jedno przynajmniej ćwiczenie duchowne, choć jedno zajęcie, skądinąd nawet święte, choć jeden obowiązek, jakkolwiek uroczysty, dokąd by nie wtargnął wzgląd ludzki? Czy zdołasz wskazać taką świętość, której by on nie zbezcześcił? A ileż razy, kiedyś uważał go za pokonanego, on się podnosił, po świeżej porażce jeno wzmocniony, jak po śnie krzepiącym? Czyż nie szedł za tobą jak cień, jak nieodstępna plama na jasnej tarczy słonecznej? A jednak jakże dawno zwróciłeś się do Boga i wiedziesz życie duchowne? Ile wiosen i majów przeszło nad tobą, ile łask sakramentalnych, ile zyskanych odpustów? – A przecie ten ludzki wzgląd, pomimo wszystko, prowadzi nadal swą burzycielską robotę i jest tak samo zakorzeniony, tak samo niezmordowany, tak samo zaborczy, jak dawniej. Czyż może być zagadnienie, bliżej obchodzące twe serce, niż otrząśnięcie się z tej zarazy?

 

Kościół spieszy nam tutaj z dwojaką pomocą, z których jedna wynika z całokształtu nauki katolickiej, druga się jawi w sposobie prowadzenia poszczególnych dusz. Przede wszystkim śmiało rzuca wyrok klątwy na świat spoganiały. Odtrąca jego sądy w rzeczach religii, a bratanie się z nim piętnuje jako hasło do walki z Bogiem. Synom swym daje inne oceny dobra i zła oraz wręcz odmienne zasady postępowania. Wszystkie pozytywne nakazy Kościoła i cały zespół obrzędów, ujawniających naszą wiarę, to jeden wielki protest przeciw ludzkiemu względowi, Święci zaś, których wynosi na ołtarz, to właśnie bohaterowie walki z ludzkimi względami. Świat zna i rozumie wymowę tych postępków, widać to z jego nienawiści, źle maskującej głuchą zazdrość upokorzonego zaborcy.

 

Znacznie skuteczniejsze są środki, których Kościół dostarcza poszczególnym duszom w spowiedzi i w kierownictwie duchownym. Świat drży przed mocą tajemną tego trybunału, który przy całej swej łagodności i niepozorności działa z nieodpartą skutecznością. Tu przede wszystkim wysuwa się pamięć na wszechobecność Bożą jako odtrutka na haszysz ludzkiego względu. Uczymy się działać bez pośpiechu, jednocząc naszą czynność z Bogiem przez czystą intencję. Zaprawiamy się do zwalczania tego występku za pomocą rachunku sumienia szczegółowego, do atakowania go modlitwą, do otwartości sumienia, ilekroć się z niego spowiadamy.

 

Nawet w rzeczach obojętnych uczymy się obierać raczej tę linię postępowania, która skuteczniej wyzwala od ludzkich względów, choćby dla samego tylko zamiłowania upokorzeń. W tym właśnie tkwi wytłumaczenie pozornie bezmyślnych i dziecinnych nieraz umartwień, stosowanych po domach zakonnych. Wzgląd ludzki jest bowiem zamaskowanym samouwielbieniem, które jeno przenosimy na świat, widząc, iż sami zbyt błahym przedmiotem uwielbienia jesteśmy, nawet dla samych siebie; cokolwiek więc się przeciwstawia temu samouwielbieniu, a czynią to skutecznie wspomniane umartwienia, tym samym zadaje cios także i względom ludzkim. Przy wypędzaniu szatanów posługiwali się Święci nieraz bardzo dziecinnymi sposobami; używajmy ich i my, jeśli chcemy wypłoszyć z nas tego złego ducha. Pozwólmy wreszcie, by nasze dusze opanowała dziecięca, nieśmiała pamięć na oko Boskiej Opatrzności, które nie zasypia, lecz czuwa poprzez wieki, a ludzki wzgląd wywietrzeje i zniknie na kształt tych liści jesiennych, co z wiatrem lecą, by użyźnić ziemię na zbliżającą się wiosnę.

 

Wszelako rzeczą najdonioślejszą jest zrozumieć istotne stanowisko świata i nasz do niego stosunek. Ta wiedza będzie nam doskonałą twierdzą przeciw ludzkim względom, które stanowią jedną z głównych przyczyn ziębnięcia w zamiłowaniu doskonałości. Spróbujmy zbadać stosunek osób pobożnych do świata i świata do nich.

 

Z chwilą oddania się Bogu postanawiamy z całą świadomością wieść życie nadprzyrodzone. Cóż się rozumie przez to życie nadprzyrodzone? – Oznacza ono całkowite poświęcenie życia naszego, płynące z poznania, iż niepodobna dwom panom służyć. – Poświęcenie całkowite, dziwisz się? – Tak, całkowite. Bo jakże mam je określić inaczej? Tylko nie trzeba myśleć, byśmy w tym poświęceniu nie mieli się stać tysiąckroć szczęśliwszymi i weselszymi już tu na ziemi, tylko że to szczęście i wesele znajdzie swe źródło w innym życiu. – Życie doczesne raz skończyć się musi i to ze wszystkim, co nam tu jest drogie i miłe. Tego eufemicznymi zwrotami nie złagodzimy. Dlatego życie nadprzyrodzone uczy nas do tego przywykać, sprawiając, iż nie grzech dopiero kładzie granicę naszej wolności, lecz rady ewangeliczne, którymi dobrowolnie ograniczamy naszą swobodę. Jego hasłem jest umartwienie, a umartwienie jest jakby dobrowolną karą, wymierzaną samemu sobie, zanim nadejdzie dzień gniewu. W miejsce świeckich interesów, zamiłowań, przyjemności przychodzą inne. Podstawą naszego postępowania staje się przekonanie o własnej słabości, a punkt naszego oparcia przesuwa się wyłącznie w kierunku pomocy nadprzyrodzonych i łask sakramentalnych. Milczenie, samotność, pokuta, pozorna ekscentryczność czy bezwzględne kroczenie drogą powołania czynią nas nawet w pewnej mierze ludźmi nietowarzyskimi. Słowem, świadomie przechodzimy do tej mniejszości, jaką stanowią na świecie ludzie pobożni, choć wiemy, iż przyjdzie nam za to odcierpieć.

 

Wobec takiego znaczenia życia duchownego jakież stanowisko względem nas zajmie świat i jak się do nas ustosunkuje? Świat wierzy na pół świadomie w swoją nieomylność. Dlatego zrazu bywa zaskoczony, potem z kolei popada we wściekłość, gdy widzi, że w naszym postępowaniu wychodzimy z różnych niż on zasad. Ten bowiem sposób postępowania zaprzecza jego zwierzchnictwa nad nami i depcze ciasne przepisy jego roztropności i przezorności. Nasze zachowanie się wypomina mu niejako, że Bóg potępił jego zasady. Jego zwyczaje, jego sekciarstwo, jego dążności, jego walki, jego srożenie się i jego uroszczenia traktujemy nie lepiej, jak pretensjonalne, puste dzieciństwo. Natomiast świat, choć sam przez nas ignorowany, nie może nas zignorować, ponieważ nasze istnienie to fakt, który wkracza w jego dziedziny i obala jego założenia. Ignorujemy świat, a ignorowanie jest polityką albo skrajnej niemocy albo skrajnej potęgi. W naszym wypadku zachodzi jedno i drugie: niemoc natury oraz potęga łaski.

 

Na jakież tedy zachowanie się świata względem nas liczyć możemy? Oczywiście, różne będą jego posunięcia, zależnie od okoliczności. Na ogół jednak linia jego postępowania będzie mniej więcej taka: Jeśli się nam powiedzie jakieś przedsięwzięcie, podjęte na chwałę Bożą, jeśli nasz wpływ będzie wzrastał i nawracał ludzi do Boga, jeśli z nami się będą ludzie liczyli, a przykład nasz stanie się żywym wyrzutem dla innych, – możemy być pewni, że spotka nas ze strony świata nienawiść. Świat będzie się nas lękał, a lęk ten będzie zionął nienawiścią, skoro ludzie spostrzegą, że posiadamy inny, niż oni, kąt widzenia i inne zasady postępowania, a widoki naszego powodzenia napełnią ich obawą.

 

Obawy świata pomnaża jeszcze myśl, że pracujemy dla Boga w ukryciu, a on nie może sprawdzić swoich podejrzeń, nazwie to jezuityzmem – mianem szacownym i świętym dla uszu roztropnych i kochających się w prawdzie! Posypią się na nas oskarżenia o wszelkiego rodzaju, coraz to wymyślniejsze zbrodnie. Nie będzie można tego wybić ludziom z głowy, gdyż nieproporcjonalność środków do zamierzonego celu w życiu duchownym pozostanie zawsze nierozwiązaną i niepokojącą zagadką dla przyziemnych umysłów. Będą nas potępiać, gdyż potępianie jest rzeczą najłatwiejszą, a nasze postępki odbiegną całkowicie od tego, co zwykło ściągać ludzkie pochwały. Zresztą potępiający nas poczują się bezpieczni, gdyż nawet tak zwani ludzie umiarkowani z naszego obozu od nas się odstrychną. Według nich brakiem roztropności będzie to wyzwanie rzucone światu i wypowiedzenie przyjaźni tym, u których ona równa się – według wyrażenia Ducha Świętego – nieprzyjaźni z Bogiem.

 

Spotka nas często niezrozumienie, gdyż nawet ci, którzy są skłonni patrzeć na nas życzliwym okiem, ale nie rozumieją życia nadprzyrodzonego, nie dopatrzą się tego, co my widzimy. Nie mogąc zaś pojąć naszych zasad, sądzą, iż mają słuszne powody pomawiać nas o niestałość. Przy tym i my sami nie zdołamy sobie jasno zdać sprawy z własnego postępowania. Liczyć się też musimy przy całym naszym wysiłku z możliwością walki, którą z mniejszą lub większą gwałtownością wyda nam ciało i krew. Powołanie, nabożeństwo, pokuta mają to do siebie, że nawet bez niczyjej winy mącą nieraz pokój w rodzinach. Rodzice ociągają się z poświęceniem dziecka na służbę Bogu nawet wówczas, gdy jego wiek uprawnia je do stanowienia o swoim życiu. Stąd wynika taka dziwna sytuacja, że jeśli syn chce się żenić, to ma swobodę, ponieważ świat tego żąda, lecz kiedy chce się poświęcić stanowi kapłańskiemu lub zakonnemu, tej swobody mu się odmawia, ponieważ sam tylko Kościół staje po jego stronie. Zresztą mogą to być ludzie skądinąd cnotliwi i religijni na swój sposób. Dlaczegóż nie postępować podobnie, jak oni? – tak myślą lub mówią niektórzy. Otóż my się z tym godzić nie możemy, choćby ten nasz punkt widzenia nie był zrozumiały dla świata.

 

W podobnym mniej więcej położeniu stawiamy się my z chwilą, gdy poważnie bierzemy się do życia duchownego. Uświadamiamy sobie to jasno. Od tej godziny zrywamy przyjaźń ze światem, gotowi unikać go jak zarazy i zwalczać jak najgorszego wroga. Wzgląd ludzki odtąd musi więc być dla nas niepodobieństwem, zdradą i grzechem. Cóż nam po względach ludzkich, skoro ślubowaliśmy gardzić nimi na każdym kroku? Dość dla nas, żeśmy się oswobodzili od świata i siebie samych i powierzyli się dłoniom Wszechmocnego, czując – o, szczęsna dolo! – jak słodko, a zarazem potężnie zawarły się nad nami, by nas dostawić bezpiecznie do portu zbawienia.

 

O. Fryderyk William Faber

 

––––––––

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 174-189.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2006
Powrót do spisu treści

"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: