Wobec wypadków krakowskich

"Kraj". – Nasi publicyści. – Akademia Jagiellońska. – Ks. Golian.

O sprawie Döllingerowskiego adresu w uniwersytecie krakowskim, o jej następstwach wywołanych agitacją Dr. Gilewskiego i wydziału medycznego, pisać wam już nie potrzebuję, bo panowie publicyści liberalni już nas w tym wyręczyli, tak dalece, że dosyć jest przejrzeć którykolwiek przez nich redagowany dziennik, aby mimo nagromadzonych bredni i fałszów doczytać się prawdy jasnej jak na dłoni. Nasz "Kraj" pod tym względem wyspowiadał się bardzo szczegółowo, a panowie adresanci z wydziału medycznego niezmiernie więcej mają zapewnie do tego dziennika żalu, niż do "Czasu". Ten ostatni odsłonił tylko śmieszną stronę ich postępku, gdy tymczasem "Kraj" zdenuncjował zarazem postępku tego głupstwo i przewrotność. List panów adresantów niby w obronie profesora napisany jest można powiedzieć non plus ultra świadectwem ich niesłychanie wielkiego umysłowego ubóstwa. Zdaje się, że ci panowie nie tylko licho się bardzo uczyli prawideł logiki, ale nawet wyobrażenia nie mają o najpierwszych zasadach katechizmu, co im wcale nie przeszkadza do wyrokowania w przeprowadzonych już przez cały episkopat i zamkniętych decyzją Kościoła dyskusyj teologicznych. Do tego, tak piszą po polsku, iż albo list ich, dowodem jest, jak dalece obczyzna w myślach i przekonaniach (jeśli o przekonaniach może być tu mowa) pociąga za sobą prędko skażenie ojczystej mowy; albo chyba, że naukę gramatyki i stylu odbyli pod nieszczęśliwym systemem Poglądalnym czy Poglądowym zależącym na poglądaniu po wierzchu i nędznych gadaninach o rzeczach, o których się żadnej prawdziwej nie ma znajomości. Jest też to próbka owej mowy, której zdaniem "Kraju" nauczył Polaków ów najuczeńszy, najzacniejszy, najzasłużeńszy, najnieporównańszy p. Kraszewski, a która jeśli rzeczywiście jest dopiero godną nazwy mowy polskiej, to byśmy powinni jak najprędzej popalić pisma naszych sexcentystów, jako świadectwa okrutnej naszej w onym wieku barbarii, równie, jak na przykład Niemcewicza i Mickiewicza świadczących swymi pismami żeśmy i dzisiaj z onej barbarii wcale nie wyszli, lub tyle tylko wyszli ile posiadamy doktoryzowanego i kanonizowanego przez "Kraj" p. J. I. Kraszewskiego. Mniejsza jednak o niezdarność i głupstwo, które się czasem i najwykształceńszym przytrafić mogą – górna przewrotność, z jakiej się wyspowiadała klika agitacyjna, a z której chyba ją wielki penitencjarz narodowego kościoła w najbliższych swych rachunkach zechce absolwować. Gdybyśmy byli poważyli się miesiąc temu napisać o naszych literatach, że są afiliacją sekty, która od 18 marca do 24 maja t. r. gospodarowała w Paryżu na wzór Dzyngiskana, a patriotyzmu swego i liberalizmu dowodziła w dobijaniu ojczyzny i konfiskatą wszelkiej wolności zwłaszcza też sumienia – byliby gotowi rzucić się na nas, jak się niedawno rzucił najczcigodniejszy "Kraj" na "Czas" z wyrokiem odsądzającym od czci i z anatematem śmierci moralnej, tymczasem z racji adresu pp. medyków i wynikłej z niego awantury, w uniesieniu gniewu, że spaliło na panewce, wyśpiewali o sobie aż nadto wiele, aby się mogły jeszcze nie otworzyć oczy naszej społeczności na próbki działania u nas w duchu pp. Assy, Pyat, Cluseret, Rochefort et Comp.

Któż bowiem nie uważał, jak najczcigodniejszy nasz "Kraj" spieszył się w chwilach podniesionej w Krakowie Döllingerowskiej awantury z umieszczeniem korespondencyj opiewających niepokalane i dobroczynne dzieła świętej kommuny paryskiej, konfiskującej kościoły i wszelką własność kościelną na rzecz powszechnej republiki, zamieniającej je na miejsce posiedzeń dla wyznawców i czcicieli gilotyny, albo na miejsce obrad dla wszystkich furyj i nierządnic paryskich a przy tym rzucającej w kajdany biskupów, księży, zakonników i zakonnice jedynie za zbrodnie ich religijnego charakteru! Któż czytając ten dziennik nie uważał jak właśnie na chwilę wszelkiej adresowej agitacji, przygotował i zamieszczał wiadomości to o straszliwościach znalezionych przez tego tak sympatycznego dla "Kraju" Rocheforta, w jakimś żeńskim klasztorze paryskim – to o torturach przechodzących wszystko, co mogła wynaleźć inkwizycja hiszpańska, lub co mógł nawet przedstawić ów Niemiec zeszłego roku na rynku krakowskim w obrazach wyrachowanych na podniesienie wzniosłych uczuć wykształcenia, dobrego smaku w tej ciemnej fanatycznej ludności krakowskiej tak jeszcze dalekiej od cywilizacji wiedeńskiej, a nadto aż do trzech Ubrykównych (jedna bowiem już by nie zrobiła efektu) znalezionych w onym klasztorze przez tegoż samego najsympatyczniejszego Rocheforta! Któż czytając "Kraj" z ostatnich trzech tygodni nie był uderzony wiadomościami wprost z Paryża zaczerpniętymi (zapewnie od jenerała Dombrowskiego albo od tego, co to jadąc z nim przez bulwary zasięgał informacyj o rządzie komuny, informacyj tak pięknie potem jaśniejących w kolumnach "Kraju"), któż tedy nie był uderzony tymi wiadomościami tak skrzętnie zebranymi o trupach, kościach, głowach, włosach, grzebieniach, poznajdowanych w podziemiach lub w ścianach kościołów paryskich najoczywiściej dowodzących, co to za złoczyńcy ci księża, których setkami komuna wtrąciła do więzień, a nawet sam ten arcybiskup Darboy, sam ten biskup Maret, których rok temu "Kraj" tylokrotnie także doktoryzował i kanonizował za opozycję przeciw Papieżowi i Soborowi!

Wszystko to było jak najwyborniej obrachowanym, ale o zgrozo! o Safanduły! o których sam p. Bałucki ten Molier, co tam Molier! ten Szekspir, ale co tam Szekspir! ten autor pracowitych próżniaków, ten tylko jednym calem niższy od Narzymskiego, a znowu całą Łomnicą przewyższa Szekspira – nie miał wyobrażenia! – O Safanduły tedy krakowskie, któreście się też nic nie domyśliły, na co była obrachowana owa machina z takim mozołem redakcji "Kraju", z najwścieklejszych organów komuny na bruku krakowskim ustawiona!

A toż przecie choćbyście nic już z onych korespondencyj nie wzięli na uwagę, choćbyście też już zupełnie byli jak tabaka w rogu wobec onego wspaniałego zasadniczego artykułu "Kraju", w którym mordercy generałów Tomas i Clement, niszczyciele kolumny Vendomę, podpalacze za pomocą petroleum najwspanialszych gmachów Paryża, porównani są z naszymi bohaterami barskimi – to przecież powinny byście wziąść chociaż na uwagę owe ciemne nory i czarne gady, które wam ten czcigodny dziennik tak znacząco ukazywał po historii kleparskiej, i które wam doradzał tropić. Wyście gotowi byli myśleć, że to mowa o jakich ajentach pruskich albo ruskich podniecających do adresów i do fakelzugów! O głowy! głowy! a czyż sam przydomek czarne nie był wykładem jakby na łopacie? a czyż wiadomość o odkryciu zrobionym przez Rocheforta w Paryżu nie była objawieniem do nor i do gadów! Ale gdzie tam z wami kto poradzi. I dziesięć takich epidemiów jak ona niebotycznego Narzymskiego, nie wystarczy, aby was wyleczyć z epidemii safandulstwa; ot, na próżno nasi książęta i hrabiowie marnują pieniądze, wynagradzając tego rodzaju lekcje. Wy zawsze będziecie myśleć, że to tylko idzie o to, aby się chwilowo zabawić wyszydzaniem nabożeństwa, spowiedzi i Jezuitów, albo co najwięcej aby Jezuitom okna wybić, albo kościół pobabrać – a i do trapienia czarnych gadów ani was podobna rozruszać. Raz się też udało z karmelitankami, jak ślepej kurze ziarno, a teraz właśnie, kiedy by na tym zależało, aby się udało, to ani rusz z wami. Otóż w rezultacie chyba to wypadnie, że "Kraj", któremu tak się nic udać nie może, nie dostanie więcej zasiłku – i – sprzeda swe biuro korespondencyj paryskich.

Ale nil desperandum! Oczy się otwierają i widzimy coraz lepiej dokąd nas chcecie prowadzić. Ciemne nory nawet już dla najmniej domyślnych przestają być tajemnicą – a czarne gady i w najjaskrawszych zwolennikach wolności obudzają przerażenie lub obrzydzenie i zgrozę, acz się w palium czerwone otulają.

Duch kłamstwa, potwarzy, intrygi i tyranii już się nadto przez was wygadał, aby mogły jeszcze czego dokazać wasze oświadczenia się dla wolności sumienia, a cóż dopiero dla wolności Kościoła, o którego istnienie tyle wam idzie, ile nam o wasze królestwo Belzebuba. Widzicie, że was już i na Kleparzu zrozumiano, jakiej wy to wolności i religii chcecie, wy którzy doradzacie księżom zatykać usta, aby już nikogo nie było, co by wam w waszych pięknych robotach przeszkadzał.

Będziemy pamiętać i przypominać w danych chwilach naszym liberałom te ich bezczelne doradzania i upominania się, aby kaznodziejom katolickim odjętą była nie tylko wolność, ale nawet możność przemawiania w kościołach, będziemy też pamiętać i przypominać tym panom bezwstydne insynuacje, jak na przykład owa w korespondencji z Krakowa do "Gazety Narodowej" aby usuwano ze szkół katolickich katechetów, którzy by śmieli nauczać dogmatu nieomylności ogłaszanego przez ostatni Sobór katolicki! Nie udały się agitacje uliczne, albo raczej obróciły się przeciw tym, którzy zanadto już na takowe przywykli rachować, więc złożywszy rentę jakichkolwiek względów i wstyd na bok odrzuciwszy rozpoczęli agitacje w celu wywołania prześladowań i zakazów urzędowych. Ale to trochę za późno, dzisiaj już by tego i komitet urządzający (gdyby jeszcze istniał w Kr. Polskim) nie zapłacił, acz by się chętnie taką insynuacją posłużył. Za ministerstwa Giskry może by to było przynajmniej wywołało, jeżeli nie zakaz mówienia, to przynajmniej odmówienia pensji, jak wywołało względem krakowskich karmelitanek. Ale co się tyczy pensji, tej odmówienie wpływa wiele na organa liberalizmu, nie zaś katolicyzmu.

-------------

Mieszkańcy Krakowa, mimo wielkich różnic w opiniach i przekonaniach, wiadomość o tym zdarzeniu przyjęli z powszechnym oburzeniem. A księża nie potrzebowali tego oburzenia rozniecać, z ambon zaś dlatego jedynie głos podnieśli, aby zaprotestować w imieniu religii i Kościoła przeciw publicznemu zgorszeniu raniącemu katolików w ich najtkliwszych uczuciach, a wobec innowierców rzucającemu cień na społeczność znaną dotąd z prawowierności. Trzeba było zresztą i wiernych oświecić pod względem poruszonej adresem kwestii, i dać jakąś satysfakcję znieważonemu w swych prawach Kościołowi, równie jak i naszemu dziejowemu stanowisku. Cóż słuszniejszego, jak że kiedy pisanie się na nową herezję panowie medycy podnieśli do znaczenia faktu publicznego mającego być wyrazem przekonań jakiejś frakcji ciała akademickiego; że (mówię) wówczas duchowni katoliccy mając ku temu sposobność, głos swój w tej sprawie podnieśli? O czymże by mieli mówić z ambon, jeżeliby byli obowiązani milczeć wobec tego policzka wyciętego ręką zbiorową Kościołowi przez tych, którzy się przynajmniej jeszcze w rubrykach aktów urzędowych piszą katolikami? Co się tyczy sposobu w jaki to uczynili, być może, iż pod wrażeniem pierwszego oburzenia wyrazili się nieco żywiej – ale któż im to może za złe poczytać, jeśli weźmie na uwagę, że sprawa Kościoła, niemniej jak sprawa ojczyzny jest przede wszystkim sprawą serca, i że z wyrachowaniem, na zimno, nikt by mówić nie umiał wobec policzka wyciętego własnej matce. Jeżeli panowie döllingerianie w adresie swoim, który pisząc mieli czas do zimnej refleksji, zdolni byli użyć przeciwko Soborowi powszechnemu takiego wyrażenia jak n. p. "zuchwałość najazdu", jeżeli potem w liście swoim zamieszczonym w "Kraju" zdolnymi byli napisać z insolencją przechodzącą wszelkie granice o Stolicy Świętej, równie jak o sakramentalnej absolucji, frazesa w najwyższy sposób bluźniercze, którymi nawet wrogów katolicyzmu mogłaby tylko natchnąć z niczym nie rachująca się i najgwałtowniejsza złośliwość, to z jakiegoż tytułu mogliby za złe poczytywać księżom katolickim, że w sprawie religijnej, w chwili tak gorącej, nie umieli na zimno układać i obrachowywać wyrażeń swej boleści i swojego oburzenia? Wszakże jakkolwiekby szła daleko żywość tych wyrażeń, to jest rzeczą niezawodną, że w tym wszystkim, co "Kraj" doniósł o wygadywaniach księżych we własnych swoich szpaltach, równie jak i w innym piśmie, które zaleca jako męża w kraju najznakomitszego, najczcigodniejszego i nie wiedzieć już jakiego naj – jest po prostu tak kłamliwym i potwarzą, jak kłamstwem jest każde słowo przez ten dziennik napisane w sprawie katolicyzmu.

Najmniej o tym wszystkim było mowy u św. Floriana. Ks. Golian wziąwszy sobie za przedmiot do nauk majowych dzieje katolickiego Kościoła, ani razu od przedmiotu tego nie odstąpił. Ósmego maja, to jest właśnie w dzień obrany do manifestacji antykatolickiej, mówił po nauce o niedorzeczności i niegodziwości adresu antykatolickiego, wystosowanego przez katolików w sprawie niby katolickiego wyznania. Przez dwa dni następne nie tylko nie powiedział nic co by mogło oburzenie miasta powiększyć, ale owszem starał się to oburzenie złagodzić, powtarzając, że adres był zapewnie tylko krokiem młodzieńczej nierozwagi, nie zaś chęci ubliżenia religii i Kościołowi. Młodzież akademicka napełniała kościół św. Floriana, a kiedy niektórzy z parafian oburzali się na nieprzystojne zachowanie się tych młodych panów, na ich wyzywające postawy i miny, na sposób w jaki trzymali kije, jakby gotowi do uderzenia, na trącanie się wzajemne, śmiechy, i głośno wymawiane groźby, niczym nawet przez mówiącego nie spowodowane – gdy mu doradzano, aby się do nich odezwał z surowością na jaką zasługiwali, ks. Golian wówczas, jak tylko mógł wymawiał oskarżonych i wyrażał niejednokrotnie swe zdanie, że może za nadto uprzedzonym okiem na młodzież obecną w kościele patrzą, i że bądź co bądź, ma przekonanie, iż nic złego uczynić nie zamierzają, a choćby zresztą który z tych młodych w lekkomyślnym przyszedł zamiarze, to może za to z lepszym i poważniejszym usposobieniem wyjdzie z kościoła, widząc serdeczną pobożność innych. Tak rzeczy stały od 8 do 12 maja. Liczba młodzieży z każdym się dniem zwiększała. Ksiądz Golian wyrażał stąd serdeczne swoje zadowolenie i ostrzegających go przyjaciół, zwłaszcza poważniejszych parafian, o niebezpieczeństwie ze strony młodzieży coraz zuchwałej się zachowującej, uspokojał powtarzając swe zapewnienia, że mimo wszystkich pozorów, jakimi młodzież raziła, a niektórych nawet przerażała, z pewnością nie ma ona żadnego złego zamiaru. Wyrażał on nawet nadzieję, że obecność młodzieży w kościele na nabożeństwach majowych wywrze bądź co bądź dobry wpływ na ich serca.

Tymczasem, gdy 12 maja po nauce dano znać księdzu Golianowi, że przed kościołem bardzo się dużo nagromadziło ludzi, i że wskutek wyzywającej postawy młodzieży akademickiej przyjść łatwo może do jakiej smutnej historii, ks. Golian obawiając się, aby zapadający zmrok (była już bowiem godzina 8-ma) nie ośmielił kogo przy wychodzeniu z kościoła do jakiej awantury, natychmiast póki jeszcze jako tako było widno wyszedł ze swym służącym z kościoła, i wsiadłszy do czekającego nań powozu, odjechał do domu. Ludzi rzeczywiście było bardzo dużo, zwłaszcza młodzieży rękodzielniczej jakoby do obrony osoby księdza Administratora przygotowanej – ale nic nie zapowiadało jakiejś zaczepki; ks. Administrator wsiadając też do powozu rzekł był: "jak będą widzieć, że już odjechałem, i że mi żadne niebezpieczeństwo niegrozi, to się rozejdą spokojnie". Tymczasem zaledwie odjechał, zrobiła się awantura, o której ks. Administrator dopiero się dowiedział nazajutrz rano, i nad którą nikt pewnie mocniej jak on nie ubolewał. Młodzież rękodzielnicza zwłaszcza parafialna drażniona dzień w dzień prowokacyjną postawą pp. Akademików, a nadto zaniepokojona o swego księdza, (klasa bowiem krakowska przedmieściowa bardzo jest do swych księży przywiązaną), chciała raz koniec złemu położyć i nie rachując się z następstwami swego zamiaru, paniczom odgrażającym się na księdza kijami, dała uczuć, że się bardzo źle wybrali. Cokolwiek byłoby w tym zajściu do zganienia, to jednakże nie ulega żadnej wątpliwości, że prawie całe miasto we wszystkich swych klasach przyznawało, iż wina całej tej awantury cięży nie na kim innym, tylko na młodzieży akademickiej, a zwłaszcza na Drze Gilewskim, który sprawie adresu dał inicjatywę, mniej daleko rachując się z następstwami tej sprawy, niż dziarska młodzież przedmieściowa rachować się umiała z następstwami uderzenia na prowokatorów.

Dnia 13 maja, to jest nazajutrz po onej historii przed kościołem św. Floriana, ks. Golian z własnego popędu, niczym innym nie powodowany, tylko, żeby się coś podobnego jak dzień przedtem nie powtórzyło, postanowił o godzinę wcześniej przyspieszyć nabożeństwo. Nauka miała być jak zwykle, chociaż mnóstwo osób przychylnych duchownych i świeckich błagało ks. Administratora aby się nie pokazywał na Kleparzu, gdyż młodzież akademicka odgrażała się przybyć z rewolwerami. Ks. Golian śmiał się z tego powtarzając, że jest przekonany, iż to tylko czcze pogróżki i przed 6-tą przybył do kościoła, a o 6-tej kazał dzwonić na nabożeństwo, zamiast jak przedtem bywało o 7-mej. Przed samym wyjściem nabożeństwa przybyło do zakrystii dwóch panów poważnych, przychylnych ks. Golianowi, i błagali go na wszystko, aby odjechał nim się młodzież zacznie zbierać. Ks. Golian upierał się przy swoim, że zostanie i naukę mieć będzie, ale gdy jeden z wspomnianych panów przedstawił mu, "że jeśli się nie lęka o swoje własne życie, powinien by wziąść na uwagę, że może przyjść do niebezpiecznego starcia na ulicy, między przychylnymi i nieprzychylnymi". Tą uwagą przekonany, odjechał natychmiast do domu, a nabożeństwo i nauki odprawiali księża wikariusze. Jak przewidywał jednak ks. Golian, tak się też stało. "Kraj" zaraz z tego korzystał, że nauki nie było i podał wiadomość kłamliwie ukutą, że księdzu mówić zakazano. Postępowanie "Kraju'' tak było obrzydłe w całej tej sprawie, jak we wszystkich sprawach dotyczących u nas zwłaszcza religii lub Kościoła katolickiego. Tą razą do całej obrzydliwości swojej taktyki dodał jeszcze oburzającą samych swoich zwolenników obłudę, z jaką raz wraz śmiał powtarzać, iż bynajmniej nie jest to w jego zwyczaju wdawać się w sprawy religijne. Twierdzenie to bowiem nie tylko że jest kłamstwem wobec całej tego dziennika trzechletniej przeszłości, ale co większa jest ono w uderzającej sprzeczności z każdym prawie słowem przez ten dziennik wypowiedzianym w sprawie w mowie będącego zajścia.

Że nie tylko klasa niższa była w tej sprawie z duchowieństwem i Kościołem, i czuła się do żywego dotkniętą postępkiem pp. Adresantów, ale też i prawdziwa miasta naszego inteligencja, dowodem tego jest list hrabiego Piotra Moszyńskiego i pana Tomasza Czecha. Pierwszy zwłaszcza z tych listów, będący zarazem wiernym odbiciem pięknego i powszechnie uwielbianego charakteru swego autora pozostanie historycznym dokumentem obecnego usposobienia Krakowa, albo nawet całej prawdziwie Polskiej społeczności. Przypomniał on nam najwznioślejsze postacie dziejowe, pocieszył niezmiernie serca katolików, i dał zapewnie wiele do myślenia młodzieży, która nie wiedzieć skąd tak się stała pochopną do przyjmowania natchnień ludzi bardzo wątpliwej naukowej wartości a jeszcze wątpliwszego patriotyzmu, jedynie do tego, że ci ludzie stawiają się jako cywilizatorowie w duchu prusofilskiej części Wiednia. Szkoda tylko, że list hr. Moszyńskiego został bez odpowiedzi ze strony Rektora naszej akademii. Tłumaczenie się, że odpowiedź taka stanowiłaby precedens kłopotliwy dla władzy akademickiej, która jak dziś hrabiemu Moszyńskiemu, tak jutro widziałaby się zniewoloną do odpowiadania na interpelacje w całkiem przeciwnym duchu, nie zdaje nam się być słusznym, gdyż pomijając już wielką powagę interpelującego, która by przecie coś ważyć powinna wobec władzy akademickiej, inaczej zapewnie swe stanowisko rozumiejący, jak n. p. naczelna Redakcja jakiegoś Dziennika, to odpowiedź należałaby się całemu miastu i krajowi nie po raz pierwszy zaniepokojonemu występowaniem antykatolickiego prozelityzmu ze strony profesorów chorujących na manię wiedeńskiej znakomitości; czy tam wiedeńskiej nieomylności.

Najdziwniejsza, albo raczej najsmutniejsza w tym wszystkim jest postawa krakowskiego fakultetu teologicznego, który sam jeden mógłby był zapobiec całemu temu skandalowi, a który od początku do końca zachował w tej sprawie altum silentium. Zdaniem: utinam tacuissem, nie każdemu i nie zawsze godzi się powodować – najmniej zaś wydziałowi teologicznemu w chwili, kiedy w tejże samej akademii, wydział medyczny rozpoczyna propagandę döllingerowską w sprawie dogmatu katolickiego. Na jakąż ważniejszą sprawę szanowny wydział zachowuje swój poważny głos? Protestować w imieniu prawdy religijnej, lub w imieniu Kościoła, kiedy przeciwnicy milczą – to zaiste niczego jeszcze więcej nie dowodzi okrom stylowej wartości protestacji. Przeszłoroczny protest czy tam deklaracja fakultetu jakąkolwiek miałaby stylową wartość – wobec niniejszego milczenia traci ona wszelką wartość zasadniczą. Odpowiedź jaką deklarację tę zaszczycić raczył Ojciec święty, zostanie na zawsze dowodem Jego niewyczerpanej dobroci i tej mądrej miłości, z jaką dziękując zachęca, a błogosławiąc usiłuje natchnąć odwagą i zapałem tych wszystkich, którym wobec napadów bezbożności powierzoną jest obrona prawdziwej umiejętności religijnej; ale żeby ta odpowiedź mogła być chlubnym świadectwem po tej taktyce milczenia, z jaką dzisiaj fakultet zbyt ściśle naśladując senat akademicki, przechodzi do porządku dziennego, mimo to, że szło o dogmat zaczepiony w imię umiejętności teologicznej – zaiste, słusznie o tym wątpić możemy.

Tym słuszniej, im lepiej wiemy, że seminaryjscy uczniowie fakultetu teologicznego dopraszali się u JKsiędza dziekana, aby ze swego stanowiska wystąpił. JKsiądz dziekan miał oświadczyć, iż w tej sprawie najlepiej będzie zachować neutralność. Zaprawdę, taka neutralność dobra jest, ale tylko na to, aby świadczyła o najzupełniejszym zneutralizowaniu krakowskiego fakultetu teologicznego. Jeżeli w kwestiach najwięcej obchodzących umiejętność teologiczną fakultet teologiczny najlepiej ma działać neutralnością, to nie dziwimy się bynajmniej, że w zakres tej kwestii tak rezolutnie wkracza, już to historia prawa niemieckiego, już to patologia i terapia. Trzeba wziąść na uwagę, że neutralność tak niewłaściwa, bardzo naturalnie wywołuje równie niewłaściwe interwencje, nie tylko na polu obcej przedmiotowi umiejętności, ale nawet na polu wcale z żadną umiejętnością związku nie mającym.

Uczniowie fakultetu teologicznego mając sobie doradzoną neutralność, bardzo słusznie zrobili, że zachowali milczenie, bo dali tym przykład swym kolegom na wydziale medycznym, że w tego rodzaju sprawach takie fare da se studentom nie przystoi – ale nie można też nie przyznać wielkiej słuszności tym samym uczniom, iż nie chcąc występować z protestacją przeciw adresowi – zamierzyli złożyć swoje serdeczne podziękowanie hrabi Piotrowi Moszyńskiemu, za jego list ad Magnificum Rectorem, jako wyrażający wiernie ich także osobiste uczucia. Byli oni tu w prawie i jako katolicy i jako teologowie. List hrabiego wyrażał uczucia i zasady pozytywne katolickie, oraz miłość wiary, jaką przez 19 wieków żyje społeczność chrześcijańska, jaką przez dziewięć wieków żyje naród Polski, i jaką przez pięć wieków żyje wszechnica krakowska. To całkiem co innego jak adres do Döllingera, który jest tylko pisaniem się, na zuchwałą negację prawdy przez cały Kościół wyznawanej. Do listu hrabiego przyłączyć się, nie znaczyło nic innego jak tylko zatwierdzać prawa wiary, Kościoła, akademii i ojczyzny. Do tego, bez pytania się, miał prawo każdy uczeń akademicki, do tego nie tylko miał prawo, ale nawet miał pewien obowiązek każdy uczeń teologiczny. Rzeczywiście też uczniowie fakultetu teologicznego (będący zarazem alumnami seminarium krakowskiego) list dziękczynny do Hrabiego zredagowali świadcząc bardzo chlubnie o ich usposobieniu.

Podziękowanie to jednak nie zostało Hrabiemu wręczone, bo eksterniści czyli świeccy audytorowie fakultetu teologicznego, nie chcieli go podpisać, twierdząc, że jest za nadto silnie zredagowany. Widocznie, że system neutralności w rzeczach Kościoła i wiary dobrze się przyjął w umysłach i sercach tych panów. Audytorowie jednak duchowni, usiłowali jeszcze wejść w komplanację z swymi kolegami świeckimi, i łącznie z nimi zgodzili się na podziękowanie ogólnikowe z wykluczeniem wszelkich wyrażeń ściśle i stanowczo rzecz wypowiadających.

Kiedy jednak list ten przepisany podano audytorom teologicznym i świeckim do podpisu, cofnęli się wszyscy i oświadczyli, że nie podpiszą.

Fakt ten smutnym pozostanie świadectwom dla młodzieży, która się przygotowuje do stanu kapłańskiego; a może on też posłużyć za wskazówkę lub probierz komu należy do ocenienia, jakich to z tych panów Kościół może się spodziewać uprawiaczy królestwa Bożego i obrońców religijnej prawdy, kiedy nawet w chwili, która być by powinna chwilą szczególniejszego dla obranego stanu zapału, w tak uderzający sposób przedstawiają się ludźmi prudentiae hujus mundi!
 

Artykuł z "Przeglądu Lwowskiego", Rok pierwszy (1871). Tom I. (Wydawca i Redaktor X. Edward Podolski). Lwów 1872, ss. 623-630.

(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMV, Kraków 2005

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: