Św. Franciszek Salezy nawraca heretyków

 

(Misja w Chablais)

 

KS. M. HAMON

 

––––––––

 

ROZDZIAŁ I.

 

Misja w Chablais. – Trudności, jakie w początkach napotyka. –

Pobyt Franciszka w twierdzy Allinges. – Kontrowersje z heretykami.

Od r. 1593 do lutego 1595 r.

 

Podczas gdy Franciszek Salezy z niestrudzonym poświęceniem oddawał się pracom kapłańskim, Opatrzność otworzyła przed nim nowe pole działania. Prowincja Chablais, przez długi czas pustoszona wojną i poddana herezji, miała wreszcie odetchnąć pokojem zawieszenia broni i stać się przedmiotem apostolskiej gorliwości Świętego, która na wskroś opanowała jego duszę. Aby dobrze zrozumieć opowiadane dzieje, potrzeba cofnąć się nieco wstecz.

 

W r. 1536 protestanci kantonu berneńskiego, posuwający swój zapał sekciarski aż do fanatyzmu, skorzystali z chwili, gdy Karol III, książę sabaudzki, wiódł wojnę z Franciszkiem I, który zajął większą część jego posiadłości, i napadli ze swej strony na obwody Vaud, Gex oraz kasztelanie: Ternier (Saint-Julien) i Gaillard. Zdobycie tych krajów było w tych warunkach sprawą kilku dni. Stąd posuwali swój zabór bez oporu, stając się panami zachodniej części prowincji Chablais (1). Cały podbity kraj, po drugiej stronie jeziora genewskiego, podzielili na dwa okręgi: Thonon i Ternier-Gaillard. Podczas pierwszych miesięcy swego panowania pozostawili katolikom wolność wyznania, lecz porozsyłali na wszystkie strony swoich pastorów, ażeby kazaniami pociągać ludność do herezji. W mieście Thonon wybuchły rozruchy, spowodowane oporem mieszkańców przeciw nieproszonym kaznodziejom, w następstwie heretycy zabronili publicznego wyznawania religii katolickiej; zamilkły dzwony, zrzucono krzyże z wieżyc, pozdzierano obrazy, wypędzono księży, nie chcących ulec apostazji, wygnano zakonnice z ich zgromadzeń i prawie wszędzie ponaznaczano protestanckich pastorów na miejsce kapłanów katolickich. Ten stan rzeczy przetrwał aż do 1564 roku, kiedy Emanuel Filibert, syn i następca Karola III, bohater swojego wieku (2), odebrał od Henryka wszystko, co Franciszek I wydarł jego ojcu i wymógł na Berneńczykach zwrot zachodniej części Chablais, z tym wszakże warunkiem, że protestantyzm pozostanie religią panującą, że pastorowie będą opłacani przez skarb, a kult katolicki nie zostanie wzbronionym (3). Ten warunek, choć niesłychanie twardy, nie zdawał się księciu wystarczającym dla zadowolenia jego niebezpiecznych sąsiadów. Przekonany, że tylko pod wpływem strachu przed jego siłą zbrojną zgodzili się na układy i że z dniem, gdy przestaną się jej obawiać, pośpieszą odebrać to, co odstąpili, ustanowił, w porozumieniu z Grzegorzem XIII, w celu zaszachowania ich napaści, zakon rycerzy Świętych Maurycego i Łazarza (4). Papież oddał im wszystkie dobra kościelne w Chablais i innych dzierżawach, odebrane od heretyków, w tych miejscowościach, gdzie nie sprawowano kultu katolickiego, jednakże z tym stanowczym warunkiem, że w miarę, jak biskupi przywracać będą kościoły parafialne, będą one pobierały na każdy kościół i każdego plebana dochód roczny, oparty na tych dobrach, w wysokości co najmniej pięćdziesięciu dukatów.

 

Obawy Emanuela Filiberta ziściły się w dwadzieścia pięć lat później. W r. 1589 Berneńczycy, wobec zatargu Henryka III, króla Francji, z Karolem Emanuelem (5), następcą Emanuela Filiberta, który był opanował margrabstwo Saluces, wkroczyli znów do Chablais w sile 10 tysięcy ludzi i wyrządzili ogromne spustoszenia, połączone z niesłychanymi wybrykami fanatyzmu religijnego. Na wieść o tym, Karol Emanuel opuszcza Turyn, zbiera w Sabaudii czternastotysięczną armię, zdobywa w przeciągu paru tygodni kraj cały i 11 października podpisuje w Nyon traktat, mocą którego religia katolicka odzyskuje zupełną swobodę, podczas gdy protestancką wolno wyznawać publicznie tylko w siedmiu miejscowościach (6), poczym, nie zwlekając, prosi biskupa genewskiego o przywrócenie proboszczów we wszystkich parafiach w Chablais i Ternier. Biskup pospiesznie wysłał pięćdziesięciu kapłanów, między innymi niejakiego Franciszka Bochut, przeznaczonego dla miasta Thonon (7).

 

Na głos prawych pasterzy, część ludności powróciła wkrótce do Kościoła rzymskiego. Lecz pomyślny ten ruch nie trwał długo. Gdy Karol Emanuel odwołał swoje wojska do Prowansji, Genewczycy na nowo spustoszyli nieszczęsny kraj. Wsparci pomocą mieszczan, zdobyli Thonon (17. II. 1591) i przez trzy lata byli panami wszystkich prawie dzierżaw; tylko jedna twierdza Allinges wznosiła dumnie i wysoko sztandar Białego Krzyża Sabaudii.

 

Wobec zbliżającej się nawały kalwińskiej, kapłani, przysłani przez ks. biskupa de Granier rozpierzchli się, a nowi katolicy, których nawrócenie zbyt było pospiesznym, aby stać się trwałym, powrócili do herezji. Gdy jednak przejście Henryka IV na katolicyzm (25. VII. 1593) odebrało Berneńczykom i Genewczykom nadzieję uzyskania pomocy Francji, zwrócili się do księcia sabaudzkiego z prośbą o zawieszenie broni, na mocy którego oddali mu prowincję Chablais i kasztelanię Ternier, zatrzymując krainę Gex i kasztelanię Gaillard w imieniu króla Francji.

 

Zaledwie Karol Emanuel zawarł ten traktat, gdy rozważając sposób powrotu mieszkańców dwóch zwróconych dzierżaw na łono Kościoła katolickiego, osądził, że najlepszą do tego drogą byłaby przekonywująca perswazja, przy pomocy kilku gorliwych kaznodziei, uczonych i przykładnych; napisał więc do biskupa genewskiego, Klaudiusza de Granier, prosząc, aby mu przysłał nowych misjonarzy, przynajmniej do miasta Thonon, gdzie urzędnicy księcia i katolicka załoga wojskowa, broniliby ich przed napaścią heretyków (8).

 

Biskup znalazł się w wielkim kłopocie. Z jednej strony czuł, że obowiązkiem jest spełnić słuszne życzenie księcia i nie opuszczać tak ważnej misji, z drugiej zaś nie wiedział, skąd weźmie pracowników, zdolnych do tak trudnego przedsięwzięcia i dość mocnych duchem, aby nie zrazili się przy pierwszym niepowodzeniu. Prepozyt kapituły w pierwszym rzędzie narzucał się myślom; wszystko zdawało się nań wskazywać, jako na męża opatrznościowego dla takiego dzieła. Rodzina Salezych cieszyła się w całym kraju wielkim uznaniem, godność prepozyta wzbudzała szacunek, pomimo jego młodości; jego gorąca pobożność, pełna zapału gorliwość, nauka głęboka – czyniły go zdolnym do obrony wiary i odpierania subtelnych ataków herezji; niezrównana łagodność podbijała mu wszystkie serca, wreszcie szeroko rozpowszechniona sława świętości jednała dlań cześć powszechną. Ale posłać go na tak niebezpieczną misję, znaczyło oburzyć na siebie całą rodzinę Salezych, a przede wszystkim zranić boleśnie pana de Boisy; należało zaś mieć wzgląd na jego wysoką godność.

 

Bogobojny biskup zaczął od gorącej modlitwy, oraz postu i umartwienia, polecając rzecz całą Bogu; zwykł był zawsze to czynić, gdy w zarządzie diecezji napotykał poważniejsze trudności. Potem, nie mówiąc nikomu o listach, jakie był otrzymał od księcia Sabaudii, ani o zamiarach, jakie w głębi serca powziął – nie zwierzając się nawet prepozytowi – ażeby p. de Boisy nie mógł mu zarzucić, że jego syna ukochanego przeznaczył do tego niebezpiecznego apostolstwa, tak starał się poprowadzić sprawę, aby wyglądało, że on tylko przyjmuje ofiarę, lecz nie narzuca misji. W tym celu zwołał zgromadzenie kanoników katedralnych i innych zasłużonych kapłanów, nie ogłaszając powodu, dla którego to czyni. Kiedy się wszyscy zebrali (w sierpniu 1594 r.), przedstawił im stan prowincji Chablais, odczytał listy księcia Sabaudii i dodał, że nie można zapoznawać wyraźnej woli Bożej w tym żądaniu księcia, który woła o kaznodziejów dla nieszczęsnej krainy; że nie może być chwalebniejszej misji, godniejszej kapłana Chrystusowego, jak biec z pomocą duszom, Krwią Najświętszą odkupionym, które piekło chce Bogu wydrzeć.

 

– Wprawdzie – mówił dalej – trzeba tu będzie poświęcić się na wielkie trudy i narazić na niebezpieczeństwa, które najodważniejszych odstraszyć mogą. Jeżeli jednak, dla osiągnięcia przemijających zysków, kupcy narażają się na burze i nawałnice morskie, i ani widok niebezpieczeństwa, ani obawa trudów nie powstrzymują ich od gonienia za bogactwami, jakże robotnicy Pańscy, których ożywiają widoki wyższe, małodusznie cofać by się mieli wobec przeszkód i niebezpieczeństw? O nie, zanadto mam wysokie wyobrażenie o moim duchowieństwie, abym na chwilę wątpił, że znajdę w nim dzielnych i odważnych kapłanów, gotowych do poświęceń dla nawrócenia heretyków. Wiem, że sama odwaga tu nie wystarczy; trzeba całego zespołu rzadkich zalet, aby skutecznie przeprowadzić tak ważne i trudne dzieło. Oto, co skłoniło mnie do zgromadzenia Was dzisiaj, abyście oświecili mnie Waszą radą i powiadomili, którzy są ci, co posiadają wolę i środki do godnego wywiązania się z takiej misji.

 

Gdy biskup skończył, głuche milczenie zapanowało w sali. Cierpienia, jakich doświadczył ksiądz Bochut i groźne niebezpieczeństwa, jakich uniknął, ratując się ucieczką, odbierały odwagę obecnym i nikt się nie odzywał, ale oczy wszystkich zwracały się na prepozyta, któremu zresztą i tak wypadało odezwać się pierwszemu, jako głowie kapituły. Wstał więc i rzekł:

 

– Pasterzu, jeżeli mnie uważasz za odpowiedniego do tego posłannictwa i rozkazujesz je przedsięwziąć, będę szczęśliwym z twego wyboru: Na słowo twoje zapuszczę sieć (9).

 

I podczas, gdy to mówił, twarz jego jaśniała nadzwyczajnym blaskiem, świadczącym o radosnej nadziei. Biskup spodziewał się tej odpowiedzi i rzekł:

 

– Synu mój, nie tylko widzę w tobie wszelkie zdolności do tego przedsięwzięcia, ale zdaje mi się, że z porządku rzeczy tak wypada, abyś stanął na czele misji, jako zajmujący pierwsze miejsce w mojej diecezji, i abyś poszedł pierwszy po tej drodze gorliwości. Gdybyś tego nie uczynił, ja, choć słaby i spracowany, czułbym się w obowiązku stanąć sam na posterunku; dziękuję ci przeto, że mnie uwalniasz od tego ciężaru (10).

 

Pan de Boisy, który już wówczas nie mieszkał w zamku Thuille, a przeniósł się do Thorens (11), dowiedział się niebawem, że syna jego przeznaczono na misje do Chablais. Był to jak grom z czystego nieba dla czułego ojca. Posyłać między heretyków tego drogiego syna, przedmiot tylu nadziei i takiej miłości, to dla niego znaczyło posyłać go na śmierć! I nie tracąc chwili czasu, pomimo swoich siedemdziesięciu dwóch lat, wsiada na koń, przyjeżdża do Annecy, spieszy do Franciszka i czyni mu wzruszające zaklęcia. Prepozyt, głęboko dotknięty boleścią ojca, płacze z nim razem i serce mu z żalu pęka:

 

– Bóg tak chce – mówi – muszę Go słuchać; ufam, że Jego dobroć udzieli ci, ojcze, rezygnacji i męstwa dla podjęcia ofiary.

 

Ojciec nalega i błaga; Święty pozostaje niezachwianym jak skała, o którą rozbijają się fale morskie.

 

– Chodź ze mną do biskupa – odzywa się wreszcie starzec, złamany smutkiem, – mam nadzieję, że nie pozostanie głuchym na łzy ojca i głos rozsądku.

 

Skoro tylko znaleźli się wobec biskupa, pan de Boisy rzuca mu się do nóg:

 

– Pasterzu, – woła głosem zdławionym przez łzy i łkanie, – pozwoliłem najstarszemu synowi, który był nadzieją mego domu, podporą starości i promieniem mego życia, aby poświęcił się Kościołowi, i został wyznawcą (12), ale nie mogę zgodzić się, aby był męczennikiem, posłanym jako ofiara na pożarcie wilkom (13).

 

Biskup genewski, który miał niezmiernie czułe serce i żywił głęboką miłość i szacunek dla p. de Boisy, nie wytrzymał widoku takiej boleści i w milczeniu zapłakał razem z tym dobrym ojcem. Jeden tylko Franciszek miał odwagę zabrać głos, ażeby przypomnieć z całym szacunkiem, słodyczą i oględnością, że jako kapłan, powołanym jest do naśladowania Chrystusa i winien powtórzyć słowa, które niegdyś Boski Mistrz powiedział Swej Matce: Nie wiedzieliście, iż w tych rzeczach, które są Ojca mego, potrzeba, żebym był? (14). Pan de Boisy, bynajmniej nie przekonany, podwoił swe błagania i to z taką siłą i rozpaczą, że biskup, wzruszony do głębi, już zdawał się ulegać. Widząc to, święty kapłan zawołał z apostolskim zapałem:

 

– Pasterzu, nie daj się zachwiać! Czy chcesz mnie uczynić niegodnym królestwa Bożego? Przyłożyłem rękę do pługa, a miałbym oglądać się wstecz dla względów ludzkich? (15)

 

Wówczas biskup, zadając gwałt swemu sercu, rzekł do pana de Boisy:

 

– Panie, przypomnij sobie, iż obydwaj nosicie imię św. Franciszka z Asyżu; strzeż się przywieść syna do tego, aby na wzór swego patrona, nie zwlókł z siebie szat, a rzucając tobie pod nogi, nie poszedł obnażony za sztandarem ukrzyżowanego Chrystusa (16).

 

Gdy i te słowa pozostały bez skutku, biskup przytoczył przykład Abrahama, który nie tylko nie opierał się woli Bożej, gdy chodziło o ofiarę z życia syna, ale sam chwycił nóż w rękę, aby go zabić na ołtarzu. Na wspomnienie ojca, poświęcającego syna, pan de Boisy wzruszony do najwyższego stopnia, łkając i tracąc wszelką nadzieję, wstał i zawołał:

 

– Nie myślę, nie śmiem opierać się woli Bożej, ale też nie stanę się zabójcą mego syna. Nie jestem godzien, aby anioł zatrzymał ofiarę tego Izaaka i oto dlaczego bronię się przed takim całopaleniem; bronię się, o ile to mnie dotyczy. A zresztą niech Bóg czyni, co Mu się podoba.

 

Na te słowa rzuca się Franciszek do nóg czcigodnego starca:

 

– Ojcze – mówi – proszę Cię, uczyń mi tę łaskę i zamiast przeszkadzać, błogosław mi na nową pracę.

 

– Synu – odpowiedział pan de Boisy – często podczas Mszy św. i przy spowiedzi otrzymywałem twoje błogosławieństwo, niech mnie Bóg zachowa, abym kiedykolwiek miał ci złorzeczyć, ale cię zapewniam, że na to przedsięwzięcie nie otrzymasz nigdy ode mnie zezwolenia, ani błogosławieństwa.

 

To mówiąc, zostawił syna z biskupem i zbolały wrócił do zamku de Sales (17). Tam, pogrążony w nieustannym żalu, obmyślał sposoby, aby odwieść syna od jego postanowienia. Przyszło mu na myśl, że może jego przyjaciel, baron de Lullin (18), zdoła zachwiać niezłomną wolę Franciszka. Wzywa go więc do siebie i błaga, aby przedstawił prepozytowi, na jakie niebezpieczeństwa naraża swój honor i życie przez swą niewczesną gorliwość: honor, bo ta misja tak mało ma widoków powodzenia, – życie, bo dobrowolnie idzie wystawić się bez obrony na fanatyzm heretyków. Baron podjął się z największą ochotą tej przyjacielskiej przysługi i poszedł do prepozyta; lecz ten potrafił tak zjednać go dla swej sprawy, że zamiast odwodzić, utwierdził przyjaciela w przedsięwzięciu i przyrzekł swym wpływem popierać jego piękne zamiary.

 

Po powrocie do zamku Sales dzielny ten człowiek nie wahał się wyrazić szczerze swego przekonania panu de Boisy.

 

– W postanowieniu Franciszka – mówił – poznałem tak widoczne działanie Boże, że uważam sobie za obowiązek utwierdzić go w jego planach. Jest Pan szczęśliwym, mając syna tak ukochanego przez Boga; a Pan sam jest chyba dość roztropnym i bojącym się Boga, aby nie przeciwić się Jego woli i przedsięwzięciu, które głośno uwielbi Jego imię, podniesie Kościół, chlubę przyniesie Sabaudii, a dom Salezych okryje takim blaskiem, że zgasną przy nim wszelkie inne tytuły, choćby najświetniejsze.

 

Ale przywiązanie ojcowskie zanadto było zaniepokojone w dobrym starcu, aby mógł uznać te motywy; pozostał niezwalczonym w swym oporze i prepozyt wyjechał bez jego pozwolenia i błogosławieństwa.

 

Kilku kapłanów ofiarowało się mu towarzyszyć i pod jego kierunkiem pracować nad wielkim dziełem, ale Święty poprzestał na jednym tylko kanoniku Ludwiku Salezym, krewnym swoim, którego łagodność, rozsądek, jasny i metodyczny umysł znał dobrze i który dał już dowody swej wiedzy teologicznej i talentu kaznodziejskiego. Przed wyjazdem odwiedzili kanoników i kapłanów w mieście, polecając się ich modlitwom i prosząc, aby przy ofierze Mszy św. błagali Boga o powodzenie dla dzieła. Stamtąd udali się do biskupa, który im wręczył pisma, upoważniające do odprawiania misji, oraz dyplomy księcia Sabaudii; przy czym pobłogosławił ich z głębi serca i uścisnął ze łzami radości i czułego przywiązania.

 

Zajęli się następnie przygotowaniem do podróży; nie zabrało ono dużo czasu. Najniezbędniejsze rzeczy dla potrzeb ciała, brewiarz, Pismo św. i "Kontrowersje" Bellarmina (19) dla potrzeb duszy stanowiły cały ich bagaż. Wyjechali z Annecy 9 września 1594 r., pozostawiając miasto przejęte podziwem dla ich poświęcenia, żalem z powodu wyjazdu a nade wszystko pragnieniem, aby ich Bóg zachował od niebezpieczeństw, na jakie się narażali. Zatrzymali się przejazdem w zamku Sales, który znajdował się po drodze i tam musiał Franciszek wytrzymać nowy atak ze strony ojca. Czcigodny starzec surowo mu zakazywał jechać do Chablais:

 

– Czyż nie widzisz – mówił – że narażasz swe życie? A jeżeli przyjdzie ci wracać po kilku latach, nie zdziaławszy nic, staniesz się pośmiewiskiem wszystkich. Masz gorliwość, mój synu, ale zbywa ci na roztropności; nie rozumiesz, na jakie trudności narażasz się w tym dziele, którego powodzenie jest więcej niż wątpliwym.

 

– Drogi ojcze – odparł święty apostoł z pełnym wiary spokojem – Pan Bóg wszystkiemu zaradzi; On wspiera swych bojowników; pod takim wodzem na wszystko można się ważyć, trzeba tylko mieć odwagę. Nie idziemy przecież do barbarzyńskich krain, nie jesteśmy obcy temu ludowi, nie mamy zamiaru pustoszyć jego ziemi, lecz duchowną bronią zdobyć ją chcemy, czemuż by oni mieli innej przeciwko nam używać? Ufam, że Bóg, w imię którego idziemy, udzieli naszym słowom mocy do głoszenia Jego Ewangelii. A gdyby nas posłano do Anglii, lub do Indyj, trzeba by było słuchać; byłaby to misja bardzo pożądana, bo śmierć, poniesiona dla Chrystusa, więcej jest warta od tysiąca zwycięstw. Zresztą, – oto dokument stwierdzający wolę księcia, a tu – rozkaz biskupa; nie można się opierać. Przedsięwzięcie jest niebezpieczne, wiem o tym i uznaję trudności. Ale sutanna, którą nosimy, mówi, że godność kapłańska nie do twarzy temu, komu trudy i niebezpieczeństwa przeszkadzają w spełnieniu obowiązku (20).

 

Pan de Boisy, zaślepiony miłością ojcowską, widział w mowie syna nieroztropną gorliwość młodzieńca; wzruszył więc ramionami, i skrzyżowawszy ręce, rzekł:

 

– Nie mam co na to odpowiedzieć; idź gdzie chcesz i niech cię Bóg ma w Swojej opiece. Ale pamiętaj, że jeżeli ci się co złego przytrafi, tylko sobie samemu będziesz to zawdzięczał.

 

Tego wieczora rozmowa skończyła się na tym, ale dni następnych pan de Boisy znowu powrócił do nalegań, próśb i do łez. Wreszcie, widząc syna niezachwianym, jak skała, postanowił rozstać się z nim bez pożegnania i wyjechał do zamku Thuille. Stamtąd jednakże napisał do swoich przyjaciół w Chablais, polecając Franciszka ich opiece.

 

Pośród tylu przeciwności dwaj misjonarze przygotowali się do swej misji przez gorliwe rekolekcje. Dzień 12 września przepędzili wśród postu, umartwień i nieustannej modlitwy, którą przeciągnęli późno w noc. 13-go odbyli spowiedź generalną, "aby z jak największą pokorą i czystością sumienia wyruszyć do walki z pychą i uporem heretyków". Tegoż wieczora pożegnał Franciszek swoją świątobliwą matkę, która prawdziwie godną była podziwu. I jej bez wątpienia krwawiło się serce na myśl o niebezpieczeństwach, na jakie narażał się jej syn ukochany; wiele łez wylała, ale jak bohaterka chrześcijańska mężnie złożyła Bogu ofiarę, jakiej od niej żądał i ani słowem nie starała się odwieźć syna od szlachetnego zamiaru (21).

 

Młody apostoł, po bolesnym pożegnaniu z matką, udał się wraz z kuzynem do zamkowej kaplicy, gdzie część nocy spędzili na modlitwie, a nazajutrz, w dniu Podwyższenia Krzyża św. (14 września) z duszą, przejętą gorącym pragnieniem zatknięcia go na ziemi Chablais, opuścili zamek. Wyszli wczesnym rankiem, bez służącego, bez zasobów, z małą tylko sumką pieniędzy, gdyż pan de Boisy surowo zabronił, aby ktokolwiek im towarzyszył i zaopatrywał na drogę. Może miał nadzieję, że bieda zmusi ich do zaniechania przedsięwzięcia, książę sabaudzki bowiem, chociaż sam prosił o tę misję, nie naznaczył żadnych środków i koszta musieli ponosić misjonarze. Pan de Boisy zawiódł się w swoich rachubach i dwaj apostołowie, których całym bogactwem była ufność w Bogu, a obroną wiara, po kilku godzinach drogi dotarli do granicy Chablais. Franciszek znał ten kraj, gdyż, jako uczeń kolegium anezyjskiego, kilkakrotnie przyjeżdżał na wakacje do zamku Brens, gdzie ojciec jego, jak to widzieliśmy, zmuszony był zamieszkać czasowo. Widocznym było zrządzenie Opatrzności, zaznacza jego biograf, kanonik Hauteville (22), aby Franciszek Salezy od najmłodszych lat zaznajomił się z okolicą, która kiedyś stać się miała dla niego polem walk i najchlubniejszych zdobyczy.

 

Stanąwszy na ziemi Chablais (23), Franciszek i Ludwik, oczekujący tylko z nieba powodzenia swojej misji, zaczęli od modlitwy do Anioła Stróża tej prowincji i polecenia mu swego wielkiego dzieła. Następnie, zwracając się do Boga, błagali żarliwie, aby wypędził z tej ziemi czarta, trzymającego dusze w zaślepieniu herezji i aby błogosławił pracy, której się poświęcili (24). Idąc dalej, przybyli wieczorem do stóp wzgórza, na którego szczycie znajdowała się twierdza Allinges.

 

Książę sabaudzki powierzył komendę tej niezmiernie ważnej placówki Franciszkowi Melchiorowi de Saint-Jeoire, baronowi d'Hermance, dając mu pod rozkazy załogę, składającą się z żołnierzy katolickich: a ponieważ był on zarazem gubernatorem prowincji Chablais, przeto jemu misjonarze mieli złożyć listy. Udali się więc do fortecy i poprosili o audiencję u gubernatora, jako wysłannicy księcia Sabaudii. Skoro tylko doniesiono o tym baronowi, natychmiast wyszedł na ich spotkanie aż do pierwszej kordegardy, gdzie się zatrzymali; gdy zaś wymienili swe nazwiska i oznajmili o celu podróży, baron d'Hermance powitał ich z oznakami wielkiego zainteresowania, oświadczając radość, że chcą pracować dla pozyskania Kościołowi zbuntowanej ludności tych okolic i że należą do rodziny Salezych, z którą jest zaprzyjaźniony (25). Franciszek wręczył mu dwa listy, jeden od księcia sabaudzkiego z rozkazem wzięcia pod opiekę misjonarzy, naznaczonych przez biskupa genewskiego do pracy nad nawróceniem prowincji Chablais; drugi od biskupa, oznajmujący, że posyła na te misję Franciszka i Ludwika Salezych, polecając ich jego względom. Po odczytaniu listów gubernator z całym oddaniem zajął się misjonarzami, zaprosił ich do siebie, poczym zachęcił, aby poszli odpocząć po trudach podróży.

 

Nazajutrz po odprawieniu w kaplicy zamkowej Mszy świętych, do których wzajemnie sobie służyli, zaproszeni przez barona zwiedzili twierdzę, a kiedy przechodzili koło baterii dział fortecznych, odezwał się dowódca w następujące słowa:

 

– Oto armaty, które nam nie będą potrzebne, jeżeli za łaską Bożą heretycy tych dolin, które macie przed sobą, nakłonią ucha do waszych słów.

 

Gdy przyszli na taras zamkowy, baron zwrócił uwagę na wspaniały krajobraz rozciągający się nad Lemanem. Inny widok pochłonął myśli Franciszka; z tego wzgórza, co panuje nad przeważną częścią doliny Chablais, widniały kościoły zburzone, plebanie w zgliszczach, w miejscu krzyżów przydrożnych sterczały szubienice, pałace w gruzach z resztkami wieżyc, wszędzie gwałt i ruina (26), oznaki straszniejszego jeszcze spustoszenia, bo rabunku dusz; gdyż na 70 parafij, liczących do niedawna 30 tysięcy wiernych, zaledwie pozostała setka katolików. Na ten widok święty apostoł zapłakał ze zgrozy i oparłszy się na parapecie bastionu, a ręce skrzyżowawszy na piersiach, wylał swą boleść mową trenów Izajasza i Jeremiasza proroków (27): "Oto jak Pan wydarł płody winnicy swojej i powywracał mury. I oto stała się pustynią wykorzeniona i zdeptana stopami; ta ziemia niegdyś piękna, została spustoszona przez własnych mieszkańców; albowiem sprzeniewierzyli się prawu Boga swego, podeptali Jego przykazania i zerwali święte przymierze (28). Drogi Syjonu płaczą, że nie masz kto by szedł na święto uroczyste. Sięgnął nieprzyjaciel ręką swą na wszystkie kochania jego. Prawo i prorocy zginęli, a kamienie świątyni zostały rozproszone. O Jeruzalem! O Chablais! O Genewo! Nawróć się do Pana Boga swojego i niech będzie jak morze skruszenie twoje" (29). Zwracając się potem do swego kuzyna Ludwika dodał:

 

– Miejmy nadzieję i umacniajmy się w Panu, abyśmy, nędzni Jego słudzy, mogli na powrót zgromadzić porozrzucane kamienie świątyni i zdołali odbudować Jego ołtarze (30).

 

Potem odbył naradę z baronem d'Hermance nad sposobami przeprowadzenia pomyślnie dzieła. Baron, człowiek gruntownej cnoty, roztropności i wielkiego doświadczenia, przyobiecał poprzeć ich wszelkimi siłami, a jednocześnie zalecił postępować z wielką ostrożnością.

 

– Dwie rzeczy są potrzebne na początek, rzekł, żebyście zawsze powracali do fortecy na noc; nie bylibyście bezpieczni poza nią; po drugie nie odprawiajcie Mszy św. w miejscowościach heretyckich, bo to mogłoby stać się groźnym. Radzę z początku nie zapuszczać się dalej z kazaniami, jak do Thonon, a jeżeli nie będziecie mogli odprawiać Mszy św. w fortecy, udajcie się albo do kościoła w Marin, znajdującego się po drugiej stronie rzeki Drance, w którym zachował się dotąd kult katolicki, albo do kaplicy Braci Szpitalnych z góry św. Bernarda, stojącej nad jeziorem, którą łatwo można by odnowić (31).

 

Idąc za otrzymaną radą, misjonarze zamieszkali w cytadeli i zaraz nazajutrz (16 września) udali się pieszo do Thonon, odległego stamtąd o półtorej mili.

 

Po przybyciu do tego miasta, przedstawili się prokuratorowi skarbowemu, panu Klaudiuszowi Marin, dobremu katolikowi, na którego roztropność mogli liczyć. Od niego dowiedzieli się, że w Thonon jest zaledwie siedem rodzin katolickich, liczących nie więcej jak czternaście, do piętnastu osób przeważnie cudzoziemców, przebywających tu w celach handlowych, którzy z bojaźni przed heretykami nie mają odwagi publicznie wyznawać swojej wiary (32). Tych zaraz wezwali nasi misjonarze do siebie, a gdy się wszyscy zebrali, oznajmił Franciszek, że przybywa tutaj, jako ich pasterz i będzie troszczył się o ich duchowe potrzeby, a jednocześnie z siłą podkreślił obowiązek każdego chrześcijanina – nie wstydzić się swojej wiary, bo Chrystus nie uzna za uczniów tych, którzy się Go wyparli przed ludźmi. W końcu zapowiedział, że mają się zbierać w kościele św. Hipolita, uznanym za wspólny dla kapłanów katolickich do nauczania wiernych i dla protestantów do odprawiania nabożeństw. Mowa ta zrobiła wielkie wrażenie na zebranej gromadce i wszyscy oświadczyli, że gotowi są uczęszczać na kazania, nie zwracając uwagi na groźby heretyków.

 

Misjonarze złożyli wizytę syndykom (33) miejskim, a zawiadomiwszy ich o rozkazie księcia, wrócili do Allinges. Nazajutrz zjawili się znowu w Thonon i czynili to codziennie, stosując się do rady barona d'Hermance. Dnia 18-go września, w niedzielę, zaraz po mowie pastora, wszedł Franciszek ze swoimi katolikami do kościoła św. Hipolita, wstąpił na ambonę i wykazał słuchaczom na podstawie Pisma św., że nikt nie ma prawa głosić słowa Bożego, jeżeli nie został do tego upoważnionym przez władzę legalną, dowodząc przy tym, że pastorowie kalwińscy nie otrzymali na to żadnej nadzwyczajnej misji; że jeden tylko Kościół rzymski posiada władzę posyłania kaznodziejów, których musi słuchać każdy, kto nie chce być przed Bogiem, jako poganin i celnik (34).

 

Z Thonon, misjonarze pieszo i z laską w ręku obchodzili okoliczne wioski, nauczając lud, nieraz po trzy i cztery razy na dzień, bez skutku wprawdzie, ale i bez zniechęcenia. Bóg był ich jedyną nadzieją i byli pewni, że w chwili, wyznaczonej przez Opatrzność, spłynie na ich prace błogosławieństwo, które samo jedno mogło je zapłodnić (35).

 

Heretyccy pastorowie (36) z największym gniewem patrzyli na działalność misjonarzy, pracujących nad przywróceniem religii katolickiej na gruzach kalwinizmu i w swej wściekłości chwytali się wszelkich środków, aby niszczyć ich dzieło: przedstawiali ich ludowi, jako gwałcicieli porządku publicznego, hipokrytów, zwodzicieli, fałszywych proroków, szalbierzy i czarnoksiężników, z którymi obcowanie zniesławia uczciwych ludzi. Za poduszczeniem pastorów przedniejsi mieszczanie zobowiązali się pod przysięgą unikać misjonarzy i zabronili kalwinom, rozkazem publicznym, uczęszczać na ich kazania (37). Tyle oszczerstw, zniewag i presji odniosło swój skutek: mężowie Boży przez długi czas nie mogli znaleźć słuchaczów protestanckich i musieli ograniczyć swą działalność do utwierdzenia w wierze małej garstki wiernych, mieszkających w Thonon.

 

Był to dopiero początek intryg i pogróżek. Pastorowie genewscy powiadomieni o tym, co się działo w Thonon, zebrali się na walną naradę. Wynikiem jej była, według wiarogodnych ówczesnych opinij, następująca rezolucja: posłanie misjonarzy było, ze strony księcia sabaudzkiego, pogwałceniem praw mieszkańców Chablais i naruszeniem traktatu pokojowego; przeto należy owych papistów batami rozpędzić; nadto wolno ich w jakikolwiek bądź sposób pozbawić życia. Twierdzono, że niektórzy nawet przysięgą zobowiązali się zgładzić nienawistnych misjonarzy. Wszystkie te pogróżki obijały się o uszy Franciszka, lecz nie wzbudzały w nim obawy, ani niepokoju; z zimną krwią i stanowczością mówił do swego towarzysza:

 

– Jeżeli kiedy, to teraz trzeba mieć odwagę; byleby się nie bać, a dokonamy dzieła.

 

Byłoby do życzenia, aby pan de Boisy podzielał pełen ufności spokój syna! Dnia 17-go września doszła go wieść o sprzysiężeniu genewskim, o żądaniu śmierci dla obu misjonarzy, i o przysięgach, które składano, aby ich zgubić. 18-go września, wczesnym rankiem, wyprawił czym prędzej Jerzego Rollanda z końmi, aby mu przywiózł Franciszka, ale ten niezachwiany w swym zamiarze, posłał kuzyna Ludwika, aby nieco uspokoił ojca i sam jeden przez czas jakiś prowadził misję, bez towarzysza, bez służącego, bez żadnych zgoła zasobów. Przez ten brak zupełny ludzkich środków, wzrosła w jego sercu otucha, bo zakosztował tej niewymownej pociechy, że Boga ma tylko za oparcie i Jego wszechmocne ramię za obronę, jak to sam później opowiadał świętej Chantal.

 

Ktoś inny jeszcze niepokoił się niebezpieczeństwem, na jakie narażał się Franciszek; był to senator Favre. W podróży, którą musiał przedsięwziąć do Aulps dla ważnych interesów, zajechał po drodze do zamku Marclaz (38) i tam, około 20-go września, spotkał się z naszym Świętym. Odwiedził także swoich znajomych w Thonon i zupełnie uspokojony, oraz przekonany o powodzeniu misji, powrócił do Chambéry, wstąpiwszy przedtem do zamku Sales, aby ukoić nieco przerażenie pana de Boisy. Z Chambéry, śledził z najżywszym zainteresowaniem prace apostolskie przyjaciela i serdecznymi listami dodawał mu otuchy. Lękając się, aby pan de Boisy nie wymógł na biskupie odwołania misjonarzy, poradził pasterzowi, aby pozostawił prepozytowi decyzję w tej sprawie. Oto jakimi słowy odpowiada Franciszek w kilka dni potem swemu przyjacielowi: "Najmilszą dla mnie pociechę stanowi przedstawienie sobie co dzień w wyobraźni Twej ukochanej postaci. Zdaje mi się wtedy, że jakieś łagodne światło rozjaśnia nieprzejrzane ciemności, które mnie zewsząd otaczają, bo doprawdy książę ciemności panuje w powietrzu, którym się tu oddycha i zaciemnia ponuro wszystko. Od chwili Twego wyjazdu zły duch nie przestaje pobudzać ludności do coraz nowych wybryków, gorszych jedne od drugich. Gubernator i inni katolicy zdołali namówić kilku wieśniaków i nawet kilku mieszczan z Evian, aby uczęszczali na nasze nauki; chcieli z głębi serca szerzyć dobro religii. Ale szatan to spostrzegł, bo starszyzna z Thonon poprzysięgła, że ani oni, ani lud nogą nie postaną na kazaniu katolickim... Chcieliby nam odjąć wszelką nadzieję powodzenia i tym sposobem nas wypędzić, ale to się im nie uda. Dopóki traktat trwa i podwójna władza: księcia i biskupa pozwolą, jesteśmy najmocniej zdecydowani pracować bez wytchnienia nad naszym dziełem. Będziemy poruszać kamienie, będziemy błagać i zaklinać z całą cierpliwością i umiejętnością, jakiej nam Bóg udzielił. Chcę nawet zrobić więcej i w najbliższym czasie zamierzam odprawić publicznie w Thonon Świętą Ofiarę, aby dowieść, że wszystkie ich knowania wzmacniają nasze męstwo, zamiast je osłabić" (39).

 

Nieustraszona stałość misjonarza wzbudziła podziw powszechny. Trudno było nie pochwalać tej wielkoduszności, co mimo ciągłych niebezpieczeństw, cierpień i pracy bezowocnej, trwała niewzruszona, jak skała pośród fal rozhukanych. Oto, co czytamy w liście senatora Favre: "Wszystkie życzenia i powinszowania, jakie tylko możemy sobie wyobrazić ze strony biskupa i wszystkich ludzi dobrze myślących towarzyszą Ci, mój drogi bracie, w Twoim dziele i nawet gdyby ono się nie powiodło, w czym Boga Najwyższego wola, wychwalać będziemy Twoją gorliwość, a oskarżać jedynie złość heretyków" (40). Jeden tylko pan de Boisy, rządząc się swym uczuciem niepokoju, głośno narzekał przed wszystkimi na zuchwałość – jak się wyrażał – syna i okazywał się głuchym na wszelkie perswazje. Tych zaś nie szczędził mu senator Favre; boleśnie dotknięty ciągłą naganą dla tak apostolskiego męstwa, nie przestawał pracować, aby tego dobrego ojca skłonić do podnioślejszych uczuć, starając się go przekonać, że Opatrzność służyć będzie za puklerz synowi przeciw pociskom wrogów. Pisał on do Franciszka: "Uspakajam jak mogę Twojego dobrego ojca, i zapewniam go nieustannie, co i Ty aż nadto dobrze wiesz, że nie opuściłbym Cię nigdy, gdybym sądził, że jesteś w niebezpieczeństwie".

 

W kilka dni później, Franciszek na żądanie księdza biskupa de Granier, który życzył sobie mieć dokładne sprawozdanie z misji, pisał, co następuje (41): "Ekscelencjo, muszę powiedzieć tak, jak jest: ludność uporczywie trzyma się herezji, bo świeżo ogłoszono publiczny zakaz chodzenia na nasze nauki. Mieliśmy nadzieję, że sama ciekawość skłoni lud do słuchania kazań, albo, że może na dnie duszy tkwi jeszcze odrobina przywiązania do dawnej wiary. Niestety, jest inaczej, bo heretycy wzajemnie zachęcają się do trwania w swej zawziętości. Wymawiają się tym, że po ekspiracji traktatu Genewczycy i Berneńczycy prześladować będą, jako odstępców, tych wszystkich, którzy by uczęszczali na nasze kazania. Za to w prywatnych rozmowach przyznają pastorowie, że dowody, jakie czerpiemy z Pisma świętego na poparcie naszej wiary, słuszne są i prawdziwe, nawet te, które się tyczą Przenajświętszego Sakramentu. Toż samo powtarzają inni; niektórzy przychodziliby nawet nas słuchać, ale się boją. Ufamy jednak, że przy cierpliwości, ten mocarz zbrojny, co strzeże domu, będzie musiał ustąpić innemu, nierównie silniejszemu, to jest Panu naszemu, Jezusowi Chrystusowi" (42).

 

Kanonik Ludwik zaledwie kilka dni bawił w zamku de Sales i zaraz powrócił, aby dalej prowadzić pracę przy boku Franciszka. Czasem obydwaj udawali się razem do sąsiednich wiosek, to znowu każdy osobno szedł w inną stronę głosić słowo Boże, a spotykając się w powrocie, opowiadali sobie nawzajem to, co najbardziej zwróciło ich uwagę w wycieczkach apostolskich i naradzali się nad pokonaniem spotykanych trudności. Ludwik Salezy najwięcej lubił pracować nad ubogimi wieśniakami i przebywał nieraz wśród nich całe tygodnie. Natomiast główne usiłowania Franciszka skupiały się w mieście Thonon. Tutaj była stolica herezji, najważniejsza jej placówka, którą trzeba było koniecznie odzyskać. Toteż chodził on tam codziennie rano i wieczór; ani deszcz, ani śnieg, ani najgwałtowniejsze burze i zawieruchy nie zdołały go powstrzymać. Zima w tym roku była niezwykle ostra i nieraz święty apostoł powracał do domu tak zziębnięty, że lękano się o jego życie, a pomimo to wyruszał nazajutrz znowu, jak gdyby nic nie był ucierpiał. Kiedy drogi wskutek gołoledzi stawały się nie do przebycia, kazał sobie ostro podkuć obuwie, a gdy i to nie pomagało, czołgał się nieraz na kolanach, dopomagając sobie rękami. Krew płynęła często z nóg i rąk odmrożonych i znaczyła czerwonym szlakiem śniegi, które przebywał, a mimo to, nie zaprzestawał swych apostolskich wędrówek (43). Na razie nie spodziewał się wprawdzie wielkiego z nich pożytku, wiedział bowiem, jak silnie mieszkańcy byli uprzedzeni przeciwko tak zwanemu przez nich papizmowi. Ale uważał, że potrzeba wykazać, do jakiego stopnia męstwa, cierpliwości i poświęcenia zdolny jest kapłan katolicki i zmusić ich do pokochania religii i jej pasterzy przez żywy przykład wytrwałości i słodyczy. Przez cały prawie Adwent opowiadał słowo Boże swym nielicznym słuchaczom w Thonon (44), a w niedzielę i święta, jeżeli tego sam uczynić nie mógł, prosił którego ze znajomych kapłanów, aby go zastąpił, nie chcąc ani jednego dnia pozostawić bez duchowego pokarmu swoich owieczek, których był pasterzem.

 

Poza pracą w Thonon, zapuszczał się Franciszek niekiedy w miejscowości okoliczne, idąc zawsze pieszo, bez innych pomocy, prócz Pisma św., brewiarza i różańca, a przy tym poszcząc w Adwencie 1594 r. tak surowo, że dopiero na wyraźny rozkaz biskupa musiał złagodzić nieco swoje umartwienia.

 

Pewnego wieczora, gdy wracał ze swym kuzynem po całodziennej pracy, w drodze spotkała ich gwałtowna ulewa i musieli spędzić całą noc w stodole. Innym razem zaskoczyła ich noc w jakiejś wiosce i daremnie chodzili od domu do domu, prosząc o przytułek; wszystkie drzwi zamykały się przed nimi pod wpływem uprzedzeń, jakie pastorowie wzbudzili w mieszkańcach i dopiero w wiejskiej piekarni, gdzie piec był jeszcze ciepły, znaleźli schronienie od ostrego zimna i na nim, nie rozbierając się przespali do rana (45).

 

Pewnego razu, a było to 12-go grudnia, noc zaskoczyła Franciszka w lesie, po którym błąkały się stada zgłodniałych wilków. Nie było innej rady, jak wleźć na drzewo, i ażeby nie spaść w razie zaśnięcia, pasem przywiązać się do gałęzi (46). Noc była bardzo mroźna i nasz misjonarz tak skostniał, że nazajutrz niezdolny był się poruszyć i prawie bez czucia, bliski śmierci. Byłby zapewne zginął, gdyby nie włościanie z sąsiedniej wioski, którzy wczesnym rankiem przyjechali do lasu. Chociaż heretycy, zdjęci litością, zabrali go do domu, ogrzali i otoczyli wszelkim możliwym staraniem, a on, wdzięczny za ich dobre serce, powiedział im naukę o konieczności powrotu na łono prawdziwego Kościoła. Poczciwi ludziska wysłuchali go z uwagą, ujęci gorliwością, która narażała go na tyle niebezpieczeństw; wprawdzie nie nawrócili się jeszcze wówczas, ale to kazanie było dla nich ziarenkiem, które kiełkowało w ich prawych duszach i wydało później piękne owoce.

 

Niebezpieczeństwo, którego Franciszek uniknął, było tylko wstępem do innych, daleko większych. Pewien protestant, który z czasem nawrócił się do wiary św., ale naówczas posuwał gorliwość względem swej sekty aż do fanatyzmu, przyrzekł zabić Franciszka i zanieść jego głowę do Genewy lub Berna. W tym celu, dnia 8-go stycznia, trzykrotnie zaczaił się w miejscach, podatnych na zamach i trzykrotnie strzelał do apostoła, ale za każdym razem broń spaliła na panewce, pomimo że była najlepszego gatunku i pomimo zachowania wszelkich ostrożności. Wściekły z powodu tego niepowodzenia ustawił następnie zabójców w różnych punktach, przez które miał misjonarz przechodzić. I bądź, że Pan Bóg chwilowo zaślepił złoczyńców, bądź sprawił, że apostoł stał się niewidzialnym, dość, że przeszedł koło nich wszystkich i przez żadnego nie został dostrzeżonym (47).

 

Zdaje się, że w tym okresie Ludwik Salezy, dla braku funduszów, opuścił Chablais, a pan de Boisy, na usilne prośby swojej małżonki, zdecydował się posłać Franciszkowi swego wiernego Rollanda (48), który odtąd krok za krokiem za nim postępował i stał się świadkiem, zesłanym przez Opatrzność, aby przekazać potomności szczegóły tego najwznioślejszego żywota.

 

Biały dzień bywał często nie mniej przykrym dla niestrudzonego misjonarza od najstraszniejszych nocy. Gdy chodził nauczać po wioskach, odwracano się z pogardą, zamykano drzwi domów, odmawiano posiłku i napoju nawet za pieniądze, do tego stopnia obawiano się wszelkich stosunków z człowiekiem, którego protestanccy pastorowie przedstawiali ludowi w najczarniejszych kolorach. Nie osłabiało to jednak jego męstwa. Gdy pewnego razu, pan de Blonay, gorliwy katolik z Evian, miejscowości odległej o dwie mile od Thonon, który często przyjmował Franciszka w swoim zamku, przedstawiał mu niemożliwość nawrócenia tak zaciętych heretyków, młody apostoł odpowiedział:

 

– Mój drogi bracie, jestem dopiero w początkach mej pracy, a chcę prowadzić ją dalej i ufać Panu, wbrew wszelkim ludzkim rachubom (49).

 

Mąż Boży nie przestawał nauczać w Thonon i okolicy z równym zapałem apostolskim, ale, czy to dla względów ludzkich, czy z obawy przed pastorami, czy wskutek uprzedzenia, zaszczepionego w umysły, protestanci nie przychodzili na jego kazania. Dla zaznajomienia z prawdą tych, którzy nie chcieli jej słuchać, poddano mu myśl, aby napisał obronę wiary katolickiej, z wykazaniem błędów kalwińskich i rozpowszechnił ją w wielu odpisach wśród heretyckich rodzin. Jako człowiek roztropny, nie przystał od razu na propozycję, ani jej nie odrzucił. Chciał przedtem dobrze obmyśleć wszystkie jej dodatnie i ujemne strony.

 

– Pragnąłbym bardzo, aby mnie słuchano, mówił ze zwykłą sobie pokorą, bo słowo na ustach jest żywe, a na papierze – martwe. Sztuka pisania, to rzemiosło mądrych, wykształconych umysłów; trzeba niezmiernie dobrze umieć jakąś rzecz, aby ją z pożytkiem napisać; umysły mierne powinny poprzestać na mówieniu, któremu gest, głos, postawa, dużo dodają blasku. Mój zatem umysł, który należy do najmniejszych i zgoła najlichszego gatunku, mógłby tylko nadzwyczaj miernie wywiązać się z podobnego zadania.

 

Z drugiej zaś strony rozumiał Franciszek Salezy potężne racje pisania: był to jedyny sposób zaznajomienia z prawdą tych, którzy nie przychodzili jej słuchać; sposób pewny, gdyż wrodzona człowiekowi ciekawość tym bardziej skłaniałaby do czytania pism katolickich, im więcej pastorowie bronili ich dostępu; sposób przy tym podatniejszy dla rozmyślań, bo lepiej można rozważyć rzecz pisaną, niż wypowiedzianą; w każdej chwili ma się ją przed oczami i nie można jej zapomnieć; sposób wreszcie, niosący w sobie samym gwarancję, bo nie można zarzucić sfałszowania tekstu rzeczy jasnej.

 

– Gdyby to, co piszę, nie było dokładną nauką Kościoła, – mówił, zwierzchnicy musieliby protestować. Jeżeli więc zbijam tysiące niedorzeczności, które zarzucają katolikom, to nie mówię tego na wiatr, jak utrzymują niektórzy. Nauka pisana zadowoli tych, którzy chcieliby przedstawić ją swoim pastorom i usłyszeć ich replikę; a przy tym racje napisane czarno na białym można przedstawić każdemu, komu się podoba (50).

 

Wśród podobnych wahań zasięgnął rady swych przyjaciół, wszyscy jednogłośnie orzekli, że taka obrona wiary katolickiej będzie pożyteczną; udał się wtedy po światło do Boga w żarliwej modlitwie podczas Mszy św. i otrzymawszy natchnienie do dzieła, zabrał się do niego 7-go stycznia 1595 r., nie zamierzając jednak napisać całej pracy od razu, bo liczne jego zajęcia nie pozwalały na to. Chwytał każdą wolną chwilkę, pisał pospiesznie i skończywszy ustęp, dawał do przepisywania w licznych egzemplarzach, które następnie rozdawano ludności i plakatowano na ulicach i placach publicznych (51). Z tych pojedynczych kartek, skreślonych naprędce w ciągu dwóch lat, a zebranych następnie w jedną całość, powstała księga "Kontrowersyj", pierwsze dzieło, które wyszło spod pióra Franciszka Salezego; i jeżeli sądzić o nim, nie z pierwszego druku, w którym wydawca zniekształcił je nie do poznania, chcąc je udoskonalić, – lecz z najnowszej edycji dzieł świętego Doktora (52) to utwór ten jest nieoszacowanej wartości, jako podający niezbite dowody prawdziwości wiary katolickiej. Toteż komisarze apostolscy, którzy w 1658 r. pracowali przy procesie kanonizacyjnym, mogli twierdzić z całą słusznością, że nie lepiej bronili wiary w swoim czasie Atanazowie, Ambrożowie i Augustyni.

 

Praca dzieli się na trzy części: w pierwszej jest mowa o prawomocnym posłannictwie. Autor wykazuje, że założyciele reformacji i ich następcy wdarli się bez powołania na urząd kapłański; czyni stąd wniosek, że to fałszywi pasterze, a ich kościół fałszywym kościołem, że zatem niemożliwością jest usprawiedliwić tych, co słuchają i tych, co nauczają. Demaskuje następnie fortele i wykręty, które heretycy przeciwstawiają prawdom wiary katolickiej. Zwycięsko zbija ich błędy o nadzwyczajnej misji, jaką rzekomo otrzymali, oraz o ogłaszanym przez nich upadku Kościoła.

 

Przechodząc następnie do cech prawdziwego Kościoła, dowodzi że jeden tylko Kościół rzymski posiada jedność wiary, świętość, jaśniejącą w cudach i proroctwach, powszechność, która rozciąga się na wszystkie czasy, miejsca i osoby, a wreszcie płodność i apostolskość.

 

Druga część dzieła zajmuje się podstawami wiary i wylicza ich osiem, a mianowicie: Pismo św., tradycję, Kościół św., władzę papieża, sobory, Ojców Kościoła, cuda i rozum przyrodzony. Wykazuje tu Franciszek przede wszystkim, że Pismo św. jest podstawą wiary, o ile je wykłada Kościół, ten jego jedyny prawny tłumacz. Stąd wynika, że jeżeli heretycy odrzucają powagę Kościoła, tym samym i Pisma św. nie mogą uważać za podstawę wiary. Idąc dalej, dowodzi, że heretycy przeistoczyli Pismo św., obcinając i usuwając z niego to, co im się nie podobało, a zaprzeczając powagi Kościoła, pozbawili się jedynego sposobu odróżnienia ksiąg natchnionych przez Ducha Świętego, czyli kanonicznych, od tych, które nimi nie są. Przechodząc następnie do drugiej podstawy wiary, czyli do tradycji, stwierdza autor, że istnieją prawdziwe, apostolskie tradycje, a protestanci, odrzucając je, są zupełnie nieusprawiedliwieni. Otóż te są zdaniem uczonego kontrowersisty, dwie najistotniejsze formalne podstawy wiary; ażeby jednak umieć roztropnie nimi się posługiwać, potrzebne są jeszcze inne zasady, a mianowicie: nauka Kościoła katolickiego, powaga soborów powszechnych i Ojców Kościoła; tu wykazuje autor do jakiego stopnia protestanci są zuchwali i nierozsądni, że lekceważą autorytety tak poważne i czcigodne dla wzniosłości ich nauki i blasku świętości, co ich opromienia. Czwartą z rzędu podstawą wiary jest władza papieża, oparta na stwierdzonym zwierzchnictwie świętego Piotra nad innymi apostołami. Naczelna ta władza przeszła na jego następców, biskupów rzymskich, z czego jasno wynika, że oni są faktycznymi spadkobiercami św. Piotra i wskutek tego głową Kościoła. Tę prawdę potwierdza cześć, tytuły i przywileje przez chrześcijan dawnych wieków powszechnie papieżom przyznawane. Stąd wypada, że z natury rzeczy, Rzym musi być uważany za centrum spójni katolickiej, a papież i bez soborów może wydawać orzeczenia w sprawach, tyczących się wiary. W końcu kładzie autor nacisk na cuda, którymi podobało się Bogu stwierdzać po wszystkie czasy prawdziwość Kościoła rzymskiego. Za ostatnią wreszcie podstawę wiary uważa rozum przyrodzony, ale tylko jako podstawę negatywną w tym sensie, że prawdziwa wiara nie może zawierać nic, co by się sprzeciwiało rozumowi, dobrym obyczajom i doskonałości chrześcijańskiej.

 

W trzeciej części Kontrowersyj, autor, po bardzo zręcznym powtórzeniu treści dwóch pierwszych rozdziałów, traktuje o Sakramentach w ogólności i o zniekształceniu zewnętrznej formy Sakramentów Chrztu i Eucharystii przez pastorów protestanckich. Niestety, z tej części pozostało zaledwie kilka fragmentów.

 

Na końcu porusza święty Doktor artykuły wiary o czyśćcu i o modlitwie za umarłych, tłumacząc doktrynę wiary katolickiej, odnośnie do tych prawd.

 

Taką jest treść tego pięknego traktatu, do którego zabrał się autor w dwudziestym siódmym roku życia, a posyłając go mieszkańcom Thonon, napisał do nich te dobre i mądre słowa: "Upewniam was, że nie znajdziecie pisarza, któryby bardziej ode mnie pragnął dobra waszych dusz... Przyjmijcie więc szczerym sercem dar, jaki wam składam w ofierze, i odczytajcie uważnie moje słowa. Słuchaliście gorliwie i ze skwapliwością kazań pastorów, miejcież cierpliwość wysłuchać i mnie. A potem zaklinam was na Boga, zastanówcie się głębiej nad tym, co przeczytacie i proście Pana, aby was wspierał Duchem Swoim i okazał pomoc w sprawie tak wielkiej wagi" (53).

 

Nieco dalej czytamy: "Proszę was, przyjmijcie z dobrą wolą to pisanie i chociaż widzieliście inne pisma, bardziej kunsztowne i bogate, zatrzymajcie waszą uwagę i nad tym, które wam przesyłam. Może więcej przypadnie wam do smaku, bo całe przesiąkłe jest tchnieniem sabaudzkim, a nie ma skuteczniejszego lekarstwa, jak powrót do ojczystego powietrza. Zaczynam więc w imię Boga i błagam Go z pokorą, aby swe święte słowo wlał cicho w serca wasze, na kształt świeżej rosy poranku. I nie zapominajcie proszę, Panowie, o słowach św. Pawła: «Wszelka gorzkość i gniew i zagniewanie, wzgarda, wrzask i bluźnierstwo i złość wszelaka odjęte od was niech będzie»" (54).

 

Wiedział Franciszek, że mieszkańcy małych miast, również jak i obywatele wielkich stolic, są bardzo wymagający pod względem poprawności stylu i trafności wyrażeń; dla zadowolenia przeto panów z Thonon niesłychanie starannie redagował swe dzieło; i rzeczywiście ta jedna książka zjednałaby mu miejsce w zastępie pisarzy francuskich: styl zawsze poprawny, lekki, żywy i wytworny; budowa zdań jest tu więcej nowoczesna niż w "Traktacie o Miłości Bożej". W każdym razie okazał Franciszek Salezy w tej pierwszej swej próbie rękę mistrza (55).

 

Podczas gdy pisma apostoła niosły ziarna prawdy w serca rodzin, on sam uważał za obowiązek dodać do swych prac zwyczajnych także obsługę duchowną żołnierzy garnizonu w Allinges. Pozyskał już ich serca przez swoją dobroć, słodycz w obejściu i nieustraszoną odwagę; kochali go też, jak ojca i mieli do niego bezgraniczne zaufanie; uważali sobie za szczęście towarzyszyć mu do Thonon i z powrotem, gdy w jakim interesie udawali się do miasta. Skorzystał z tego św. apostoł, aby ich pociągnąć do więcej chrześcijańskiego życia i ile razy zauważył u nich zły postępek lub posłyszał słowa nieobyczajne, upominał ich stanowczo, ale z tak przyjazną łagodnością, że nie mogli się obrażać. Dwie poważne plagi raziły boleśnie jego wiarę i starał się je wyplenić: były to, po pierwsze – grubiaństwa, przekleństwa i bluźnierstwa, używane wśród gier i rozmów; drugim złem – były pojedynki, ten okropny przeżytek czasów barbarzyńskich, którego nie zdołały wykorzenić ani wiara, ani cywilizacja, ani zdrowy rozsądek. Wprawdzie książę sabaudzki zabronił ich pod najsurowszą karą, ale zakaz obowiązywał tylko wtedy, gdy żołnierz znajdował się pod sztandarem; brali więc urlop od gubernatora i szli bić się swobodnie poza murami twierdzy. Franciszek, który widział z głębokim smutkiem tak częstą zniewagę imienia Bożego, a życie ludzkie poświęcone dla przesądów, niegodnych rozsądnego umysłu, użył całej mocy swej wymowy, aby zwalczyć ten podwójny występek. Gdy to nie pomagało, zwrócił się do władzy. Z jednej strony dał do zrozumienia baronowi d'Hermance, że przekleństwa i profanacje imienia Bożego mogą ściągnąć na jego wojsko karę niebios, z drugiej – starał się go przekonać, że, udzielając żołnierzom urlopów w celu pojedynków, dopuszcza się podwójnego grzechu: przeciwko Bogu, który zabrania tego rodzaju walki, i przeciwko bliźniemu, któremu ułatwia śmierć i wieczne potępienie; wreszcie przeciwko swemu księciu, który, zabraniając pojedynków, zakazuje też pośrednio je popierać. Baron, przekonany dowodzeniem, zabronił pod surową karą przekleństw i bluźnierstw i nie udzielał już owych morderczych urlopów (56).

 

Wielki Post, który w tym roku zaczął się 8-go lutego, otworzył przed apostołem pole do obszerniejszej jeszcze pracy i częstszego głoszenia słowa Bożego. Widząc, że codzienne powracanie na noc do twierdzy zabiera mu dużo drogiego czasu, postanowił przyjąć gościnę, ofiarowaną mu w domu przy ul. Vallon, przez jego krewną, panią de Foug, i chodzić codziennie ze Mszą św. do kaplicy św. Szczepana w Marin, za rzekę Drance (57).

 

Nie zapominał o tym, na jakie przez tę decyzję naraża się niebezpieczeństwo; ale uważał swą obecność w mieście za podwójnie potrzebną; przede wszystkim dla nowonawróconych, aby krzepić ich odwagę wśród prześladowań, na które byli narażeni, a następnie dla protestantów, gdyż umożliwiała mu częste z nimi stosunki i ułatwiała, pod osłoną mroków nocy, przystęp do niego tym, którzy w biały dzień lękali się doń zbliżyć. Te dwie przyczyny wydały mu się dostateczne, aby lekceważyć wszelkie niebezpieczeństwa. Nieraz już, gdy przybywał z Allinges, zaglądał do pani Foug dla odpoczynku i posiłku; ta nazywała go swoim synem, a on nawzajem dawał jej imię matki. Radość, jakiej doznawała z przebywania w jej domu św. misjonarza, dzielili z nią wszyscy katolicy w mieście i mówili: "Już teraz nie potrzebujemy obawiać się wilków, bo dobry pasterz jest wśród nas" (58).

 

–––––––––––

 

 

Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 109-134.

 

Przypisy:

(1) Zachodnia część Chablais obejmowała lewe wybrzeże jeziora Lemanu od rzeki Drance, aż do Corsier na zachodzie i od jeziora aż do szczytu gór. Wschodnia część Chablais, czyli kraina Gavot, zamknięta pomiędzy Drance a la Morge de Saint-Gingolph, wpadła około tego czasu w ręce katolickich mieszkańców Vallais i dzięki tej okoliczności uniknęła herezji.

 

(2) Emanuel Filibert odznaczył się jako wódz takimi zdolnościami, że przy oblężeniu miasta Metz, powierzono mu dowództwo nad armią cesarską. W roku 1557 odniósł świetne zwycięstwo nad Francuzami w bitwie pod Saint-Quentin, a przez zaślubienie księżny Małgorzaty, córki Franciszka I, a siostry Henryka II, odzyskał tę część swego państwa, którą Francja zabrała jego ojcu.

 

(3) Ruchat, Hist. de la Réforme, t. V, s. 648 i t. VI, ks. XV; Grillet, Dict. de Sav., t. I, s. 129; Gonthier, Oeuvres Hist., t. I, s. 183 i nast. Wprawdzie to zobowiązanie, zawarte przez księcia sabaudzkiego, nie jest objęte traktatem, podpisanym 30 października 1564 roku w Lozannie, lecz znajdujemy je pomiędzy warunkami traktatu, podpisanego w Nyon, 1 maja poprzedniego roku i w innych dokumentach, przechowanych w archiwach miasta Berna. Przytaczamy zresztą świadectwo człowieka poinformowanego najlepiej, to jest samego św. Franciszka. Pod dniem 15 listopada 1603 roku, pisze do Papieża: "Oto, co postanowiono: książę obejmie na powrót w posiadanie cztery okręgi... z tym wszakże zastrzeżeniem, że nie będzie wolno wyznawać tam publicznie wiary katolickiej. Trudno sobie wyobrazić przeciwniejszego wierze warunku, lecz zgodzono się nań w nadziei lepszych czasów". (Oeuvres, t. XII, s. 230).

 

(4) Ponieważ zakon świętego Maurycego, założony przez Amadeusza VIII, księcia sabaudzkiego i dawniejszy od niego zakon świętego Łazarza, odpadły od pierwszej ścisłości, przeto papież Grzegorz XIII, na prośbę księcia Emanuela Filiberta, przywrócił w nich dawną karność, a członkowie obu połączonych zakonów nosili nazwę Kawalerów świętego Maurycego i świętego Łazarza, albo Kawalerów Świętego Zakonu (1572).

 

(5) Karol Emanuel I, zwany Wielkim, w osiemnastym roku życia wstąpił na tron po swoim ojcu i panował pięćdziesiąt lat. Odznaczał się wielką żywością i inteligencją, z wielkim wdziękiem i biegłością mówił po francusku, po włosku i po hiszpańsku, był miły, hojny, roztropny w załatwianiu spraw, obdarzony zdrowym rozsądkiem i wybitną pamięcią. Henryk IV, który wysoko cenił jego wytrawność i zręczność w sztuce wojennej, lubił mówić, że jego zdaniem dwaj tylko ludzie zasługują na tytuł kapitana, to jest Karol Emanuel i Maurycy Nassauski, książę Oranii. Wspierał on wszelkimi siłami pracę Franciszka Salezego nad nawróceniem Chablais. Zarzucano mu jednak: 1) nadmierną żądzę sławy, wskutek której chciał zawładnąć Prowansją, królestwem Cypru i Mediolanu, oraz zdobyć cesarską koronę; 2) wielką skrytość i dlatego powszechnie mówiono, że serce księcia było tak, jak jego kraj, niedostępne; 3) niewierność w dotrzymywaniu czynionych obietnic. "Płaszcz księcia, opowiadano z ironią, z jednej strony jest białego, z drugiej czerwonego koloru, a książę co dzień rano obraca go na inną stronę, stosownie do barwy tej partii, do której tego dnia chce się przechylić". Wielkie pochwały, jakie święty Franciszek Salezy oddaje temu monarsze, każą się domyślać, że w powyższych zarzutach było wiele przesady. Jednakże święty biskup wiele miał do zniesienia z powodu podejrzliwości i zazdrości księcia, zwłaszcza w czasie walk, jakie tenże prowadził z Francją. Podejrzewał mianowicie Franciszka, że zanadto skłania się na stronę dworu francuskiego i czasem w bardzo przykry sposób odmawiał mu pozwolenia na wyjazd do Francji w celu głoszenia kazań.

 

(6) Protestanci mieli prawo zachować publicznie wyznanie swej wiary tylko w miejscowościach Nernier, Bons i Tully w prowincji Chablais, w mieście Gex, Sergy, w okręgu Gex i w jednym miasteczku okręgu Ternier.

 

(7) Ich imiona można znaleźć w dziele Gonthier, Oeuvres Hist., t. I, s. 189.

 

(8) Vie de Claude de Granier, ks. III, w. II i III.

 

(9) Łk. V, 5.

 

(10) Karol August, s. 93.

 

(11) Hauteville, s. 189.

 

(12) W kościelnym języku wyznawcą nazywamy tego, kto świętością życia zaszczyt przynosi wierze świętej i mimo przeciwności publicznie ją wyznaje.

 

(13) Hauteville, Maison de Sales, s. 190.

 

(14) Łk. II, 49.

 

(15) Jest to aluzja do słów Zbawiciela: Nemo mittens manum suam ad aratrum, et respiciens retro, aptus est regno Dei, tj.: Żaden, który rękę swą przyłożył do pługa, a ogląda się nazad, nie jest sposobny do królestwa Bożego (Łk. IX, 62).

 

(16) Ojciec św. Franciszka z Asyżu rozgniewamy, że syn jego wszystko, co ma, rozdaje biednym, zaprowadził go do biskupa z Asyżu, aby w obecności tegoż zrzekł się ojcowskiej spuścizny. Święty zrobił więcej, bo zdjął z siebie suknię i oddał ją ojcu, mówiąc, że odtąd większe będzie miał prawo odezwać się do Boga: Ojcze nasz, któryś jest w niebie.

 

(17) Karol August, s. 94.

 

(18) Kasper de Genève, baron na dobrach Lullin w Chablais i Pancalier w Piemoncie, posiadał w Chablais liczne włości, a mianowicie dobra Lullin, zamienione 1 lutego 1597 w margrabstwo, Corsinge, Cervens, Draillant, Charmoisy, etc. W roku 1594 stojąc na czele pułku, złożonego z 4000 Szwajcarów, niejednokrotnie się odznaczył, a wkrótce potem został mianowany gubernatorem Aosty i kawalerem Zakonu Zwiastowania.

 

(19) Księga Kontrowersyj kardynała Bellarmina jest, zdaniem sławnego pastora kalwińskiego, Franciszka Juniusa, zupełnym potępieniem wszelkich sekt i herezyj. Bèze po przeczytaniu jej, zawołał: "Zginęliśmy, ta jedna książka obala całą reformę!". Elżbieta, królowa angielska, tak była przerażona losem religii anglikańskiej, że przy uniwersytecie w Cambridge założyła osobną katedrę, której obowiązkiem było zbijać zawarte w Kontrowersjach zasady i wydała edykt, skazujący na śmierć każdego, kto by posiadał tę książkę. Nie przeszkodziło to jednak jej szerzeniu się tak, że pewien księgarz z Londynu, który ją tajemnie sprzedawał, mawiał nieraz: "Ten jezuita więcej mi przyniósł zysku, aniżeli wszyscy teologowie protestanccy razem". Bellarmin był istotnie ozdobą swojego wieku, słynął zarówno pobożnością, jak wiedzą. Bardzo młodo wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, gdzie z niestrudzoną gorliwością gromadził wszelkie dowody, przemawiające na korzyść religii katolickiej, a zbijające błędy protestanckie. Grzegorz XIII powierzył mu w Rzymie wykład Kontrowersyj, z czego z takim powodzeniem się wywiązał, że nazywano go drugim Augustynem. Kardynał Duperron w czasie swego pobytu w Rzymie często udawał się do niego po radę, mówiąc: "Eamus ad magistrum – pójdźmy do mistrza". Wilhelm Whitaker, pastor protestancki, profesor teologii na uniwersytecie w Cambridge, mawiał o nim, że był to jeden z najbardziej rozumnych, uczonych i wszechstronnie utalentowanych pisarzy, jakich posiadał Kościół rzymski w ostatnich wiekach. Klemens VII zmusił go do przyjęcia kardynalskiej purpury i arcybiskupstwa w Kapui... Bellarmin umarł w 1621 roku na rok przed świętym Franciszkiem Salezym.

 

(20) Karol August, s. 94.

 

(21) Hauteville, Maison de Sales, s. 195 i 253.

 

(22) Hauteville, Maison de Sales, s. 245. Rodzice Świętego w 1577 roku zamieszkiwali zamek Brens; tam też 4 lipca przyszedł na świat trzeci ich syn, Ludwik Salezy.

Już w roku 1570 pani de Boisy z obawy przed zarazą, która wybuchła w Annecy, przyjechała z małym Franciszkiem na lato do tego zamku, podczas gdy ojciec Świętego odbywał podróże w sprawach majątkowych.

 

(23) Granicę Chablais stanowił wówczas strumień Chandouze, dzielący gminy: Saint Cergues i Juvigny.

 

(24) W kaplicy Sióstr Wizytek w Thonon-les-Bains przechowuje się piękny obraz, przedstawiający tę scenę, pędzla malarza Baud'a z Morzine.

 

(25) Franciszek Melchior de Saint-Jeoire, baron z Saint-Jeoire i Hermance, pan na Chapelle-Marin, otrzymał w roku 1589 nominację na gubernatora Allinges. Pierwszy z listów świętego Franciszka Salezego, jakie są w naszym posiadaniu, pisany jest z Paryża do barona d'Hermance, 26-go listopada 1585, z podziękowaniem za wizytę, jaką ten na jakiś czas przedtem złożył Świętemu. (Oeuvres, t. XI, s. 1).

 

(26) List 204, t. XII, s. 228.

 

(27) Izaj. V, 5. 8.

 

(28) Ibid., XXIV, 5. 6.

 

(29) Treny, r. I, w. 4. 10; r. II, w. 9. 13; r. IV, w. 1.

 

(30) Karol August, s. 96.

 

(31) Ibid., s. 97.

 

(32) Zeznanie p. de Bellegarde. W ich liczbie byli: Joanna Barbier du Maney, wdowa po dawnym prokuratorze generalnym, du Foug, krewnym rodziny Salezych; Kasper de Genève baron de Lullin, obywatel z Thonon, przebywający zwykle w Piemoncie; Karol de Vidomne, który w tej okolicy był właścicielem lennej posiadłości Charmoisy, oraz zamku Marclaz, gdzie zazwyczaj przebywał; wreszcie kilku urzędników księcia, miedzy którymi wymienimy Klaudiusza d'Orlier, zastępcę sędziego prowincji i Klaudiusza Marin, prokuratora skarbowego. (Oeuvres Hist., I, s. 197).

 

(33) Syndykami byli wówczas: Piotr Fournier i Henryk Jandet. 2 października miejsce pierwszego zajął F. Mestrezat. (Ac. Chablaisienne, t. XX).

 

(34) E. N., t. VII, s. 201.

 

(35) Karol August, s. 98.

 

(36) W Tully, parafii Thonon, pierwszym naówczas pastorem był Ludwik Viret, rodem, jak się zdaje, z Orbe, z kraju Vaud. Miał za kolegę Jana czy Jakuba Clerc, pastora z Thonon, prawdopodobnie krewnego komendanta Clerc, który, mając sobie powierzoną obronę miasta, wydał je żołnierzom z Berna i Genewy (1589).

 

(37) E. N., t. XI, list 33, s. 91.

 

(38) Zamek o 20 min. odległy od Thonon.

 

(39) E. N., t. XI, s. 90, list 33, pisany po łacinie w pierwszych dniach października.

 

(40) Ibid., XI, s. 385.

 

(41) E. N., t. XI, list 35, pisany w końcu października 1594 roku.

 

(42) 2-go listopada Franciszek, pisząc w Evian do prezydenta Favre, donosi mu, że sprawy w Thonon zapowiadają się pomyślnie, gdyż jeden z pierwszych panów miasta okazał mu wiele przychylności. (List 36).

 

(43) Czasem jednak, "gdy pogoda była rozpaczliwa, zmuszano go do przyjęcia konia". (Zezn. św. de Chantal, art. 14).

 

(44) W roku 1594 Adwent zaczął się 27-go listopada. "Zaczynam dziś adwentowe kazania do czterech czy pięciu bardzo niepozornych osób", pisze Franciszek. (List 39).

 

(45) Ta piekarnia znajdowała się pomiędzy wioską Noyer a miasteczkiem Allinge.

 

(46) Wedle tradycji drzewem tym był olbrzymi kasztan w Chavane, zniszczony niestety od pioruna przed czterema czy pięcioma laty. Wieśniacy, którzy zaopiekowali się Świętym, nazywali się Mouille i pochodzili z wioski Noyer. (Gonthier, Oeuvres Hist., I, 108).

 

(47) O tym fakcie świadczy pod przysięgą tenże protestant przy procesie beatyfikacyjnym Świętego. (Année de la Visitation 28 stycznia).

 

(48) Jerzy Rolland, syn Aimona Rolland de Versonnex (1576-1641), służył u proboszcza za lokaja i sekretarza. Otrzymał później tonsurę (14 lutego 1598), następnie święcenia kapłańskie (1605), został rządcą biskupa, następnie kanonikiem kapituły Matki Boskiej Pocieszenia, z której to godności zrezygnował 12 czerwca 1621 roku. Zamianowany kanonikiem katedralnym, zakończył życie w roku 1641. Przed śmiercią włożył na swych spadkobierców obowiązek, aby w kościele w Versonnex wystawili kaplicę, poświęconą ku czci Najświętszej Panny i "błogosławionego Franciszka Salezego po jego kanonizacji".

 

(49) Z zeznań M. de Chaugy.

 

(50) Préface des Controverses, E. N., t. I, s. 2.

 

(51) Z zeznań p. Passier.

 

(52) E. N., t. I.

 

(53) E. N., t. I: Épître à Messieurs de Thonon.

 

(54) Ibid., Avant-propos.

 

(55) Dom Mackey, Préface des Controverses. – Strowsky, r. IV.

 

(56) Karol August, s. 100.

 

(57) Kaplica ta, która się wznosi na prawym brzegu rzeki Drance, o kilka kroków od zamku państwa de Blonay, na granicy parafii Marin, opustoszała w czasie rewolucji. W roku 1857 odrestaurowano ją i na nowo poświęcono.

 

(58) Karol August, s. 114.

( PDF ) 


 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVIII, Kraków 2008

Powrót do spisu treści książki ks. M. Hamona  pt.
Św. Franciszek Salezy nawraca heretyków

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: