GŁOS PANA

kruszącego cedry libańskie

 

czyli

 

REKOLEKCJE

dla osób zakonnych

 

O. MARCIN RUBCZYŃSKI S. T. D.

Z ZAKONU KARMELITAŃSKIEGO D. O.

 

––––––––––

 

TRZYDNIOWE REKOLEKCJE

DLA OSÓB ŚWIECKICH

(dla nawracających się)

 

–––––––––

 

DZIEŃ III

 

Czytanie I

 

O WZAJEMNEJ MIŁOŚCI

 

Jeżeli gdzie, tedy przede wszystkim pomiędzy braćmi powinna się znajdować i objawiać miłość, jako między tymi, których jedna rodzi matka, którzy noszą imię jednego i tego samego ojca, szczycą się jego zasługami, chlubią jego chwałą nabytą przez sławne czyny, wstępują według wszelkiego prawa na rodzicielskie dziedzictwo, jako prawni następcy krwi i cnót jego. Gdy taka miłość znajdzie się gdzieś między jakimi synami, cieszy się wielce rodzicielskie serce miłą liczbą synów, danych sobie od Boga, bo skutkiem ścisłego związku miłości w jednym widzi niejako wszystkich, a we wszystkich jednego, cieszy się nadto i dlatego, że wzajemna miłość tak mocno jednoczy serca i umysły synów, iż z nich wszystkich czyni potężną obronę dla utrzymania całości własnych dóbr tak, że jej żadna przeciwność naruszyć nie zdoła, według tych słów Pisma św.: Funiculus triplex difficile rumpitur. Sznur troisty nie łacno się przerywa (Ekl. 4, 12). Przeciwnie zaś, gdy ten ścisły związek braterskiej miłości rozluźni się, za poróżnionymi sercami idzie zaraz w rozsypkę wszystka całość dóbr pracą rodziców nabytych, wali się zaraz i rozpada owa mocna obrona, na którą nieprzyjaciel nawet nacierać się obawiał, dając mu teraz otwarty przystęp do środka.

 

Jak pewną jest rzeczą, że nic na świecie piękniejszego nad taką miłość kochających się nawzajem braci, tak smutną zarazem, że nic przy tym rzadszego, jak taka właśnie szczera i trwała miłość. Kiedy świat zobaczył pierwszych dwóch braci Kaina i Abla, nie ujrzał w nich tej jedności. Byli oni wprawdzie dziećmi jednych rodziców, ale nie jednego sposobu życia, nie jednego umysłu, nie jednego zdania. Kain orał ziemię, Abel trzody pasał. Abel składał ofiary Bogu z bydląt, Kain zaś z owoców ziemi. Abel był cichy, spokojny, na twarzy jednakowy, Kain zaś porywczy, zapalczywy i ze złości spadł na obliczu swoim: Iratus est Cain vehementer et concidit vultus ejus (Gen. 4, 5). A wreszcie Abel bratem Kaina, a Kain katem Abla. Nie większa również miłość pokazała się w późniejszym czasie między Ezawem i Jakubem, między Józefem a braćmi jego, i nie trzeba się temu dziwić, bo taka miłość, ile że pochodzi od natury przez grzech do gruntu zepsutej, nie mogła być trwała, mocna i stateczna. Ale między tymi braćmi, którzy nie ze krwi, ani z woli ciała pochodzą, ale których Bóg przez łaskę rodzi i pielęgnuje, dla których ziemia ta jest miejscem wygnania, a niebo ojczyzną, towarzystwem zaś św. Duchowie, których sam Bóg z pomiędzy tylu milionów ludzi wybrawszy, zjednoczył w jednym zgromadzeniu i uczynił braćmi jednego Ojca i św. Fundatora Zakonu, – miłość między takimi powinna być daleko mocniejsza, trwalsza, czystsza i stateczniejsza, bo pochodzi przecież od Początku Najwyższego, wypływa z najczystszego źródła, bo z najwyższej, niepojętej miłości Boga, który nas od wieków prawdziwie Boską miłością kocha, a kocha nieskończenie, nieprzerwanie i kochać będzie na wieki.

 

Opowiadają Dzieje Apostolskie, że w początkach Kościoła św., gdy na głos opowiadania wiary Chrystusowej przez Apostołów, mnóstwo wierzących przyłączyło się do Apostołów, zdawało się, że jedna była dusza i jedno serce wśród nieprzeliczonego mnóstwa wierzących, a tak wiele ludzi tworzyło przez wzajemną miłość jakby jednego człowieka, jedną osobę: Multitudinis credentium erat cor unum, et anima una (Act. 4, 32). Tam tedy, gdzie natura nie mogła złączyć dwóch, łaska jakby w jedno serce powiązała tysiące; tam, gdzie natura nie mogła pogodzić dzieci, spłodzonych z jednej krwi i jednych rodziców, łaska ludzi, zebranych z rozmaitych narodów, krajów, rodziców jakby w jedną zamieniła osobę, czyniąc na ziemi to, co się w niebie dzieje, gdzie przez miłość wzajemną panuje niezamącona nigdy jedność, spokój, zgoda, które tylko między synami Bożymi znaleźć się mogą, jako mówi św. Jan w pierwszym Liście swoim: In hoc manifesti sunt filii Dei, et filii diaboli: omnis qui non est justus, non est ex Deo, et qui non diligit fratrem suum. Przez to jawni są synowie Boży i synowie diabelscy: Wszelki, który nie jest sprawiedliwy, nie jest z Boga, i który nie miłuje brata swego (1 Jan. 3, 10).

 

Piękną nadzwyczaj jest rzeczą widzieć w Kościele Bożym tak liczne i tak rozkrzewione Zakony, że się nimi napełnia wszystek okrąg niezmierzonej ziemi; piękną również jest rzeczą widzieć, jak te wszystkie Zakony starają się i współzawodniczą ze sobą w szerzeniu Wiary św., pomnażaniu chwały Bożej, pracy około zbawienia wiernych, gorliwości w nieustającym we dnie i nocy śpiewaniu Boskich pieni, – ale to jest najpiękniejszą, najzacniejszą, na najwyższą pochwałę i szacunek zasługującą rzeczą, gdy się one wzajemnie kochają, gdy przez miłość tu na ziemi czynią z siebie niebieską Jerozolimę, która się tłumaczy visio pacis, widzenie pokoju, bez żadnego między sobą poróżnienia, gdy odnawiają na sobie ową pierwszą chwalebną między wiernymi jedność, w których jedno było serce i jedna dusza, gdy wszyscy jako jednego Ojca synowie i równi między sobą bracia, równie i wzajemnie się kochają, gdy nie ma między nimi żadnego wybladłego od gniewu Kaina, ani zdradliwego i podstępnego Jakuba, ani rozdzierającego jedność braterską Faresa, ani szydzącego z cudzych błędów i ułomności Chama, ani przeciągającego wszystkich na swą stronę Absalona, – lecz wszyscy jak jeden jednego są zdania, a każdy ze szczęścia brata swego cieszy się jakby z własnego, każdy współczuje w nieszczęściu drugiego, każdy, jakby o swój własny interes, stara się o dobro tego, z którym żyje, nie naruszając wzajemnej miłości najmniejszym nawet słówkiem lub uczynkiem. Taką to właśnie miłość położył Bóg w prawie swoim między pierwszymi artykułami, takiej domaga się i uczy naturalne światło rozumu, taką i sama natura w nierozumnych nawet zachowuje stworzeniach. Taką miłość ku nam Chrystus okazał, kochając nas aż do śmierci, a śmierci krzyżowej, podczas której nie przestał modlić się nawet za katów swoich, taką przykazał nam On zachować koniecznie: To wam przykazuję, abyście się społecznie miłowali (Jan. 15, 17). A w innym miejscu objaśnia, jaką ta miłość być powinna, nie naturalna i obliczona na zysk, bo taką miłość nawet jawnogrzesznicy i poganie posiadają: Jeżeli bowiem miłujecie tych, co was miłują, cóż za zapłatę mieć będziecie? azaż i celnicy tego nie czynią? A jeślibyście pozdrawiali tylko braci waszych, cóż więcej czynicie? azaż i poganie tego nie czynią? (Mt. 5, 46-47), lecz nadprzyrodzona, aby bliźniego kochać dla Boga i w Bogu, jako mówi św. Jan: Najmilejsi, miłujmy się zobopólnie: bo miłość jest z Boga. I każdy co miłuje, z Boga jest urodzony i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga: albowiem Bóg jest miłość (1 Jan. 4, 7-8). Gdy tedy sam Bóg, który jest miłością, łączy nas, któż się odważy rozrywać ten święty związek? Gdy Bóg sam jednoczy nas, przychodzi i mieszka w pośrodku zgromadzenia naszego jako nasz towarzysz i przyjaciel: Albowiem, gdzie są dwaj, albo trzej zgromadzeni w imię moje, tamem jest w pośrodku ich (Mt. 18, 20), któż poważy się to najświętsze towarzystwo i przyjaźń rozłączać przez złą wolę, gniew lub jakiekolwiek poróżnienie?

 

Strach wspomnieć o pewnym wypadku, przytoczonym w kazaniach Franciszka Chryctovaliusa i Engelgrave'a, jaki w 1570 roku zdarzył się w pewnym klasztorze między dwoma zakonnikami. Owi dwaj zakonnicy żyli ze sobą w wielkiej nieprzyjaźni, która wszczęła się między nimi z małej zapewne przyczyny, ale że nie przytłumiono jej zaraz w początkach, rozpalała się coraz bardziej w poróżnionych sercach i do takiej w końcu doprowadziła rozjątrzonej zaciekłości, że z równych sobie braci jednego Zakonu uczyniła jakby dwóch zajadłych przeciwko sobie brytanów. Żyli oni obydwaj w jednym klasztorze, ale owa śmiertelna nienawiść rozdzielała ich od siebie i zamieniła ich we wrogich sobie przeciwników. Nic nie mogło ich przywieść do upamiętania się i zgody. Po niejakim jednak czasie jeden z nich popadł w śmiertelną chorobę, a zdjęty zbawienną bojaźnią stawienia się z takim wielkim grzechem na strasznym sądzie Bożym, odważył się na to, by pierwszy wyciągnąć rękę do zgody ze swoim przeciwnikiem i prosić o darowanie sobie wzajemnych uraz. Gotując się tedy do spowiedzi generalnej z całego życia, aby tym godniej i lepiej przyjąć ostatnie Sakramenty św., kazał przedtem poprosić do siebie swego przeciwnika, celem przeproszenia go i pojednania się z nim przed swoją śmiercią. Przezwyciężając się więc, uczynił wszystko, czego Bóg, sumienie i ta ostatnia godzina wymagała. Brata przychodzącego bowiem mile przywitał, serdecznie uścisnął, wszelką urazę mu darował i wzajemnie o odpuszczenie prosił. To szczere pojednanie ucieszyło wielce przytomnych zakonników, że wreszcie doczekali się końca tak nagannej i gorszącej nieprzyjaźni i że w ten sposób umierający zakonnik wybiera się należycie przysposobiony w drogę wieczności. Ale, o zaślepiona złości ludzka, co czynisz?! Ty w jednej chwili psujesz z takim trudem rozpoczęte dzieło zgody, a idącego już bezpiecznie do krainy wiecznej zgody i pokoju spychasz z pewnej drogi na głębię wiecznej zguby! To wspólne wesele zamieniło się wkrótce w najgłębszy smutek, albowiem przeproszony brat, odchodząc od łóżka umierającego, nie zdając sobie sprawy z karygodnej swojej lekkomyślności, nie zwracając uwagi na tak straszną chwilę śmierci, aby okazać, że na jego stanęło i jemu wygraną przypisać należy, obróciwszy się do jednego z przytomnych, drwiąco takie niegodziwe i z piekielnej otchłani pochodzące rzecze słowa: Dobry ojciec boi się umierać i dlatego urazę daruje i mnie przeprasza. Te szatańskie słowa chorego, który już był całkiem uspokojony, mocno dotknęły i na nowo otwarły niedawno przyschłą ranę tak, że ogień nienawiści i zawziętości, zdawało się już zagaszony, z daleko większą jeszcze gwałtownością wybuchnął. Umierający bowiem na owe słowa zapalony złością czarta czyhającego na jego zgubę, nie pomnąc na to, że to dla Boga darował urazę bratu, ani na to, że śmierć stoi już przy jego łożu, a po niej czeka go przed Boską sprawiedliwością surowy rachunek, za podszeptem pysznego Lucypera w jednej chwili stargał uczynioną zgodę, odwołał dane słowo i darowaną urazę, odpowiadając swemu przeciwnikowi w te słowa: Ani ja tobie nie daruję, ani też nie chcę tego, żebyś ty mnie darował. Takie słowa powiedziawszy, w tej samej chwili począł konać. Przytomni zakonnicy wszelkiego użyli starania, aby w tym jeszcze czasie konający mógł przez wewnętrzną skruchę przeprosić Boga i jakim zewnętrznym znakiem upewnić ich o tym, jako też o odwołaniu odnowionej co dopiero zawziętości ku swemu bratu. Wszystko było jednak daremne, bo od razu straciwszy zmysły, bez żadnego znaku żalu i przeproszenia się wkrótce życie zakończył. Strapieni tym i przerażeni zakonnicy, wahając się między nadzieją dostąpienia miłosierdzia Bożego, a bojaźnią o zbawienie zmarłego współbrata, nie wiedzieli co robić, ale w końcu tłumacząc wszystko z lepszej strony, przy śpiewie zwyczajnych w takich wypadkach Psalmów i Mszy św., według obrządków kościelnych pochowali w grobie zakonnym zwłoki zmarłego. Chociaż tedy śmierć dopiero co zmarłego brata położyła kres wznieconym zawziętościom, to przecież przez śmierć jednego nie zadośćuczyniła sprawiedliwości Bożej, która gdy dwóch grzeszy, nie karze jednego z nich, ale obydwóch razem. Żeby zaś tam kara nastąpiła w oczach tych, wobec których i wykroczenie się stało, chciał Bóg, dla nauki innych i zbawiennego przykładu, aby sprawiedliwa kara obydwóch dosięgła na miejscu w tym Zgromadzeniu, które z niemałym swoim zgorszeniem było również świadkiem złości grzechu nienawiści. Pozostały brat mniemał, że, gdy tamten umarł, wszystko na tym się skończyło i dlatego za nic sobie miał tak to, że przez całe swoje życie żył z tamtym w zawziętej złości, jak też i to, że gdy tamten przed swoją śmiercią przeprosił go po chrześcijańsku i darował urazę, on lekkomyślną złośliwością swoją był tego przyczyną, że zmarły odwołał swe słowo i przebaczenie, odmienił zbawienny umysł, a przez to popadł w niebezpieczeństwo utraty duszy i zbawienia. Otóż nie zważając na to wszystko, ani też nie obawiając się sprawiedliwości Bożej, wiszącej nad nim, kiedy się już skończyły wszystkie kościelne obrządki nad zmarłym, poszedł razem z innymi zakonnikami na zwyczajny obiad do refektarza. Nie podobna wprawdzie przypuścić, żeby serce jego nie przeczuwało, że wkrótce za sprawiedliwe potępienie zmarłego brata spadnie na niego surowa pomsta Boża, ale te myśli wybijając sobie z głowy, śmiało zasiadł do stołu. Lecz co tylko zaczął jeść, gdy oto w oczach wszystkich wchodzi do refektarza dopiero co pochowany zakonnik w przerażającej postaci: twarz straszliwa, włosy roztargane, oczy ogniem pałające, i ogromnym głosem, jakby gdzieś z obłoków wypadającym rzecze: Dla niezmiernej nienawiści, którą żyjąc tu gorzałem, goreję teraz umarły w piekle i przez całą wieczność gorzeć będę. Ale i ten, z którego przyczyny goreję, wkrótce ze mną goreć będzie. Tu obróciwszy się do swego przeciwnika, zawołał: Dosyć już jadłeś! Wstań nieszczęśliwy od stołu, wydany jest i na mnie i na ciebie wyrok od Boga Sędziego. To rzekłszy, przyskoczył natarczywie do struchlałego z przerażenia przeciwnika swego, aby przez gwałt wyciągnąć go z pośrodka siedzących u stołu zakonników. Nieszczęśliwy bronił się jako mógł i umiał, opierając się ze wszystkich sił, wydzierając się z rąk potępieńczych, wołając o ratunek do swoich braci, błagając o miłosierdzie, ale przez sprawiedliwość sądów Boskich nie mógł tego otrzymać, przerażeni bowiem tak straszliwym widowiskiem zakonnicy nie mogli mu dać najmniejszego ratunku, bo sami od zmysłów prawie odchodzili i z miejsca nie mogli się ruszyć. Tymczasem umarły wywlókł swego przeciwnika na środek refektarza, a tak oddzieliwszy go od pozostałych braci, z tym, z którym w życiu zawziętą gorzał nienawiścią, nierozdzielnym zwarłszy się uściskiem, wskoczył na wieczne ognie w otwartą przepaść, gdyż ziemia rozstąpiła się pod nimi na ich pożarcie, pozostawiając po sobie nieznośny smród, który napełnił cały klasztor, i niewypowiedziany strach, odejmujący przytomnym rozum i zmysły. Pozostali zakonnicy mogliby sądzić, że to wszystko jest chyba jakim oszukaniem, pochodzącym od pomieszania przez nadzwyczajną bojaźń zmysłów, ale gdy nie widzieli już więcej brata z pośrodka nich zabranego, uznali to za oczywisty i prawdziwy przykład surowej sprawiedliwości Bożej, która w tak straszny sposób ukarała niegodziwą zawziętość, zestarzałą między swoimi sługami. Żeby jednak jeszcze pewniej dociec prawdy, udali się do grobu, aby przekonać się, czy znajdują się tam zwłoki pogrzebanego zakonnika. Tam mogli dokładnie rozpoznać znaki, jakie pozostawiło po sobie świeżo złożone ciało, ale trupa już wcale nie było. Taki więc nieszczęsny smutek i zapłatę odebrała zawziętość nienawidzących się braci, że Bóg publicznie w oczach wszystkich pokazał wymierzoną im karę wieczną, do której przydał i tę, że nie pozwolił nawet po śmierci znajdować się we wspólnym grobie między tymi, których miłość wzajemna ma łączyć nierozdzielnie za życia i po śmierci. Jedna iskierka złej zawziętości, nie zgaszona zaraz na początku, wznieciła wielki pożar, na wieki nieugaszony; wyrządziła drugiemu nieodżałowaną i nienagrodzoną szkodę, ale i sama przy tym nieszczęśliwie zginęła.

 

Tak wielkich niechęci i nienawiści przyczyną zwykło często bywać jedno słowo przykre, z niepomiarkowaną ostrością powiedziane, zwłaszcza gdy to się dzieje między równymi. Jeżeli bowiem wszyscy są synami jednego Ojca, już tam jeden nad drugiego więcej mieć nie może, i wszyscy z równą i jednaką miłością do siebie odnosić się powinni. Ale dajmy na to, że ktoś jest starszym, to czyż przez starszeństwo przestał był być bratem? Wcale nie. Dla tej właśnie przyczyny powinien z większą jeszcze miłością odnosić się do swego współbrata tak, jak w rodzicach większa jest miłość ku dzieciom, aniżeli w dzieciach ku nim i dlatego Chrystus nie prędzej powierzył Piotrowi swoich wiernych, aż go Piotr po trzykroć nie zapewnił o swojej miłości: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję (Jan. 21, 16). I naszej św. Marii Magdalenie ten sam Zbawiciel w zachwyceniu wyraźnie przykazał, aby do podwładnych zakonnic przemawiała zawsze łagodnymi i miłością zaprawionymi słowy, dodając, że łagodny i miłością osłodzony rozkaz daleko więcej sprawi skutku, niżeli przykry i surowy.

 

Wiara poucza nas, że miłość bliźniego nierozerwalnie połączona jest z miłością Boga, z której jakby ze źródła wypływa i dlatego nakazana jest prawem Boskim; z tego św. Augustyn ten nieprzeparty argument wyciąga, że taki człowiek, który nie ma miłości bliźniego, nie ma również i miłości Boga i w żaden sposób nie można o nim powiedzieć, że on Boga prawdziwie kocha. Czymże bowiem jest człowiek, jeżeli nie obrazem Boga i podobieństwem Jego? Komu przeto nie jest miły czyj obraz, temu także niemiły jest ten, którego obraz przedstawia: Incipiat homo amare Deum, et non amabit in homine nisi Deum (Ser. 30).

 

Wiara bez miłości, żadnej nie ma wartości. Niech kto taką ma wiarę, żeby skały i góry z jednego miejsca na drugie przenosił, jak mówi Wielki Nauczyciel Narodów, jeżeli nie ma w nim miłości, wiara jego na nic mu się nie przyda. Wszakże i czarci w piekle wierzą i drżą od bojaźni, jak mówi św. Jakub: Daemones credunt et contremiscunt (Jac. 2, 19), ale cóż z tego, kiedy nie masz w nich miłości. Miłość zawiera w sobie wszystkie cnoty, według tego, co powiada św. Paweł w Liście do Koryntian: Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest; miłość nie zajrzy, złości nie wyrządza, nie nadyma się, nie jest czci pragnąca, nie szuka swego, nie wzrusza się ku gniewu, nie myśli złego, nie raduje się z niesprawiedliwości, ale się weseli z prawdy, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko wytrwa (1 Kor. 13, 4-7). Niech kto jak chce pości, najostrzejsze czyni umartwienia, najdłuższe odprawia modlitwy, najcięższe ponosi prace, choroby, boleści, a nawet śmierć samą, nic jeszcze nie uczynił, jeżeli o miłości zapomniał, jak wyraźnie o tym mówi św. Cyryl Aleksandryjski: Nemo inediam atque jejunium, nemo qui humi se prosternat, nemo caeteris virtutum exercitationibus magnum aliquid se consequi putet, nisi recte fratres diligat (1. 9. c. 24 in Joa.).

 

Św. Jan w 13 rozdz. Ewangelii swojej powiada, że Chrystus przy ostatniej wieczerzy podał uczniom swoim niezawodny znak, po którym ludzie mogą poznać, że oni są prawdziwymi uczniami Jego, a tym znakiem jest ich wzajemna i szczera miłość: In hoc cognoscent omnes, quia discipuli mei estis, si dilectionem habueritis ad invicem. Po tym poznają wszyscy, żeście uczniami moimi, jeśli miłość mieć będziecie jeden ku drugiemu (Jan. 13, 35). Taki więc, który sercem i umysłem odwraca się od bliźniego, nie jest już uczniem szkoły Chrystusowej. Tertulian pisze, że poganie, patrząc na miłość wzajemną pierwszych chrześcijan, dla której gotowi oni byli jeden za drugiego ochotnie iść na śmierć, po tej cnocie ich niezawodnie poznawali i takiego byli o nich zdania, że oni chyba z jednego Ojca i jednej matki pochodzą, gdy ich ani różnica rodu, ani języka, ani kraju lub miejsca nie rozdziela. To właśnie było powodem nawrócenia św. Pachomiusza, który jako poganin służąc w wojsku Konstantyna cesarza dlatego nawrócił się do wiary Chrystusowej, że widział i podziwiał tak wielką miłość między chrześcijanami. Znakiem tedy i cechą prawdziwego ucznia i wyznawcy Chrystusowego nie jest to, żeby nadzwyczajne i osobliwsze rzeczy wykonywał, ale to, żeby zachował miłość wzajemną na wzór najświętszego naszego Nauczyciela i Odkupiciela, który, kochając nas miłością ustawiczną, nieprzerwaną aż do śmierci, a śmierci krzyżowej, dał nam z siebie samego przykład, wzór i naukę, jak należy bliźniego miłować.

 

Jak nieomylną i niezliczonymi doświadczeniami stwierdzoną jest prawda tych słów Pisma św., że miłość jest mocną jak śmierć, tak również i to jest najpewniejszą w świecie prawdą, że nic łatwiejszego jak znalezienie i zdobycie tej cnoty. Nie potrzeba bowiem dla jej nabycia w dalekie jeździć kraje, ani wielkie sumy na jej zakupienie płacić, bo ona przecież w nas samych się znajduje, a do jej nabycia wystarczy z naszej strony dobra chęć i wola. Czemuż więc nie postaramy się o tę cnotę? Czemu czasem Bóg jej w nas nie widzi, gdy tyle nam daje do tej cnoty okazyj i pobudek w rozmaitych okolicznościach i przypadkach? Kiedy kto nas jakim słowem urazi, milczeniem zwyciężajmy urażającego, bo tym słodkim sposobem pobudzimy go do przeproszenia nas, gdyż ognia nie gasi się ogniem, ale wodą, ani też wiatr nie ustaje od przeciwnego wiatru, lecz od łagodnych promieni słońca. Największa nawet przeciwność nie powinna złamać w nas tej dobrej woli, ale przeciwnie zachęcić nas do tym większej miłości, bo daje nam sposobność do tym większej zasługi według obietnicy Chrystusowej: Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć będą, i prześladować was będą, i mówić wszystko złe przeciwko wam kłamając, dla mnie. Radujcie i weselcie się: albowiem zapłata wasza obfita jest w niebiesiech (Mt. 5, 11-12). Tak właśnie postępował ów zakonnik, o którym wspomina Cornelius a Lapide (E. 1 Petri 3, v. 9). Im bowiem większe cierpiał od kogo krzywdy i naśmiewiska, tym więcej się cieszył, mówiąc, iż tacy ludzie dają nam sposobność do postępu duchownego, – gdy przeciwnie ci, co nas wielbią i wychwalają, szkodę wyrządzają duszy naszej i gotują nam upadek według słów Pisma św.: Et erunt qui beatificant populum istum, seducentes, et qui beatificantur praecipitati. I będą ci, którzy pobłażają ludowi temu, zwodzicielami, a ci którym pobłażają na szyję zrzuconymi (Iz. 9, 16).

 

Św. Augustyn nie może tego pojąć, dlaczego ludzie nie mogą cierpliwie i w miłości znieść małej urazy od równych sobie zadanej, gdy tylu ludzi zacnych, tak z mężczyzn jak i z niewiast, tylu kapłanów, tyle nawet delikatnych dzieci cierpliwiej i bez najmniejszego użalenia mogli znieść rozpalone żelaza, ognie, kły i pazury dzikich zwierząt i inne najsroższe i niezliczone katusze. Z jakimże jednak czołem może spodziewać się cząstki chwały wiecznej razem z owymi bohaterskimi Męczennikami ten, który w najmniejszych nawet rzeczach ich nie naśladuje, nie daruje nigdy nikomu żadnych, lekkich nawet, a czasem niedobrowolnych uraz i nie może ścierpieć jednego przeciwnego słówka!

 

Św. Anastazy Synaita opowiada, że jeden brat zakonny, mimo tego, że całe życie swoje bardzo leniwie przepędził i nie odznaczał się zbytnią w służbie Bożej gorliwością, zbliżywszy się już do śmierci, nie okazywał żadnej zbawiennej obawy w tej tak strasznej godzinie. Kiedy jeden ze starszych Ojców zapytał go o przyczynę tak wielkiego spokoju w tej chwili, gdy przecież życie jego było bardzo opieszałe, braciszek ów odpowiedział: Prawda jest, że niedbale żyłem w Zakonie, ale od dnia wstąpienia mojego do Zakonu nikogo o złe nie posądziłem, każdemu ze serca krzywdę moją darowałem i nigdy o niej więcej nie pamiętałem i dlatego, kiedy Aniołowie przedstawili mi przed chwilą przed oczy spis moich grzechów, odpowiedziałem im, że przyznaję się do tych wszystkich występków, ale że ja nikogo nie sądziłem i krzywdy swoje darowałem, więc proszę was, aby na mnie wypełniły się słowa Pańskie: Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. Nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni. Odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczono (Łk. 6, 37). Kiedy Aniołowie taką odpowiedź ode mnie usłyszeli, natychmiast spis grzechów moich zdarli, z czego ja niezmierną radość odczuwając, idę teraz bezpiecznie do Pana. To wyrzekłszy, on brat szczęśliwie w Bogu zasnął. Z tego widać, jak przyjemna jest Bogu miłość braci wzajemna, że dla niej odpuszcza nam wielkie występki nasze. Co więcej jeszcze, Bogu milsze jest darowanie urazy nieprzyjacielowi swemu aniżeli ofiary nasze, jakie Mu złożyć możemy według tych słów Pańskich: Miłosierdzia chcę, a nie ofiary (Mt. 9, 13). Gdy św. Jan Gwalbert dla miłości Ukrzyżowanego darował życie i winę zabójcy swego brata, którego przypadek oddał w jego ręce, i modlił się potem w kościele św. Moniata, Krucyfiks na ołtarzu stojący skłonił ku niemu swoją głowę, jakby dla podziękowania mu za ten akt miłości bliźniego i przysługę sobie wyświadczoną. Niechże więc i w nas nie będzie ta cnota tak zimna i martwa, abyśmy mieli o krzywdach naszych pamiętać. Niech w każdym z nas przeciwnie będzie ta święta miłość bliźniego mocno ugruntowana, trwała i stateczna, bo ona to jest fundamentem cnót i doskonałości życia, podobającego się Bogu; ona to jedynie jednoczy nas z Bogiem i zachowuje; ona to uśmierza gniewy i zawziętości, poskramia język, rządzi rozumem i pożądliwościami, strzeże pokoju, łamie pychę, ratuje w potrzebach, czyni pokornymi w szczęściu, mocnymi w przeciwnościach. Ta święta cnota uczy darować urazy, wybaczać wykroczenia, znosić niedostatki, pokrywać cudze występki. Ta czyni nas w życiu wesołymi, przy śmierci spokojnymi, po śmierci nieba dziedzicami.

 

–––––––––––

 

 

X. Marcin Rubczyński S. T. D. z Zakonu Karmelitańskiego D. O., Głos Pana kruszącego cedry libańskie, czyli Rekolekcje dla osób zakonnych. Wydanie trzecie. Na większą chwałę Bożą i pożytek nieśmiertelnych dusz na nowo opracował Br. Alfons-Maria od Ducha Św. O. C. D., Kraków 1940. WYDAWNICTWO "GŁOSU KARMELU", ss. 389-402.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMX, Kraków 2010

Powrót do spisu treści 
Trzydniowych rekolekcji
"Głos Pana kruszącego cedry libańskie"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: